Trzecia i czwarta podróż na Kubę, 1987 i 1989.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Dzięki kontaktom na Kongresie Lingwistyki w Lipsku (w 1986) dostałem zaproszenie na Konferencję Lingwistyczno-Literacką w Santiago de Cuba, w styczniu-lutym 1987 r. Zaświadczenie z LOT-u w Madrycie z 1977 r. przydało się i tym razem: kubańskie linie lotnicze Cubana de Aviación w Madrycie ponownie wyraziły zgodę na wydanie mi gratisowego biletu na trasie Madryt-Hawana-Madryt. Mało tego. Zostałem bardzo gościnnie przyjęty w biurze na tyłach budynku „Plaza de España” i poczęstowany wyborną, aromatyczną kawą po kubańsku przez urodziwą Mulatkę.

Leciałem przez Montreal, gdzie był ponad godzinny postój. Pamiętam, że wziąłem z samolotu koc, by się nim nakryć po wyjściu na zewnątrz, gdzie leżał śnieg. Okazało się to niepotrzebne, gdyż wyszliśmy przez rękaw bezpośrednio do wnętrza budynku.

W Hawanie natomiast tropikalny upał. Zamieszkałem w hotelu „Nacional”. Prześcieradło na łóżku za krótkie: pokrywało tylko dwie trzecie powierzchni łóżka. Na dodatek, znikła z mojego pokoju hiszpańska, podarowana przez Conchitę w Madrycie, bardzo elegancka torba plastikowa na buty. Zrobiłem raban i torbę przyniesiono. U fryzjera czekałem strasznie długo na ostrzyżenie. Obsługa poruszała się jak muchy w smole, najwolniej, jak tylko można! Lilette dała mi w Madrycie torbę wypełnioną kredkami, ołówkami, długopisami, zeszytami dla znajomego księdza Hiszpana. Odszukałem go w dzielnicy El Cerro i nie pamiętam, czy od razu, czy po powrocie z Santiago, pojechałem z nim, jego kolegą i właścicielką mocno zdezelowanego, starego samochodu na plażę do Santa María del Mar, jakieś 30 km na wschód od Hawany. Kąpiel wspaniała, ale wiedziałem, że cała trójka poświęciła się, aby spełnić moje życzenie. Właściwie wszystkie domy w Hawanie były odrapane, walące się, ale te w El Cerro, tak często malowane ongiś przez René Portocarrero (1912-1985), przedstawiały wyjątkowo żałosny wygląd. Całkowita ruina!

Do Santiago de Cuba lecę samolotem. Tam hotel „Balcón del Caribe”, pięknie położony nad skalistym klifem Morza Karaibskiego, niedaleko fortecy El Morro. Dość skomplikowane i długie dojazdy na Uniwersytet, ale podczas Konferencji wszystko układa mi się znakomicie.

Mój wykład na temat hiszpańszczyzny argentyńskiej zrobił prawdziwą furorę: był przerywany brawami, a na zakończenie była długa owacja na stojąco!!! Podbiłem serca ładnych dziewcząt, w tym Marceli z Pinar del Río (mężatki!), a na zakończenie, na wieczorku pożegnalnym, dostałem tak zwany „mak sympatii” dla najsympatyczniejszego uczestnika Konferencji. Tak, to szczera prawda, moi drodzy! Był to czerwony hibiskus. Helmut z Ratyzbony uznał, że to ja, jako osoba z najdalszego kraju, powinienem podziękować organizatorom, co też zrobiłem. W czasie pobytu w Santiago odwiedziłem kilkakrotnie moich tamtejszych przyjaciół sprzed lat: Esperanzę Loynaz i Miguela Cabralesa, którego ciotka uznała, że jestem wypisz, wymaluj jak Papież! Dla tych kolorowych ludzi, podejrzewam, wszyscy biali Europejczycy są do siebie bardzo podobni…

Byłem na jednej ze szmaragdowych  plaż  niedaleko  Santiago i  podczas  pływania  zobaczyłem  na  skałach  całą kolonię opuncji,  a  przecież  Zosia Orzeszkowska (pracowała w kaktusiarni Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Wrocławskiego)  przykazała  mi,  że  mam  jej  przywieźć kaktus!  Postanowiłem nie odkładać tego na później i wyrwałem jedną taką opuncję, która w szklarni Ogrodu Botanicznego we Wrocławiu bardzo się rozrosła. Była na niej karteczka z moim nazwiskiem i datą przywiezienia. Ale o Zosi pamiętałem przez cały pobyt, bo przy tylu przeprowadzkach nieszczęsna roślina kłuła mnie bezlitośnie!

Na sam koniec poleciałem samolotem w najbardziej tropikalny zakątek wyspy, do miasta Baracoa, na południowym wschodzie, u stóp góry Yunque (589 m), w kształcie wielkiego kowadła, niedaleko ujścia szerokiej rzeki Toa do Oceanu Atlantyckiego. Uwielbiam tę okolicę. Roślinność jest tam bardziej bujna, soczysta i zielona, niż gdziekolwiek indziej, a to ze względu na częste i obfite opady. Towarzyszył mi w tej podróży młody lingwista kubański, który całkiem nieźle mówił po rumuńsku, jako że był przedtem stypendystą w Rumunii. Mieliśmy tam przeprowadzić ankiety na temat uprawy kakao (to tam jest najwięcej plantacji kakao na całej wyspie) i produkcji czekolady (jest tam także fabryka czekolady). Pamiętam, że lało upiornie wieczorem, gdy rozmawialiśmy z pracownikiem plantacji kakao. Nazajutrz byliśmy w fabryce czekolady i dostaliśmy po dwie duże i grube tabliczki przepysznej, aromatycznej czekolady. Był też zgrzyt w hotelu, bo tym razem znikły mi papierosy, ale znowu narobiłem rabanu i na szczęście je odzyskałem. Sprzątacz „wyjął” je spod łóżka…

Z Santiago pojechałem autobusem do Cienfuegos. Podróż trwała całą noc. W środku nocy autobus zepsuł się i staliśmy na szosie, gdzieś w prowincji Camagüey, ponad dwie godziny. Pod rozgwieżdżonym tropikalnym niebem zabawiałem  w tym czasie współpasażerów opowieściami o moich podróżach. W Cienfuegos byłem zaproszony przez Instytut Politechniczny. Mimo gigantycznego spóźnienia moi gospodarze cierpliwie czekali na dworcu autobusowym. Zupełnie już nie pamiętam, w jakim hotelu mnie ulokowali, ale owszem, pamiętam, że w pokoju była hucząca klimatyzacja i nie było żadnego okna… Byliśmy nad zatoką Cienfuegos, a na drugi dzień w miasteczku Trinidad i na plaży Ancón. Trinidad, kiedyś najpiękniejsze miasto kolonialne na Kubie, niedawno odnowione, odmalowane prezentowało się atrakcyjnie, natomiast na plaży w Ancón cały pawilon kąpielowy zardzewiały i w ruinie. Na dodatek, jakiś młodzian nie dawał  mi spokoju i bezustannie prosił mnie o torbę, którą miałem na kąpielówki. Powtarzał jak zdarta płyta: „Podaruj mi torbę” (Regálame la jaba).

Ostatniego dnia pojechaliśmy przez Camajuaní, gdzie były wielkie eklektyczne domy z portalami, do Remedios, miasteczka po drugiej stronie wyspy, już nad Oceanem Atlantyckim. Słynie ono z kolonialnego kościoła pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, o złoconym ołtarzu i z wielu starych domów z przestronnymi portalami w stylu kolonialnym. Od dwóch towarzyszących mi młodych pracownic Instytutu Politechnicznego dostałem sporo książek na temat sztuki kolonialnej na Kubie. Bardzo mi się potem przydały w pracy.

W Hawanie  miałem  czas,  by skontaktować  się  z moimi znajomymi. Byli to Jorge, Ángel Luis i moja dawna “sympatia” Lourdes. Spacerowałem z nimi po Starej Hawanie, odwiedziłem w domu Ángela Luisa i poznałem jego uroczą mamę, a z Jorgem pojechałem do dzielnicy Marianao, gdzie kiedyś mieszkała Kati. Okazało się, że już tam nie mieszka. Z niemałym trudem dotarliśmy do budynku w Vedado, gdzie  mieszkał teraz jej ojciec i dowiedzieliśmy się od niego, że Kati jest od kilku lat w Madrycie. Prosił mnie bardzo, bym zawiózł jej całą dużą teczkę z cennymi drobiazgami, wśród których najbardziej wartościowa była jakaś biała hinduska miniatura z kości słoniowej. Oczywiście, spełniłem jego prośbę.

Lourdes zaprosiła mnie na spotkanie towarzyskie do kolegi, gdzieś w Alei Paseo. Byli tam oprócz niej i gospodarzy między innymi Augusto, Heriberto i Juanito, jej koledzy ze studiów na wydziale architektury Uniwersytetu Hawańskiego. Atmosfera była bardzo wesoła i sympatyczna. Augusto podarował mi pięknego żółto-różowego kajmana uplecionego z  liści palmowych. Wciąż dekoruje mój duży pokój. Byłem także na spacerach indywidualnych po Starej Hawanie, między innymi, na opisywanym przez Carpentiera placu z kolonialnym kościołem Świętego Chrystusa Dobrej Podróży (Santo Cristo del Buen Viaje, XVII). Odwiedziłem także mój dawny „akademik” na ulicy F w Vedado.

