Wyspy Zielonego Przylądka, 2006. Część II.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski (Wrocław)

W Calhau mocno świeci księżyc. Morze i góry na pobliskiej Świętej Łucji połyskują jego srebrną poświatą. Powrót do Mindelo. W domu José Heleno czysto i przytulnie. Słuchamy nagrań rozmaitych miejscowych wykonawców. Poznaję jego uroczą rodzinę: żonę Manuelę, syna Tierry’ego i prześliczną córeczkę Joyce. Kolacja i odjazd do hotelu, a przedtem jeszcze spacer po Praça Nova (Nowym Placu), najbardziej ożywionej o tej porze części miasta.

Nazajutrz, gdy o siódmej rano miałem już bilet na duży statek odpływający godzinę później na Wyspę Santo Antão, w porcie zjawia się José Heleno, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Umawiamy się na godzinę 18-tą. Podróż trwa godzinę. Skaczące delfiny. W Porto Novo na Santo Antão wsiadam do mikrobusu jadącego do Vale do Paúl (Mokrej Doliny), jednego z ciekawszych miejsc na Wyspie. Stromo pod górę przez południowe, jeszcze stosunkowo rzadko porośnięte roślinnością stoki gór. Im wyżej, tym bardziej zielono. Żółte kwiatki o nazwie lolo (Malvastrum spicatum). Na szczytach mgła i bardzo chłodno. Świerki i japońskie kryptomerie, których tyle na Azorach i Maderze. Jak bardzo ta cała Makaronezja jest podobna pod względem roślinności!

Osiągamy wysokość ponad 1500 m i zjeżdżamy w dół, na drugą stronę gór, nad głębokimi przepaściami, drogą nieprawdopodobnie karkołomną. Głębokie doliny, niesamowicie urwiste, a wszędzie na ich zboczach, zupełnie jak na Maderze, tarasy z poletkami uprawnymi. Wjeżdżamy stopniowo w strefę tropikalną. I oto czerwono kwitnące tropikalne akacje, te przepiękne drzewa zwane po portugalsku chama da floresta (płomień lasu), drzewa mangowe, smukłe papaje. Poziom morza osiągamy w Ribeira Grande, stolicy tej wyspy. Skręt w prawo i jedziemy wzdłuż morza, bardzo tutaj wzburzonego. Plaż piaszczystych brak, tylko kamieniste zatoczki wrzynające się w nadbrzeżne strome skały. Kolejny skręt w prawo i wjeżdżamy w głęboko wciętą Mokrą Dolinę (Vale do Paúl).

Serpentynami ostro pod górę, aż do końca drogi asfaltowej, około 18 km od wejścia do doliny. Żółto-czarny motyl pod ścianą bananowców. Wszędzie pną się poletka trzciny cukrowej, poprzetykane plantacjami bananów. Na skraju drogi żółto kwitnący  krzew tytoniu (charuteira). Nad wyschłym strumieniem, w cieniu mangowca, krzaki kawowe. Nade mną dorodne kielichy czerwonych hibiskusów. W bocznej dolinie chaty  kryte  słomianą  strzechą. Na dnie potoku  wielkie  sercowate  liście jadalnej bulwy inhame, zwanej na Kubie malangą (Colocasia esculenta). Po ugotowaniu stanowi ona znakomity dodatek do potraw mięsnych. Wracamy tą samą drogą. Pożeram wzrokiem te wspaniałe drzewa mangowe, drzewa avocado, plantacje manioku, pojedyncze drzewa smocze (dragoeiros), a bliżej morza, gaje palm kokosowych. Niesamowicie pięknie wygląda rozfalowane biało-szmaragdowe morze. Tak samo wyglądało na Trynidadzie i nigdzie indziej.

Za Ribeira Grande podziwiam raz jeszcze usiane tarasami strome zbocza dolin i głębokie przepaście. W jednej z maleńkich wiosek pod samymi szczytami dwie kobiety ubijają drewnianymi tłuczkami kukurydzę w drewnianym cylindrycznym moździerzu (pilão), na  zmianę, raz jedna, raz druga. To jest przecież Afryka, bądź co bądź. Po drugiej stronie gór południowe wybrzeże, mniej malownicze, niż północne, wreszcie Porto Novo, a na horyzoncie czarny łańcuch gór na Wyspie São Vicente. Jeszcze cachupa (narodowa potrawa z kukurydzy, fasoli i ryb) i piwo w knajpce koło portu i w niebywały upał odpływamy na São Vicente, gdzie w porcie czeka niezawodny i nieprawdopodobnie punktualny José Heleno i to z jaka wiadomością! Oto idziemy z wizytą do Cesarii Evory, a pomógł  w załatwieniu tej wizyty dawny amant bosonogiej divy, niejaki Adriano.