 ***

Dwa lata później, w 1989, znowu dostałem zaproszenie na kolejną Konferencję Lingwistyczno-Literacką do Santiago de Cuba. Tym razem uczelnia opłaciła mi przelot, ale tylko w jedną stronę, w drugą musiałem sobie opłacić sam. Odlatywałem z Pragi, dokąd pojechałem pociągiem z Wrocławia kilka dni wcześniej. Miałem je spędzić u czeskiego lingwisty, Vladimira Konečnego. Nie było go na dworcu. Telefon nie odpowiadał. Wobec tego zadzwoniłem do czeskiej lingwistki Jany Kulovej. Odebrała jej matka mówiąc, że Jana jest już na Kubie i że ona mnie „vubec” nie rozumie. Telefon do profesora Dubskiego i… dowiaduję się, że Vladimir od tygodnia nie żyje. Zmarł w tajemniczych okolicznościach w pracy, w wydawnictwie „Naše Vojsko”. Pozostaje więc zamieszkać u Jany. Profesor Dubský załatwił to z jej matką, a ja musiałem pędzić, aby zdążyć przed jej wyjściem, bo wracała do siebie, do Pilzna. Jakoś zdążyłem w  ostatniej chwili. Po jej wyjściu usiadłem na skraju łóżka i przesiedziałem tak w jednej pozycji ponad dwie godziny… Dwa dni później spotkałem się na obiedzie z prof. Dubskim. Bardzo to był poczciwy człowiek, bardzo mi życzliwy, zresztą autor najlepszej z trzech recenzji mojej pracy doktorskiej na temat hiszpańszczyzny na obszarach Równin Wenezuelskich.

W Santiago de Cuba tym razem ulokowano mnie w jakimś akademiku w centrum miasta. Jedzenie fatalne, na blaszanych tackach! W wyniku rozmowy z Mercedes Cathcart, główną organizatorką Konferencji, przenoszę się do jednego z  „domków dyplomatycznych”, w zupełnie odludnym miejscu nad zatoką. Wydostanie  się stamtąd graniczy z cudem, bo prawie nie ma autobusów. Odwiedza mnie tam Marcela,  jej koleżanka  i  jakiś  absztyfikant  tej  koleżanki.  Dziewczyny  chcą mnie udusić z radości, gdy im daję  męskie dezodoranty… Absolutne wygnanie! Walczę nadal i wreszcie  przenoszę  się  do  tego  wspaniałego hotelu  „Balcón  del  Caribe” sprzed dwóch lat. Nareszcie! Ale nie było to bynajmniej łatwe.

Dość często spotykam się z Esperanzą. Raz pojechaliśmy razem na plażę. Była u mnie na obiedzie w hotelu i na spotkaniu z Mercedes Cathcart i jeszcze jedną profesorką. Bardzo liczyła na przyjazd do Polski. Niestety, mimo zaproszenia od rektora Uniwersytetu Wrocławskiego, w końcu nie wypuścili jej. Z Miguelem Cabralesem tym razem widuję się rzadziej. Raz wszyscy uczestnicy Konferencji jadą na długą wycieczkę na plażę, z przygodami, bo gdzieś tam nie chcą nas wpuścić. Mam znowu wykład i referat. Kiedyś wieczorem wstąpiłem do Casa de Trova (dom, w którym koncertują zespoły muzyczne i pojedynczy artyści). Grał akurat tercet, dwaj starsi panowie i starsza otyła Mulatka, która akompaniowała sobie na takim trójkącie uderzając weń patyczkiem. Śpiewała przy tym cudownie! Innym razem w prawie pustej sali koncertowej Kubańskiego Komitetu Przyjaźni z Narodami śpiewała śliczna szczupła wówczas Mulatka o nazwisku Linda Mirabal. To był słowiczy sopran z ogromnym wdziękiem śpiewający po niemiecku pieśni Schumanna i Schuberta. Dzisiaj jest znaną śpiewaczką operową.

Któregoś dnia odwiedziłem znajomą, ładną Murzynkę. Zrobiło się późno i zostałem u niej na noc. Mieszkała z mężem i dziećmi w wysokim wieżowcu. Ale nie będę opowiadał o higienie tam panującej, a raczej jej zupełnym braku…. Rano, gdy chcę wsiąść do autobusu, cała chmara pionierów w czerwonych chustach rzuca się do środka i zajmuje wszystkie miejsca siedzące. Musiałem wydać rozkaz zwolnienia mi miejsca przez jakiegoś smarkacza, aby nie stać. Zwolnił mi je, ale jego koledzy wygwizdali mnie i nazwali bezczelnym!!! Oto skutki socjalistycznego wychowania młodzieży! 

W Hawanie spędzam pierwszą noc w istnym kołchozie: w jednym pokoju śpi trzech czy czterech facetów. Nazajutrz, w obecności mojego przyjaciela Jorgego, staczam prawdziwy bój (Jorge powiedział potem, że broniłem się jak kot leżący na grzbiecie i zawzięcie przebierający łapkami!) i osiągam swój cel: przenoszę się do hotelu „Nacional”, ale tylko na kilka dni, w ciągu których odwiedzam Ángela Luisa i jadę z Lourdes i jej dziećmi do ogrodu botanicznego, daleko za miasto.

Odwiedzam też poetkę Dulce María Loynaz (1902-1997) w jej wielkim domu w dzielnicy Vedado, gdzie mieszka w towarzystwie całej sfory drobnych psów. Miała wówczas 87 lat, ale błyskotliwość umysłową nadzwyczajną. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Elegancka wielka dama. Trzy lata później (1992) została laureatką literackiej nagrody im. Cervantesa w Hiszpanii.

Walizkę zostawiam u kubańskiego lingwisty Sergia Valdésa, w dzielnicy Nuevo Vedado i jadę autobusem do Pinar del Río, by odwiedzić Marcelę, a potem pojechać do pięknej Doliny Viñales, którą, oczywiście, znam, ale marzę o tym, by spokojnie sobie po niej powędrować. Jazda autobusem niesamowita.  Zrobiło się nagle zimno, nadszedł  jakiś zimny front znad Alaski, a w podłodze autobusu dziury na wylot. Jakiś staruszek próbuje je zatkać gazetami! Okno otwiera się bezustannie. W końcu siadam przy samym oknie i  cały czas trzymam je, by się nie otwierało. Po  czterech chyba godzinach takiej jazdy  autobus dociera do celu. Na dworcu autobusowym w Pinar del Río czeka Marcela z mężem. Wiozą mnie do znajomych, bo oni nie mają w domu dodatkowego łóżka dla mnie, a ci znajomi i owszem. Kupił je ich syn w Odessie, gdzie podczas pobytu stypendialnego sprzątał ulice w nocy, aby na to łóżko zarobić. Niezbyt wygodnie śpi się na tym łożu i tną komary, a więc spanie średnie.

Nazajutrz dowiaduję się, że Marcela dostała telegram i musi jechać do Hawany na jakąś konferencję w charakterze tłumaczki z angielskiego. Jej mąż taksówkarz wiezie mnie w kierunku Doliny Viñales. W hotelu “nie ma miejsc”, więc jedziemy dalej i na parkingu spotykamy jego kolegę, też taksówkarza, który wiezie francuskiego turystę. Wdaję się w rozmowę z tym Francuzem i oferuję mu swoje usługi tłumacza w zamian za podwiezienie do hotelu, gdzie według niego na mur beton będzie miejsce. Amerykański samochód z lat czterdziestych, z wielką mewą na masce, toczy się z wolna. Podróż trwa i trwa, a jeszcze wstępujemy do jakiejś kuzynki taksówkarza. Tam kawa i owoce. Gdy wreszcie dotarliśmy do owego hotelu, „miejsc nie ma”. Taksówkarz dalej nie chce jechać i żąda od Francuza zapłaty w kubańskich pesach. Ten ma tylko dolary, których taksówkarz nie chce wziąć, bo tak oficjalnie nie wolno. Ostra wymiana zdań. Otacza nas wieniec gapiów. Francuz niczego nie rozumie, jest zdenerwowany. Wreszcie to ja bezzwrotnie pożyczam pieniądze i wsiadamy do kolejnej taksówki, która wiezie nas do miejscowości wypoczynkowej Soroa, dokąd dojeżdżamy pod wieczór.

W Soroa ta sama historia: „miejsc nie ma”. Gdy wyszliśmy na zewnątrz jest już noc. Czekamy na autobus do San Cristóbal. Rozbolało mnie gardło i jestem wściekły, czego nie ukrywam przed wartownikiem. Głośno wylewam swe żale przysięgając, że nigdy więcej nie przyjadę na Kubę. W pewnym momencie wartownik znika i po jakimś czasie woła z recepcji w moim kierunku: „Towarzysze! Jest pokój. Chodźcie!” I tak tylko dzięki temu wartownikowi udało nam się zanocować w Soroa. Rano spacerujemy po parku i w pewnym momencie dwóch policjantów po cywilnemu zatrzymuje nas ostrzegając, żeby Francuz nigdy więcej nie próbował wymieniać dolarów wśród pensjonariuszy (okazuje się, że to robił i ktoś na niego doniósł policji). Same przyjemności! Wczesnym popołudniem docieramy do miasteczka Candelaria, skąd przedpotopową taksówką w bardzo wolnym tempie już pod wieczór dojeżdżamy do Hawany. O spacerze po Dolinie Viñales nie było mowy. Cały poprzedni dzień straciłem na poszukiwanie noclegu.

Tego samego dnia około północy Sergio Valdés odwozi mnie na lotnisko. Wracam do Pragi, a po nocy spędzonej w hotelu w Kladnie, 25 km od Pragi, nazajutrz lecę do Warszawy, skąd pociągiem do Wrocławia. To była moja ostatnia za panowania Castro podróż na Kubę.

___________

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

 

Poprzednia część Dziennika z podróży:

http://www.cultureave.com/pozniejsze-podroze-po-hiszpanii-1987-1989-1995-1998-2001/

 




Meksyk i Kuba (1977)

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po miesiącu spędzonym na Kubie, w połowie sierpnia 1977 roku odlot do stolicy Meksyku. Pierwsza noc w jakimś zakazanym hoteliku z potłuczonymi szklanymi drzwiami wejściowymi (polecił mi go pan Rudkowski, znajomy dyrektora Instytutu Romanistyki we Wrocławiu, prof. Heisteina), który znajduje się niedaleko rozległego placu El Zócalo, obecnie zwanego Placem Konstytucji, gdzie ogromna katedra sąsiaduje z Pałacem Narodowym, siedzibą rządu. Ambasada PRL w odległej od centrum dzielnicy El Pedregal. Trafiam na cudownego człowieka, sekretarza Ambasady, pana Jurasza-Mędrzyckiego (jak się potem okazało, studiował architekturę razem z moim bratem Stanisławem). Gdy się dowiaduje, że mam zaproszenie od prof. Juana Miguela Lope Blancha, telefonuje natychmiast na Wydział Filologii Meksykańskiego Uniwersytetu Autonomicznego i w rozmowie z prof. José Guadalupe Moreno de Alba zdobywa dla mnie fantastyczne stypendium badawcze (sic!). Postanawiam zająć się słownictwem dotyczącym kultury materialnej i rzemiosła artystycznego w stanach Michoacán i Oaxaca i przesiaduję w sekcji zbiorów etnograficznych Państwowego Muzeum Archeologii i Historii w stolicy Meksyku.

Najpierw zamieszkałem u pani, u której rezydował parę lat wcześniej znakomity historyk latynoamerykanista, prof. Tadeusz Łepkowski, ale po kilku tygodniach przenoszę się do pustego domu meksykańskiego architekta, Rafaela Lópeza Rangela. On sam mieszkał wówczas z rodziną w mieście Puebla. Mam do dyspozycji cały dom na ulicy Mar Egeo (Morza Egejskiego). Spokój idealny. Z aktorem Ignacio Sotelo (w roku 1965 pracowałem w Warszawie jako tłumacz Teatru Uniwersyteckiego ze stolicy Meksyku) jadę do Teotihuacán, gdzie potężne piramidy Słońca i Księżyca, Aleja Umarłych pośrodku, gigantyczne perspektywy.

Na początku pobytu pojechałem via Querétaro do San Miguel de Allende, zabytkowego miasteczka w stanie Guanajuato, gdzie spotkałem się z poznaną parę dni wcześniej na Kubie Velią, młodą wówczas skrzypaczką meksykańską, byłą stypendystką w Kijowie. Orkiestra, w której grała, odbywała właśnie tournée po tej części Meksyku. Potem pojechaliśmy razem do Guanajuato, gdzie Velia postanowiła mi pokazać muzeum mumii. W klasztorze wyeksponowano znakomicie zachowane ciała osób zmarłych w latach 30. XX wieku. Trupy  dorosłych  podpierają  ścianę, trupy dzieci trzymają się za rączki, a wszystkie mają fatalnie rozwarte usta, co wzmaga makabryczny widok. Po wyjściu stamtąd mamusia z czeredką malców pyta ich, czy podobały   im  się  mumie.   A  one  chórem: Ay,  sí mamá,  muchisisísimo (Oj, tak, mamusiu, baaaardzo!). Pod Guanajuato, w La Valenciana, bardzo ciekawy kościół barokowy w stylu Churriguery (XVIII): fasada jest gęsto usiana ozdobami.

Już po powrocie do stolicy wybrałem się  z Velią do Tuli,  stolicy  Tolteków,  znanej z potężnych posągów atlasów, które niegdyś podtrzymywały nieistniejący obecnie dach świątyni. Chyba dwa razy odwiedziłem Pueblę, trzecie miasto Meksyku. W mieście potężna katedra i wiele innych kościołów, w tym słynna Kaplica Matki Boskiej Różańcowej (XVII) w kościele Św. Dominika (XVI). Miasto, jak żadne inne, ozdobione jest mauretańskimi kafelkami. Zapamiętałem wspaniały widok dwóch wysokich, ośnieżonych szczytów, Popocatépetl (5500 m) i Iztaccihuatl (5230). Objechałem też prowincję Puebla podziwiając Wielką Piramidę i kościół w Cholula (XVI) na jej szczycie oraz nadzwyczaj piękną świątynię Matki Boskiej w Tonantzintla (XVI), zbudowaną przy znacznym udziale artystów indiańskich. Wewnątrz wygląda jak kolorowy porcelanowy klejnocik…

Później była podróż do stanu Michoacán. W mieście Uruapan mieszkali znajomi Rafaela Lópeza Rangela, architekta, u którego mieszkałem w stolicy. To u nich się zatrzymałem. Z najstarszym synem wybrałem się kiedyś na długą wyprawę na jeszcze wciąż dymiący wulkan Paricutín (3170 m), który pojawił się na powierzchni ziemi w 1943.  Matka tego chłopca natomiast zawiozła mnie do Pátzcuaro, na wyspę Janitzio na środku jeziora Pátzcuaro i do piramidy Tzintzuntzán. Ciekawych sieci – w kształcie motyli – używają rybacy na jeziorze. Kwiatem składanym najczęściej na grobach przez Indian Tarasków jest nasza aksamitka, zwana też turkiem (Tagetes). W towarzystwie rodzeństwa byłem też w dwóch wioskach indiańskich: Angahuan i Nahuatzen. W drodze powrotnej do stolicy zatrzymałem się w Morelii, stolicy stanu, gdzie wspaniała barokowa katedra z różowego kamienia (XVIII).

Do Guadalajary pojechałem prosto z Morelii. To największe po stolicy miasto kraju szczyci się imponującą katedrą Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii (XVII). Na przedmieściu Guadalajary leży Tlaquepaque, miasteczko pełne urokliwych zakątków, które słynie  z targów oferujących wyroby rzemiosła artystycznego.

Około 200 km na południowy zachód od stolicy leży Taxco w stanie Guerrero, z barokowym kościołem Świętej Pryscylli (Santa Prisca) z końca XVIII. Fasada jest bardzo podobna do fasady kościoła w La Valenciana, ale o jeszcze większej obfitości ozdób. Bliżej stolicy, w Tepotzotlán (115 km na północny wschód) znajduje się kolegium jezuickie (siedziba Muzeum Wicekrólestwa) i cudowny, barokowy kościół Św. Franciszka Ksawerego (XVII).

Długo jedzie się do miasta Oaxaca, krętą drogą wijącą się wśród nagich górskich zboczy. Miasto leży  w  dolinie. Słynie z targów  indiańskich i  pięknych  zabytków kolonialnych, na ogół osiemnastowiecznych (katedra Matki Boskiej Wniebowzięcia, kościół Św. Dominika). Indian są tłumy. Przeważają Mixtekowie i Zapotekowie, ale plemion jest przynajmniej kilkanaście. 10 km od miasta, 400 m wyżej, znajduje się dawna stolica Zapoteków i Mixteków, Monte Albán. Szereg symetrycznie wzniesionych dość płaskich piramid i jedno obserwatorium astronomiczne. Zapotekowie porzucili Monte Albán w VIII wieku przenosząc się do Mitli, 40 km od Oaxaki. Mitla to wielki pałac ozdobiony szlakami greckimi, rombami i innymi figurami  geometrycznymi. Po drodze, gigantycznych rozmiarów drzewo zwane árbol del Tule lub ahuehuete (Taxodium mucronatum).                                                        

W regionie Mixteca prowadziłem badania nad słownictwem kultury materialnej i rzemiosła artystycznego w dwóch miejscowościach: Huajuapan de León i Tlaxiaco. Ta pierwsza słynie z produkcji kapeluszy wyplatanych z liści palmowych. Podczas próby przeprowadzenia ankiety producent był bardzo podejrzliwy i uznał, że chcę mu skraść patent. Był tak dalece nieufny, że musiałem udać się do innych producentów, braci, którzy wspaniale udzielali mi odpowiedzi na liczne pytania. W Tlaxiaco moją informatorką była niezwykle cierpliwa pani z biblioteki miejskiej.