Cize, jak ją pieszczotliwie nazywają rodacy, w swej afrykańskiej barwnej tunice i jakimś zawoju na głowie siedzi za niskim stolikiem na otomanie i nieśmiało uśmiecha się. Oferuje napoje, a na pierwszym miejscu swoją ulubioną whisky. Oglądam dyplomy, liczne złote płyty na ścianach, potem wypytuję o repertuar, teksty, nazwiska autorów. Otóż śpiewa prawie wyłącznie po kreolsku teksty tylko dobrych uznanych tutejszych poetów. Największy entuzjazm wywołały jej występy w Japonii. Z naszą Kayah śpiewało jej się dobrze. Wkrótce wydaje nową płytę we Francji. Zaprasza mnie na dłuższy pobyt tylko na Wyspie Świętego Wincentego, na jej wyspie… W moim kalendarzyku napisała: Com amor – Cesária Évora ( Z miłością – Cesária Évora ). Na pożegnanie wszyscy trzej ucałowaliśmy ją po dwa razy…

Po pożegnaniu z Adriano jedziemy do restauracji Archote (Pochodnia) na kolację i występ zespołu Luar (Światło księżyca). Jego solistka o imieniu Idília usiadła potem przy naszym stoliku i miło gawędziliśmy. Podana na kolację ryba garoupa była wspaniała! Do hotelu wróciłem po pierwszej po północy z lekturą do poduszki: José Heleno sprezentował mi teksty swoich wierszy.

 Nazajutrz, w niedzielę, 12 lutego, przyjeżdża w towarzystwie słodkiej córeczki Joyce i we trójkę jedziemy na plażę Laginha, niezbyt odległą od miasta, na północ od portu. Piękna to i dość długa plaża. Pogoda wymarzona, więc kąpiel boska. W przerwach, po wyjściu z wody, śpiewamy na zmianę, każdy swój repertuar. José Heleno zdecydowanie preferuje romantyczne bolera kubańskie i meksykańskie. Nota bene, zna dobrze hiszpański, którego nauczył się sam w towarzystwie marynarzy z Ameryki Łacińskiej.                                                         

Obiad u niego w domu, gdzie czekają jego żona Manuela i jej matka, bardzo miła pani, wręcz znakomicie się prezentująca. Obie panie przygotowały wspaniałą cachupę, autentyczną, nie taką, jak ta, którą jadłem w Porto Novo. A więc na talerzu były kawałki gotowanej ryby ( w tym tutejszej makreli) oraz inhame, maniok i słodkie bataty. Kładło się je na drugi talerz i zalewało gęstą kukurydziano – fasolową zupą. Coś wspaniałego! Na deser znakomity pudding na bazie żółtek, polany karmelkowym syropem. Po obiedzie poprosiłem o zdjęcia z dedykacją i o dedykację na tekstach wierszy gospodarza. Żal było odjeżdżać. Na lotnisko odwieźli mnie wszyscy, ale przedtem jeszcze pojechaliśmy na piękną plażę São Pedro (Świętego Piotra), największą, jaką widziałem na Wyspach. Tworzy ogromną podkowę ograniczoną z obu stron górami. Piach stosunkowo jasny, z lekką domieszką czarnego bazaltu. I ani żywego ducha na całej tej ogromnej przestrzeni!

Moi cudowni przyjaciele czekali ze mną na lotnisku do ostatniego momentu, dopóki nie wezwano pasażerów do przejścia kontrolnego. Pożegnanie było bardzo serdeczne. To są przeżycia, których się nie zapomina nigdy! To po prostu jakiś nierealny sen!

 Samolot przeleciał nad São Vicente, Santa Luzia, Branco i Raso. Potem, w dali po lewej, widać było dobrze São Nicolau, a tuż przed lądowaniem w Prai, po prawej, wynurzył się nad chmurami olbrzymi wulkan Pico do Fogo (2829 m, najwyższy szczyt Archipelagu), na Wyspie Fogo. Lot trwał 50 minut.