Stan Chiapas zamieszkany jest przez Majów. Bazą było dla mnie miasto San Cristóbal de las Casas, z katedrą, ciekawym kościołem Św. Dominika i pięknym, cienistym placem w środku miasta. Stamtąd robiłem wypady do trzech wiosek indiańskich: San Juan Chamula, Zinacantán i Tenejapa. Nie obyło się bez przygód. Podczas jazdy odkrytą ciężarówką do San Juan Chamula i później, w kościele, przyczepił się do mnie pijany Indianin. Koło Zinacantán spotkałem dwóch młodych Indian i jeden z nich pożyczył mi do zdjęcia swój strój. Później, gdy zaczął padać deszcz, schowałem się w szałasie indiańskim, czy może raczej w kurnej chacie. Przesiedziałem tam ponad godzinę w towarzystwie pary Indian nie znających ani słowa po hiszpańsku oraz ich malutkiego potomka. Indianka gotowała na ognisku kukurydzę w ogromnym glinianym garnku i mieszała ją ręką. Gdy 1 listopada jechałem do Tenejapy, dotarłem do wioski indiańskiej Nichnantic, gdzie odbywały się bardzo ciekawe obrzędy. Indianie w ciekawych strojach, jakiś udekorowany kolorowymi wstążkami drąg, muzyka, śpiewy. Niestety, kolejny pijany popsuł wszystko. Za wszelką cenę usiłował wyciągnąć ode mnie pieniądze. Pozostali Indianie przerwali swoją ceremonię i to ja, wbrew mojej woli, stałem się największą dla nich atrakcją.

Fatalną drogą szutrową przez dżunglę z San Cristóbal de las Casas do Palenque, jadę cały dzień. Autobus kilkakrotnie pokonuje rzekę w bród. Nazajutrz przyjeżdżam z miasteczka bardzo wcześnie, zanim na terenie ruin Palenque pojawią się tłumy turystów. Pałac Inskrypcji z grobem króla Pakala wewnątrz, grzebienie świątyń Słońca, Krzyża i Liściastego Krzyża, liczne płaskorzeźby, za nimi ściana dżungli robią na mnie wielkie wrażenie. W drodze do Villahermosa zatrzymuję się na krótko w mieście  Campeche,  gdzie  nad  morzem  stara  forteca  hiszpańska  z  narożnymi basztami. W Villahermosa zaduch niemożliwy, wilgotność powietrza sięga zenitu. Pochmurno i deszczowo. W Parku La Venta olbrzymie głowy Olmeków, rzeźby jaguarów, ołtarze. Kluczę błotnistymi ścieżkami, by obejrzeć dokładnie wszystkie rzeźby olmeckie.

Kolejny etap podróży to port Veracruz, skąd widoczna w głębi, na wysepce, forteca hiszpańska San Juan de Ulúa (XVI). 90 km na północny zachód,  Xalapa, miasto znane z przyjemnego klimatu z racji położenia na wysokości 1200-1550 m. Dalej, Papantla, gdzie na wysokim słupie słynny indiański taniec ludzi-ptaków (los voladores de Papantla). Czterech ubranych w charakterystyczne stroje mężczyzn, uwiązanych w pasie liną, rzuca się głowami w dół z obracającego się dookoła kwadratu z pali, na wierzchołku słupa. W tym czasie na środku tego kwadratu muzyk  na flecie i na malutkim bębenku gra żałosną, tęskną melodię, w rytm której liny rozwijają się stopniowo, kręcąc się z wolna wokół słupa. Podobno ten taniec ostatnio, niestety, zanika. Wykonuje się go jeszcze w stanie Puebla. Niedaleko Papantli, stolica Totonaków, El Tajín, ze słynną piramidą z niszami. Totonakowie wytwarzali charakterystyczne gliniane figurki uśmiechniętych tancerek.

Po powrocie do stolicy wybieram się jeszcze do azteckiego Malinalco (115 km na południowy zachód od Miasta Meksyku) w towarzystwie aktorów Benjamína Villanueva i jego żony Carmen z Teatru Uniwersyteckiego. Są też z nami ich dzieci. Oglądamy położone na zboczu góry mroczne pomieszczenia, rodzaj ciemnych jaskiń z wyrzeźbionymi orłami i jaguarami. Odwiedzamy też miejscowość pielgrzymkową Chalma, gdzie tłumy wiernych odwiedzają siedemnastowieczny kościół z cudowną rzeźbą Chrystusa.

Ze Stanów Zjednoczonych przybywa siostra mojego kubańskiego przyjaciela Jorgego, Dalia i jej mąż, Edward Rock. W hotelu wręczają mi walizkę, którą mam przekazać Jorgemu w Hawanie. Edward radzi mi skontaktować się w Méridzie na Jukatanie ze swoim znajomym, pisarzem Rodolfo Ruzem Menéndezem. Z upalnej, tropikalnej Méridy robię wypady do kilku miejsc związanych z przeszłością Majów, głównie dwóch: Uxmal i Chichén Itza. W Uxmal największa jest Piramida Wróżbity (Pirámide del Adivino), a oprócz niej, ozdobiony rombami i wyobrażeniami węży Czworobok Zakonnic (Cuadrilátero de las Monjas), Dom Gubernatora i Dom Żółwi. W Chichén Itza postanawiam spędzić cały dzień. Zabytki zajmują tu sporą przestrzeń po obu stronach drogi dojazdowej. Wielka Piramida Kukulkana, zwana też Zamkiem (El Castillo), Świątynia Wojowników (Templo de los Guerreros), boisko do gry w pelotę, obserwatorium z okrągłą wieżą, wielka, głęboka studnia (Cenote Sagrado), do której wrzucano ofiary z pięknych dziewcząt…

Gdy pod koniec dnia opuszczam teren zabytków,  z parkingu rusza ostatni samochód. Podbiegam i okazuje się, że pasażerowie – małżeństwo franko-kanadyjskie oraz Francuz – jadą do Puerto Juárez, a stamtąd na Wyspę Kobiet (Isla Mujeres). Jadę razem z nimi.  Lokujemy  się  w  dużym  namiocie  przy  plaży.  W namiocie tylko hamaki do spania, pod nimi piasek. Pod osłoną nocy, w strojach naturalnych, rzucamy się we czwórkę w morze. Potem pijemy długo wino, koniak i inne trunki. Jest bardzo wesoło! Kanadyjczyk rozciął sobie w morzu nogę, więc nazajutrz Francuz i ja jedziemy na rafę koralową sami. Do spółki wypożyczamy jedną maskę. Pierwszy wchodzi do morza Francuz,  a ja,  gdy  zobaczyłem  tę  orgię  barw  i  kształtów, zapomniałem o bożym świecie i zamiast pół godziny, spędziłem  zanurzony z głową pod wodą  dwie  i  pół  godziny. Francuz z trudem się na mnie doczekał. Nie widziałem nigdy i nigdzie tak pięknego podwodnego świata!!! Nie ma słów na opisanie tych cudów!!!  

Na lotnisku w Hawanie każą mi otworzyć właśnie tę walizkę dla Jorgego i zabierają z niej dwa lub trzy słoiki z jakąś zupą. Przykro mi bardzo, ale nie udało mi się ubłagać celnika, by tego nie robił. Był nieugięty. Przed samym wyjazdem z Hawany udaje mi się przekonać Jorgego, aby zjawił się w sklepie dyplomatycznym i sam wybrał sobie to, czego najbardziej potrzebuje. Protestował najpierw, ale w końcu pojawił się w sklepie i to jako pierwszy. Gdy tam wszedłem, zobaczyłem, że Jorge nieprzytomnie zgarnia z półek wszystko. Zapomniał o bożym świecie, nie widzi mnie. I tylko słyszę:

Kiełbaski „El País”, mielony czosnek i cebula, mięso, owoce, Boże, jak dawno tego wszystkiego nie widziałem na oczy! Wezmę jeszcze świece i zapałki, bo przecież stale gaszą  światło!

Na wózku ogromna góra towarów. Wydałem wszystkie pieniądze, co do grosza! Miałem problemy z tak zwaną wizą wyjazdową, ale w końcu, po walce w Ministerstwie Oświaty, wreszcie ją dostałem. Nawiasem mówiąc, na komunistycznej Kubie trzeba było wciąż takie walki toczyć, aby cokolwiek pozytywnie załatwić !

W chłodny listopadowy dzień ląduję w Madrycie. W meksykańskim wdzianku z frędzlami i w kapeluszu. Parę dni później przylatuję do Warszawy, a potem pociągiem wracam do Wrocławia.

 

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Poprzednia część:

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Hiszpania po raz czwarty (1973-1977) i Kuba po raz drugi (1977).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po powrocie z Ameryki zamieszkaliśmy u matki Rosario, w Colonia Experimental, niedaleko szosy Madryt – Toledo. Mieszkała tam wówczas także ciotka Rosario, siostra matki, Luisa. Niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia. Zacząłem od razu zabiegać o pracę, ale nie było to bynajmniej proste. Wkrótce wyjechałem na dwa miesiące do Polski.

Gdy tylko wróciłem do Hiszpanii zamieszkaliśmy w naszym nowym mieszkaniu w Móstoles, około 18 km na południowy zachód od Madrytu. Zacząłem prowadzić wykłady z metodyki nauczania hiszpańskiego dla studentów filipińskich w Instytucie Kultury Hispanistycznej. Oficjalnie jako wykładowca figurował Leandro Tormo, który przekazywał mi honorarium. Stopniowo znalazłem też pracę jako nauczyciel języka polskiego (pracująca w PLL „LOT” Hiszpanka Conchita zapragnęła uczyć się naszego języka). Potem także prowadziłem kursy języka francuskiego, rosyjskiego, a nawet niemieckiego. W grupie rosyjskiej miałem pięć dziewcząt, entuzjastek ZSRR, z którymi głównie śpiewałem piosenki rosyjskie i radzieckie, natomiast w grupie niemieckiej w Móstoles był nawet jeden były gastarbeiter znający świetnie język.

Od czerwca  do listopada 1974 pracowałem jako pilot polskich wycieczek z biura „Juventur” w hiszpańskim biurze podróży „Viajes Júcar”. Lipiec i sierpień spędziłem w Polsce z grupami hiszpańskimi. Zaprzyjaźniłem się z kilkoma osobami. Potem jeździłem codziennie rano z udającą się do pracy Rosario, do siedziby Wyższej Rady Badań Naukowych przy ulicy Duque de Medinaceli 4 i tam pracowałem nad moim doktoratem. W styczniu 1975 wyjechałem na miesiąc do Rzymu. Mieszkałem u Eduarda Tamayo Gascue na Via Appia Antica. On był wówczas ambasadorem Wenezueli przy Stolicy Apostolskiej. Bardzo dokładnie zwiedziłem wówczas główne zabytki Rzymu, a w drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze w deszczowej Sienie, wilgotnej Florencji oraz w miarę pogodnej Pizie. Wracając do Madrytu odwiedziłem także po raz drugi Jeannine w Tulonie.

Podczas letniego pobytu w Polsce, pod koniec września 1975, odbył się w Warszawie Zjazd Tłumaczy Literatury Polskiej, w którym wziąłem udział jako jedyny przedstawiciel Hiszpanii (Franco jeszcze żył!). Ostatniego dnia było dla uczestników przyjęcie w pałacu w Jabłonnie. Pojechałem na nie w towarzystwie Joanny Chmielewskiej. W czasie pobytu w Polsce rozmawiałem w Warszawie na UW z prof. Kieniewiczem, a w Krakowie na UJ z prof. Ruskiem. Praca tak, natychmiast, ale mieszkanie, niestety, nie.  Ani jedna ani druga uczelnia nie mogła mi tego zapewnić. Co wobec tego robić? Pozostawał Wrocław, gdzie, według dr Sawickiego, była taka możliwość.

Na początku wakacji 1976 wybrałem się na północ Hiszpanii, do Santander, dokąd parę dni później przyjechały poznane w Polsce w 1974 Julia i Mari Carmen z matką. Nie tylko wybrzeże kantabryjskie, ale i cała prowincja Santander, a także Asturia ogromnie mi się spodobały. Zwiedziłem wówczas przepiękne miasteczko Santillana del Mar (renesansowe pałace o złocistych murach, pięknie zdobione, słynna romańska Kolegiata Św. Juliannyz XII w.) i najbardziej znane w Hiszpanii groty w Altamira, ze ścianami pokrytymi prehistorycznymi malowidłami bizonów. Krajobrazy górskie nadzwyczajnej piękności, no i zielono wszędzie, wspaniała, bujna roślinność w odróżnieniu od nagiej, pustynnej Kastylii. Już na terenie Asturii przeszedłem pieszo słynny wąwóz górskiej rzeki Cares (la Garganta del Cares), a potem, przemierzałem cudowne górskie doliny (Sotres) Szczytów Europy (Picos de Europa).  Zachwyciło mnie wspaniałe Oviedo z cudowną katedrą gotycką (XIII w.) i arcyciekawym skarbcem (IX w.), a potem pre romański kościół Santa María del Naranco (IX w.) o bardzo eleganckiej sylwetce. Był jeszcze kościół pre romański Św. Krystyny z Lena (IX w., Santa Cristina de Lena) i  św. Michała z Lillo (San Miguel de Lillo).  Wszystkie trzy stoją samotnie wśród gór, z dala od wszelkich osiedli.

W Hiszpanii miałem jeszcze dwie porządne „chałtury”: pracę tłumacza na Międzynarodowym Kongresie Turystyki (tłumaczyłem z hiszpańskiego na francuski) i przekład z rosyjskiego na hiszpański książki o gimnastyce wyczynowej mężczyzn. Na kongresie było to tłumaczenie pisemne do kongresowego pisma wychodzącego codziennie i siedziałem nad nim do bardzo późnych godzin nocnych. Do Móstoles wracałem śmiertelnie zmęczony około czwartej nad ranem. Tłumaczenie z rosyjskiego odbywało się w bardziej zwolnionym tempie, zwłaszcza, że upały na zewnątrz były nieznośne. Na szczęście, byłem sam. Okna zaciemnione i piłem stale hiszpańskie „whisky and soda”. Zdarzyła mi się jedna pocieszna pomyłka. Nie mogłem znaleźć w żadnym słowniku hiszpańskiego odpowiednika rosyjskiego słowa „бревнo”. W rosyjsko-francuskim były dwa znaczenia: 1. walec, 2. bęben. Dałem walec i dopiero później zorientowałem się, że chodzi o równoważnię…

Na stałe do Polski wyjechałem  z  Madrytu  w  połowie  września  1976.  Autokar z latynoamerykańskimi turystami udającymi się do Paryża zatrzymał się na pierwszą noc w mieście Vitoria w Kraju Basków, a na drugą w Bordeaux. Potem było spotkanie z Kaziem Piekarcem w Paryżu i nocleg w hotelu tuż przy Gare du Nord. Nazajutrz wyjazd do Gandawy, gdzie zatrzymałem się na kilka dni u Patricka Collarda, belgijskiego hispanisty. Potem  przeniosłem się do Bułgara Ilii Stefanowa, który mieszkał w bardzo proletariackiej dzielnicy Gandawy. On uciekł z komunistycznej Bułgarii i w żaden sposób nie mógł pojąć, dlaczego ja wracam do komunistycznej Polski. Udało mi się zwiedzić Gandawę, Brugię, Mechelen (po francusku Malines) i Brukselę. Olśniła mnie zwłaszcza Brugia, gdzie byłem trzykrotnie. Wszystkie cztery miasta belgijskie okazały się prawdziwymi klejnotami architektury. Cudowne kościoły gotyckie o strzelistych, smukłych wieżach, a ponadto w Brugii i w Gandawie malownicze kanały, dzięki którym zwłaszcza Brugia zyskała sobie miano „Wenecji Północy”, wspaniałe malowidła i rzeźby w kościołach i licznych muzeach.

W Instytucie Filologii Romańskiej na Uniwersytecie Wrocławskim prowadziłem początkowo lektorat języka hiszpańskiego dla zaawansowanych i przekłady z języka polskiego na język francuski. Później, zamiast przekładów,  dostałem ćwiczenia praktyczne z gramatyki francuskiej. Gdy w 1986 roku utworzono Zakład Iberystyki, doszły „moje” przedmioty: historia i kultura Ameryki Łacińskiej i Portugalii, wprowadzony przeze mnie po raz pierwszy język i kultura Portugalii oraz historia języka hiszpańskiego.

Tymczasem Piotr Sawicki wyznaczył mnie na organizatora obozu naukowego dla studentów i w lutym 1977 pojechałem służbowo do Hiszpanii, by ten obóz przygotować. Na lotnisku Barajas spotkałem przypadkowo pana Pawłowicza, kierownika LOT-u w Madrycie. Zaproponował mi pracę w biurze LOT-u, a ja bardzo chętnie przystałem na tę propozycję. Przez cały miesiąc pobytu chodziłem tam popołudniami na kilka godzin.  Pan Pawłowicz, podpisując ze mną umowę, sumitował się, że nie są to wysokie zarobki, ale na podstawie zaświadczenia można ubiegać się o bezpłatny przelot jakimiś liniami do dowolnie wybranego miejsca. Wybrałem natychmiast Meksyk. Meksykanie z linii Aeroméxico, sąsiedzi LOT-u w Madrycie, odmówili, ale zgodziły się i owszem Kubańskie Linie Lotnicze (Cubana de Aviación). Umówiłem się z nimi, że przyjadę latem i dokładnie wszystko ustalimy.

Podczas tego pobytu  w  Hiszpanii  wygłosiłem w Instytucie Kultury Hispanistycznej w Madrycie wykład o Calderonie i Słowackim (porównanie oryginału Księcia niezłomnego z polskim tłumaczeniem). Któregoś dnia mój wspaniały przyjaciel Enrique Brasó zawiózł mnie do Illescas (na trasie do Toledo), gdzie w miejscowym Szpitalu Miłosierdzia obejrzeliśmy cudowne obrazy El Greca.

W lipcu 1977 leciałem do Madrytu, a potem do Hawany. Po trzynastu latach kolejna podróż na Kubę! Samolot miał nocą postój techniczny na wyspie Santa María  w Archipelagu Azorów. Po wymianie na lotnisku w Hawanie tak zwanego czeku bankierskiego na „dewizy socjalistyczne”, taksówką pojechałem do hotelu „Deauville” przy Maleconie. Hotel wypełniony turystami z Kanady i Włoch i ja wśród nich. Biorę najpierw prysznic, a potem telefonuję do Jorgego i do Kati. Kati pyta, kto mówi. Ja: przyjaciel. Ona: mam wielu dobrych przyjaciół, ale najlepszym jest Zygmunt! Najpierw pojawia się Jorge, a gdy rozmawiamy w hallu na dole, wpada Kati. Biorę ją w objęcia i podnoszę do góry. To wszystko na tle przemawiającego w telewizji Fidela Castro. Jak zwykle, wykrzykuje przeciwko „imperialistom z Północy”. Nazajutrz przyjeżdża po mnie z Ambasady PRL pani Maria Dembowska, pełniąca wówczas funkcję attaché kulturalnego i wspaniałą limuzyną z klimatyzacją wiozą mnie na Wydział Sztuki i Filologii, przy Zapata i G, czyli tam, gdzie przed 13-stu laty miałem zajęcia. Wysiadam u stóp gigantycznych figowców. Upał nieziemski! Zastanawiam się, jak ludzie mogą mieszkać i żyć w takim wrzątku.

Wieczorem przenoszę się do Jorgego, który uzyskał na to zgodę Komitetu Obrony Rewolucji w swojej dzielnicy. Piętrowy dom w dzielnicy Santos Suárez. Woda jest tylko godzinę rano i godzinę po południu. Trzeba ją nabierać do wanny, a kąpiel wygląda w ten sposób: nabiera się z wanny wiadro wody i puszką polewa ciało, po czym namydla je i spłukuje przy użyciu puszki. To wszystko siedząc na nieczynnym bidecie. Wobec braku podstawowych produktów spożywczych, to ja robię zakupy w sklepie dyplomatycznym za moje „dewizy socjalistyczne”. Wybieramy się do Santa María del Rosario, 19 km na południowy wschód od Hawany. Osiemnastowieczny kościół w remoncie, ale nalegam, aby mnie wpuścili. Cudowne, złocone barokowe ołtarze.

Bywam w Instytucie Lingwistyki Kubańskiej Akademii Nauk w alei Salvadora Allende (dawniej Karola III) oraz u miłych państwa Wyderków w budynku „Foxa”. Parokrotnie także u Kati w dzielnicy Marianao i u Lourdes w dzielnicy Playa Miramar. Obie wymienione tu panie to moje niegdysiejsze wielkie „sympatie” z pierwszego pobytu na wyspie. Zresztą zarówno jedna jak i druga dały mi wspaniałe rekomendacje do osób, które w Meksyku potraktowały mnie bardzo życzliwie i wiele mi pomogły.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Asturia

Bruksela

Florencja

Kuba

Mechelen

Oviedo

Piza

Rzym

Santillana del Mar

Poprzednie części dziennika z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Szczęśliwi czasu nie liczą

Kuba i Kubańczycy. Wyprawa rowerowa dookoła „wyspy jak wulkan gorącej”.

Jerzy Adamuszek

Pojawiają się dwie chaty po prawej stronie, a parę metrów od drogi idzie nagi od pasa w górę młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna niosąc kilka związanych ryb. Pytam go o wodę i zostaję zaproszony do chaty. Idziemy wzdłuż rzeki, w której spotkany Julio codziennie łowi ryby na kolację. Przed chatą jego młoda, urocza żona wiesza bieliznę na sznurku, a ich dwuletnia córeczka o pięknych blond włosach trzyma się jej sukienki. Obok wejścia do domu, na gumnie, leży gruba maciora spodziewająca się wkrótce prosiąt. Sama chata wygląda najskromniej z tych, które do tej pory widziałem na wyspie. Dach oczywiście słomiany, a ściany z desek, lecz przybitych poziomo. Drzwi otwarte na oścież, a w miejscu okien widzę jedynie prostokątne otwory.

W czasie, gdy gospodyni nabiera ze studni świeżą wodę, biorę malutką ślicznotkę na ręce – i o dziwo, wcale się mnie nie boi! Spoglądam ukradkiem na ojca dziecka – po kim odziedziczyła te blond, jak słoma włosy? Na Kubie należy to raczej do rzadkości, ale widzę, że gospodarz jest także blondynem, tyle że ciemnym.

Julio zakłada buty i woła, abym poszedł z nim zerwać parę kokosów. W pośpiechu kończę kubek zimnej wody i idziemy z powrotem w stronę rzeki, gdzie rosną palmy. Tutejsi chłopcy wiedzą, jak wspinać się na wysokie palmy, jedni robią to w butach, inni wolą na bosaka. Stojąc pod drzewem należy bardzo uważać na lecące z góry ciężkie kokosy, gdyż odbity o konar, może wylądować prosto na głowie! Po rozcięciu orzecha próbuję mleczka kokosowego po raz wtóry i ponownie stwierdzam, że nie ma nic lepszego na pragnienie. Dziwi mnie bardzo, jak w tak wysokiej temperaturze wiszące na drzewach kokosy mogą utrzymać chłodny płyn w środku. Cóż za wspaniała izolacja termiczna łupiny i miąższu! Kończąc płyn z drugiego czuję, jak szybko regeneruję siły. Po trzecim Julio mówi:

– Zostaw miejsce na kolację, żona na pewno zaczęła już czyścić ryby.

Wracam pod chatę i gospodarze przekonują mnie, abym u nich przenocował, gdyż kolacja będzie dopiero za ponad godzinę, a wtedy zrobi się już ciemno. Zabierają się za sprawy gospodarstwa, ja idę z dzieckiem na spacer wokół domu. Wszystko mnie interesuje: co uprawiają, co jest w obejściu, jak wygląda dom na zewnątrz i jakie narzędzia rolnicze są pod szopą. Dziewczynka niesie jedyną zabawkę, jaką ma – małą szmacianą lalkę. Nie widzę żadnych pieluch, smoczków lub innych rzeczy, jakich jest pełno w domach amerykańskich lub europejskich, w których są dzieci.

– Moja córka nigdy nie używała butelki ze smoczkiem, ani smoczka – mówi gospodyni. – Najważniejszy jest pokarm z piersi, a poza tym karmimy ją tym, co sami jemy.

– W ogrodzie dzieje się tyle ciekawych rzeczy – dodaje Julio – że dziecko się nie nudzi.

Odbywam także „kąpiel” na zewnątrz polewając się zimną wodą, a potem robimy sobie wspólne zdjęcie przed domem. W międzyczasie przyjeżdża na koniu mężczyzna w moim wieku przedstawiając się jako ojciec gospodyni. Mieszka w głównej części wioski (te dwa domki, gdzie jesteśmy, stanowią sioło, do którego nie podłączono jeszcze elektryczności). Przybył tu ze zwykłej ciekawości, ponieważ ktoś ze wsi widział obcego człowieka na rowerze skręcającego w stronę domu jego córki.

Ojciec opowiada mi historię tego domku. Budował sam, a gdy córka wychodziła za mąż, przekazał go jej w wianie. Oprowadza mnie jeszcze raz dookoła, a potem wchodzimy do wnętrza, które jest podzielone na trzy części. W głównej izbie domownicy przebywają w dzień i gotują jedzenie dla siebie i zwierząt. Jest też sypialnia oraz komora. Zamiast podłogi równe, twarde klepisko. Na umieszczonej metr ponad ziemią betonowej płycie znajduje się otwarte palenisko.

– Jak funkcjonuje ten piec bez komina? – pytam stojącego przede mną budowniczego wskazując palcem na palenisko.

– Poczekaj, aż córka zacznie gotować, a zobaczysz, gdzie pójdzie dym.

Na „piecu” stoją trzy garnki każdy ma swoje przeznaczenie. W tym średnim czekają już: ryż, fasola i ryby do gotowania na upragnioną kolację, a w największym garnku woda do podgrzania. Z boku stoi plastikowe wiadro, które zostało zrobione przez rozcięcie na połowę 20 litrowej beczki i przymocowanie drucianego uchwytu. Napis cyrylicą zdradza, skąd beczka przybyła.

Ojciec gospodyni dosiada konia i odjeżdża, a ja jeszcze przez chwilę zabawiam maleńką ślicznotkę-blondynkę przed ułożeniem jej do snu. Kolację będziemy jedli na raty, ponieważ jest nas troje dorosłych, a tylko dwa nakrycia. Są też tylko dwa krzesła, ale Julio przynosi dla siebie pniak. W izbie panuje półmrok, gdyż lampa na tłuszcz zwierzęcy nie daje tyle światła, co lampa naftowa, ale widzieć można. Spod paleniska dochodzi pomrukiwanie maciory, która sama przychodzi na noc do chaty. Gospodarz przebiera się w ciemne spodnie i koszulę z długim rękawem, po czym stwierdza, że z ubioru ma wszystkiego po dwie sztuki: dwie pary spodni, butów, koszul i skarpetek, a spodenki zostały mu tylko jedne. Jego żona, zakładająca właśnie świąteczną sukienkę, jest w identycznej sytuacji.

– Małe dzieci mają teraz najlepiej – żartuje Julio – gonią cały dzień bez ubrania.

Widząc jak gospodyni niesie garnek z jedzeniem na stół, przypominam sobie, że miałem obserwować, czy w czasie gotowania dym wychodzi na izbę. Skoro robi to codziennie, a wcale nie czuć dymu, wynika z tego, że kurna chata nie jest taka zła.

Przede mną leży talerz i łyżka, a tym drugim nakryciem będą dzielić się gospodarze. Do picia stoi w mniejszym, aluminiowym garnku posłodzona brązowym cukrem woda z sokiem wyciśniętym z cytryny.

– Niestety, nie mam nic mocniejszego – przeprasza mnie Julio.

– Chęci się liczą i wasze dobre serce – odpowiadam. – Alkohol nie jest najważniejszy.

Jedząc przepyszne danie nie mogę się nadziwić i napatrzyć, jak ta młoda para potrafi się cieszyć tym, co ma. A mają tak niewiele, że tylko nasi pradziadowie mogliby to zaakceptować. W domu brak elektryczności, zegarka, zapałek i wielu innych podstawowych rzeczy, które prawie we wszystkich domach na Kubie już są. Tak, to prawda – teraz mogę stwierdzić, że prawie we wszystkich, gdyż jeszcze wczoraj nie uwierzyłbym, że młode małżeństwo żyje od paru lat dwa kilometry za wsią bez zegarka. Ale szczęśliwi czasu nie liczą! A że są szczęśliwi, widać to na każdym kroku – ich rozmowa, spojrzenia rzucane na siebie – jak na filmie. Nie sądzę, aby grali przede mną, gdyby chcieli, powodów do zdenerwowania się jedno na drugie znaleźliby co niemiara.

Jerzy Adamuszek, „Kuba to nie tylko Varadero”, Montreal 1997.


Galeria




Pierwszy pobyt na Kubie (1962 – 1964).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Stara Hawana. Ulica Obispo (Biskupia). W latach 60-tych pełna księgarń.
Stara Hawana. Ulica Obispo (Biskupia). W latach 60-tych pełna księgarń.

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Dzięki zaangażowaniu w naukę języka hiszpańskiego, po trzecim roku studiów romanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim zostałem wytypowany na wyjazd stypendialny na Kubę. Castro zdeklarował się właśnie jako komunista i zaczął się jego flirt z tak zwanymi „bratnimi krajami”, trwający aż do upadku komunizmu w Europie. W ramach tego flirtu powstała możliwość wymiany stypendystów. Po odbyciu wraz z innymi kandydatami na wyjazd za granicę specjalnego „obozu przygotowawczego” na warszawskich Jelonkach w lipcu 1962 roku, czekałem w Skierniewicach na ostateczne potwierdzenie daty wyjazdu i w pierwszych dniach października, gdy po raz ostatni przypędziłem krowy spod lasu, przywitała mnie na podwórku mama trzymając w ręku telegram z Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Radośnie zawołała: „Jedziesz na Kubę!” Mój kolega z roku, Kazio Piekarec (do niedawna szef Redakcji Polskiej Radia Francuskiego w Paryżu) i ja byliśmy na Kubie pierwszymi stypendystami z Polski. Trudno przecenić wpływ tej  podróży na całe moje dalsze życie: jest przemożny i trwa do dzisiaj.

Przed wyjazdem prawie nic nie wiedziałem o tej „Perle Antyli”. Wszystko było dla mnie fascynującą niespodzianką, poczynając od niesamowitej podróży samolotem dnia 6 października 1962 roku, z Warszawy przez Berlin Wschodni, Amsterdam (tam pół dnia przerwy plus nocleg w hotelu „Die Port van Cleeve” na tyłach Pałacu Królewskiego), Frankfurt nad Menem, Zurych, Lizbonę, potem skok przez Atlantyk do stolicy Surinamu czyli Gujany Holenderskiej, Paramaribo, dalej Caracas, Curaçao (tam drugi nocleg plus pół dnia przerwy), Aruba (druga z Antyli Holenderskich), Kingston na Jamajce i Hawana. Pierwszy kontakt z tropikiem mieliśmy w Paramaribo, niezapomniany: samolot wylądował wieczorem, a mimo to odczułem uderzenie gorącego powietrza, jakie zwykle bucha z rozgrzanego piekarnika. I woń gnijących roślin, wilgoci. Ta woń miała mi potem towarzyszyć przez cały czas pobytu na Kubie.

Palma królewska
Palma królewska

Przylecieliśmy po południu. Tuż przed lądowaniem ceglasto czerwona ziemia i całe gaje palm królewskich, wyniosłych, o białym, masywnym pniu. Te pnie wyglądały jak z cementu: stukałem w pień, by sprawdzić, czy to rzeczywiście drzewo. Palma królewska, jak sama nazwa wskazuje, to bardzo dostojne drzewo, z pięknym, bujnym pióropuszem liści, a ponieważ niezwykle często występuje na obszarze Kuby, nic dziwnego, że figuruje w godle narodowym tego kraju. Często spotyka się wielkie, rozłożyste puchowce, inaczej zwane wełniakami (po hiszpańsku „ceiba”), o grubym, także białym pniu pokrytym często ostrymi szpikulcami. U podstawy ich pień tworzy kanciaste krawędzie, między którymi można wygodnie usiąść. Nawet w stolicy licznie rosną także ogromne figowce baniany, inaczej zwane bengalskimi, z warkoczami korzeni zwisających z gałęzi i splatających się z pniem. Kilka takich olbrzymich banianów rośnie przy budynku Wydziału Filozofii i Filologii Uniwersytetu Hawańskiego, gdzie odbywały się nasze zajęcia uniwersyteckie. Dają wspaniały cień, dzięki gęsto rosnącym wielkim liściom.

Figowiec banian
Figowiec banian

Trudno wymienić wszystkie wspaniałe okazy flory kubańskiej, więc może na koniec wspomnę jeszcze o dwóch: frangipan (Plumeria rubra), stosunkowo niewysokie drzewo (2-4 metry) o rzadkich, dużych liściach i mięsistych gałązkach zakończonych pękami białych, żółtych lub ciemno różowych migdałowo pachnących kwiatów oraz płomieniste drzewo (Delox regia albo Poinciana regia, po francusku „flamboyant”), rodzaj rozłożystej tropikalnej akacji o przepięknych, jaskrawo czerwonych kwiatach; po nich pojawiają się wielkie, ciemno brązowe strąki.

Wobec braku miejsca w hawańskich akademikach zostaliśmy ulokowani na osiemnastym piętrze hotelu „Habana Libre” (Wolna Hawana), przed Rewolucją „Habana Hilton”. Kontrast z poprzednimi warunkami mieszkaniowymi w Warszawie był ogromny: piękny, dwuosobowy pokój z łazienką i balkonem z widokiem na dzielnicę Vedado i Zatokę Meksykańską, codziennie zmieniane ręczniki i prześcieradła, znakomite jedzenie w hotelowej restauracji (kraby, langusty, wielkie tropikalne krewetki, wspaniałe, nieznane przedtem owoce i soki), basen na tarasie pierwszego piętra do naszej dyspozycji, kabaret „Turquino” (nazwa najwyższego szczytu na Kubie w paśmie Sierra Maestra) na ostatnim, dwudziestym drugim piętrze, to wszystko sprawiło, że poczuliśmy się jak w raju. Hawana w owych latach  stała się „Mekką” wybitnych osobistości świata nauki i kultury zarówno z Ameryki Łacińskiej jak i Europy. Pierwszy w Ameryce eksperyment z rewolucją socjalistyczną przyciągał jak magnes, a poza tym, Kuba stała otworem dla przyjaciół Rewolucji z całego świata. W windzie i w hallu hotelowym spotykaliśmy między innymi sławnego reżysera radzieckiego Aleksandra Kałatozowa, poetę Eugeniusza Jewtuszenkę, wybitną reżyserkę filmową z Francji Agnès Varda, czeskie aktorki filmowe, pisarzy, reżyserów, filmowców, aktorów, baletmistrzów, naukowców z Argentyny, Chile, Peru, Boliwii, Meksyku. Zaraz po naszym przyjeździe odbył się w Hawanie Tydzień Filmu Polskiego. Tuż po nim przyjechali do Hawany Andrzej Wajda i Beata Tyszkiewiczówna. Kazio i ja mieliśmy zaszczyt być ich tłumaczami.

Później kilkakrotnie jeszcze na prośbę polskiej Ambasady występowaliśmy w roli tłumaczy, ale tak znamienitych osobistości już nie obsługiwaliśmy.

Stara Hawana
Stara Hawana

Trafiliśmy na kilkumiesięczną przerwę w zajęciach na Uniwersytecie: studenci pracowali właśnie przy zbiorach bawełny, kawy i kakao. Od października 1962 roku do marca 1963 roku uczyliśmy się więc sami języka hiszpańskiego, czytając prasę, książki i prowadząc codzienne konwersacje z naszymi świeżo poznanymi przyjaciółmi z Kuby i innych krajów hiszpańskojęzycznych. Dzięki propozycji chilijskiego naukowca Patricia del Río zacząłem pracować jako tłumacz z francuskiego na hiszpański w Kubańskiej Akademii Nauk w hawańskim Kapitolu. Czasu wolnego było sporo. Rzuciłem się więc w wir zwiedzania starych, kolonialnych zabytków Hawany. Stolica Kuby ma jeden z najcenniejszych zespołów zabytków kolonialnych na świecie: nie tylko wspaniałą starówkę z katedrą z XVI wieku, ale i kilka potężnych fortec strategicznie usytuowanych i strzegących tego ważnego w okresie kolonialnym miasta przed częstymi atakami piratów angielskich. Wśród nich wyróżnia się forteca El Morro przy wejściu do obszernej zatoki. Przed  trzydziestu pięciu laty UNESCO wpisało Starą Hawanę na listę zabytków stanowiących dziedzictwo ludzkości.

Vedado, gdzie mieszkaliśmy, to dzielnica nowoczesnych wieżowców i stylowych rezydencji tonących w zieleni ogrodów i parków. Najpiękniejszą dzielnicą jest odległy od centrum Miramar, a przecinająca tę dzielnicę Piąta Aleja to, moim zdaniem, jedna z najpiękniejszych ulic na świecie, z szerokim pasem cudownych palm, kolorowo kwitnących drzew i krzewów pośrodku, a po obu stronach Piątej Alei niesłychanie eleganckie wille w bajecznie pięknych ogrodach (w jednej z nich mieści się polska Ambasada).

Plaża na wschód od Hawany
Plaża na wschód od Hawany

Spośród pod hawańskich plaż upodobaliśmy sobie szczególnie wspaniałą, długą plażę w Santa María del Mar, na wschód od Hawany, ciągnącą się wzdłuż szmaragdowych, jakże ciepłych wód Zatoki Meksykańskiej. Jedynym minusem wypraw na tę plażę był długi i niewygodny dojazd  z kilkoma przesiadkami: na pokonanie około 40 km potrzeba było aż dwóch godzin!

 Jak już rzekłem, w marcu 1963 roku zaczęły się regularne wykłady na Uniwersytecie. Jako wolni słuchacze wybraliśmy sobie sami najbardziej interesujące naszym zdaniem wykłady i ćwiczenia. Spośród nich wymienię historię kultury, którą znakomicie wykładał wybitny pisarz kubański Alejo Carpentier (jego dzieła zostały w całości przetłumaczone na polski przez Kalinę Wojciechowską i Janinę Carlson) oraz poezję hiszpańską XX wieku, którą błyskotliwie prezentował znany poeta i krytyk literacki Roberto Fernández Retamar. W kwietniu 1963 roku przeprowadziliśmy się do jednopiętrowej willi przy ulicy F nr 157, w tej samej dzielnicy Vedado. Była to przed Rewolucją własność wziętego inżyniera, który we właściwym czasie czmychnął do Meksyku: nadal przychodziły do niego listy z różnych stron świata. Rząd Castra urządził tam mini akademik dla stypendystów zagranicznych. Zamieszkaliśmy w obszernym pokoju we trzech: Kazio, Hiszpan Manolo i ja. Oprócz nas w willi mieszkali Bułgarzy, Węgrzy, Czesi i studenci z NRD,  razem około 20 osób. Muszę przyznać, że byłem bardzo zadowolony z tej przeprowadzki: nareszcie znalazłem się w swoim środowisku. Bezosobowa atmosfera wielkiego hotelu już mi doskwierała, zwłaszcza, że pod koniec zepsuła się klimatyzacja, co zmusiło mnie do wyciągnięcia łóżka na balkon: w pokoju dostosowanym do klimatyzacji zrobiło się tak upiornie duszno i gorąco, że o spaniu nie było mowy! Trzymaliśmy się głównie z Hiszpanem i Węgrami: z nimi potem jeździliśmy na wycieczki, spędzaliśmy święta (na przykład Boże Narodzenie w 1963 roku na Wyspie Pinos, rozsławionej przez Roberta Stevensona „Wyspie Skarbów”).

Trinidad
Trinidad

Poza Hawaną zafascynowało mnie kolonialne miasteczko Trinidad z XVI-XVII wieku. Leży u stóp gór Escambray, w środkowej części Kuby. Stare, brukowane „kocimi łbami” uliczki z głębokim rowkiem – ściekiem pośrodku, parterowe na ogół  domy z wysokimi okratowanymi oknami (kraty nie tylko metalowe, ale przede wszystkim drewniane, pięknie toczone!), wewnątrz domów belkowe sufity z cudowną snycerką rodem z Wysp Kanaryjskich, które w okresie kolonialnym stanowiły pomost między hiszpańską metropolią a krajami Nowego Świata. To wszystko sprawia, że Trinidad stanowi żywe muzeum: mało już na świecie takich pięknych skansenów dawnej architektury!

Okolice Santiago de Cuba
Okolice Santiago de Cuba

Santiago de Cuba na wschodnim krańcu Wyspy słynie z pięknego położenia nad wielką zatoką, u stóp gór Sierra Maestra i ze starych uliczek stromo wznoszących się ku górom i opadających ku zatoce. Nie brak tu starych, stylowych domów kolonialnych z równie pięknymi kratami w oknach, co w Trinidadzie. Najdalej na południowy wschód leży Baracoa, pierwsze hiszpańskie miasto na Kubie, dziś niewielka osada ze starym fortem, chlubiąca się pięknym położeniem przy ujściu szerokiej rzeki Toa, u stóp gór zwanych Cuchillas de Baracoa (Łańcuch Baracoa). Ma specyficzny, typowo tropikalny mikroklimat: to tu występują najbardziej obfite tropikalne ulewy, wilgotność jest największa, a roślinność pokrywająca stoki malowniczych gór, najbujniejsza na całej Wyspie, aż kipiąca!

Rzeka Toa w okolicy miasta Baracoa.
Rzeka Toa w okolicy miasta Baracoa.

Na zachodnim krańcu, w prowincji Pinar del Río, najciekawsza jest Dolina Viñales, z której czerwonego dna wyrastają pojedyncze mogotes, skaliste ostańce pokryte suchą roślinnością i palmami oraz samotne, ostre skały. To w tej prowincji uprawia się najlepszy na świecie tytoń, a nieodłączną cechą krajobrazu są jego plantacje i tak zwane casas de tabaco, czyli kryte spadzistymi strzechami sięgającymi do samej ziemi, wielkie szałasy do suszenia liści tytoniu. Widziałem je potem także na Dominikanie.

Kubańczycy okazali się bardzo serdecznymi gospodarzami. Otwarci, gościnni, weseli, muzykalni nierzadko spontanicznie zapraszali zagranicznych gości. Parę razy zdarzało mi się, że gdy chciałem uiścić rachunek za konsumpcję w restauracji czy kawiarni, dowiadywałem się ku mojemu wielkiemu zdumieniu, że już ktoś z obecnych tam gości zrobił to za mnie. Oczywiście, nie było mowy o tym, by ten ktoś zechciał potem przyjąć ode mnie pieniądze. Przyznam, że nigdy potem coś takiego mi się więcej nie przydarzyło. Gdy stałem w zatłoczonym autobusie, siedzące pasażerki proponowały mi wielokrotnie, że potrzymają mi teczkę z książkami czy jakiś pakunek, by uczynić mi podróż wygodniejszą. Odmówić w tej sytuacji po prostu nie wypadało: sprawiłoby to im przykrość. Zwyczaj ten spotkałem później jeszcze na Dominikanie, ale tylko tam poza Kubą!

Hawana, Centrum Galicyjskie, Teatr Wielki
Hawana, Centrum Galicyjskie, Teatr Wielki

W poszukiwaniu materiałów do pracy magisterskiej o słownictwie pochodzenia indiańskiego na Dużych Antylach Hiszpańskich (Kuba, Dominikana i Puerto Rico) pod koniec pobytu na Kubie trafiłem do siedziby Ateneum Hawańskiego i Kubańskiej Akademii Języka Hiszpańskiego. Dyrektorem obu tych instytucji był wtedy znany humanista kubański, przyjaciel sławnych uczonych i pisarzy hiszpańskich, José María Chacón y Calvo. To dzięki jego propozycji i poparciu uzyskałem w 1967 roku stypendium hiszpańskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i odbyłem moją pierwszą podróż do Hiszpanii.

Teraz jednak kończył się mój pobyt na Kubie: 11 lipca 1964 roku odpływałem z portu Cienfuegos na południowym wybrzeżu Wyspy, do Gdyni. Podróż polskim statkiem handlowym „Piast” trwała 16 dni. 27 lipca 1964 roku przybiliśmy do nabrzeża portu gdyńskiego. Tak skończył się 21-miesięczny pobyt w tropikach. Po pierwszych radosnych powitaniach z mamą, siostrą, rodziną, nastąpiła nieuchronna konfrontacja  rodzinnego kraju z tym, co zostawiłem za sobą. W upalny lipcowy dzień wracałem pociągiem z Wybrzeża do Skierniewic i obserwowałem krajobraz: po jaskrawym przejrzystym świetle tropików wyglądał szaro, jakby przyprószony popiołem. Dziś  muszę wyznać, że Stanisław Hrabia Wodzicki miał świętą rację, gdy pod koniec swych wspomnień zatytułowanych Z ułanami Cesarza Maksymiliana w Meksyku (Kraków 1931 rok) stwierdzał po powrocie do Europy:

Chociaż cieszyłem się z powrotu na stary kontynent europejski…, nie mogłem uwolnić się od wrażenia, jak brudna i biedna wydała mi się ta ziemia. Było to pierwsze wrażenie, nadto spontaniczne, nie wywołane żadną przykrością, a zatem prawdziwe. Moje oczy przywykłe od trzech lat do wspaniałej i bujnej południowej roślinności… poczuły się urażone niepozornym wyglądem Europy, zarówno jej budynków jak i przyrody.

Mogę tylko podpisać się pod tym stwierdzeniem i to oburącz! Toteż wkrótce omotała mnie wielka tęsknota za Kubą i tropikami, przyjaciółmi tam zostawionymi, słońcem, przyrodą, muzyką. Trwało to przynajmniej dwa lata.

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/