W poniedziałek, 13 lutego, w Instytucie Kultury Francuskiej w Plateau nabyłem encyklopedię o Wyspach Zielonego Przylądka (niestety, po francusku, bo po portugalsku nie było niczego ciekawego), a we wtorek, 14 lutego, skoro świt pojechałem mikrobusikiem na drugi koniec Wyspy Santiago, aż do Tarrafalu. Pierwszy etap wiódł do drugiego po Prai miasta na tej wyspie, Assomada, która leży w samym jej sercu. Mocno zakurzonymi i dość uciążliwymi objazdami najpierw wspinaliśmy się do góry, po czym ciekawą krajobrazowo doliną, mijając tak zwane „organy”, czyli nieprawdopodobnie wyrzeźbione przez wiatr ostre szczyty skalne obok miasteczka São Jorge dos Órgãos (Święty Jerzy od Organów), a potem obok widniejącej w dali po prawej Santa Catarina (stolicy okręgu), po dwóch niespełna godzinach dojechaliśmy do Assomady.

Muzeum Tabanki (Museu da Tabanca) było jeszcze zamknięte, ale uprzejme panie pozwoliły mi je zwiedzić. Sam budynek jest dość ciekawy, zabytkowy. Otacza go wsparta na smukłych kolumienkach galeria, a w środku stroje „królów”, „królowych” Tabanki, czyli sekretnego bractwa wzajemnej pomocy sąsiedzkiej, opartego na tradycjach afrykańskich. Na Kubie podobne bractwo sekretne zwie się Abakuá. Poza strojami w gablotach, jakieś proporce, sztandary, bębny i sporo fotografii z uroczystych pochodów ulicami Assomady. To zgoła nieciekawe architektonicznie miasto leży wysoko w górach, a ponadto dzień był wyjątkowo chłodny i pochmurny. Nic dziwnego, że po raz pierwszy i jedyny zmarzłem na tych wyspach.

Kolejnym mikrobusem w kierunku Tarrafalu, przecinaliśmy monotonną, brązowo – szarą wyżynę, aż zaczął się ostry podjazd na przełęcz w górach o nazwie Serra Malagueta, drugim pod względem wysokości paśmie górskim na wyspie (najwyższy szczyt tego łańcucha ma 1064 m). Wjechaliśmy w chmury i powiało chłodem. Za przełęczą jest las, a w nim małpy, ale z powodu chmur był zupełnie niewidoczny. Tuż za przełęczą nagle ukazał się ocean i widoczny daleko na horyzoncie Tarrafal. Pierwszą miejscowością na dole było  Chão Bom, a w nim słynny “obóz koncentracyjny”, czyli więzienie głównie dla  więźniów politycznych  w okresie rządów Salazara (istniało w latach 1936-1954). Gdy zobaczyłem mury przypominające fortecę z basztami na rogach, powiedziałem kierowcy, że chcę wysiąść przy więzieniu. On tylko skinął głową i gnał prosto przed siebie, aż zatrzymał się w samym miasteczku, na głównym placu przed kościołem św. Amara Opata. Zadowolony z siebie rzekł: „To tu”, dając tym dowód  „znakomitej znajomości języka Camõesa”.

Tłum wypełniał plac i kościół, bo właśnie odbywała się jakaś msza żałobna. Nie bacząc na nic, z lekka zdenerwowany, podszedłem do grupki mężczyzn i zapytałem dobitnie: – Przepraszam bardzo, czy panowie mówią po portugalsku? – Tak, proszę pana – padła odpowiedź. Wyjaśniłem sytuację i natychmiast jeden z nich oświadczył, że jest gotów podwieźć mnie do więzienia swoim samochodem. Okazało się, że słusznie wziąłem ową fortecę za dawne salazarowskie więzienie. To ogromny teren z obszernymi barakami dla więźniów, kuchnią obozową, lazaretem. Wszystko otoczone głęboką fosą i drutami kolczastymi. Bardzo przygnębiające wrażenie. W małym baraku, już poza obrębem murów fortecy, wystawa: zdjęcia i relacje więźniów, lista z nazwiskami pięćdziesięciu z nich, którzy tam dokonali żywota. Ciekawe, że o ile relacje są wstrząsające, o tyle na zdjęciach więźniowie prezentują się dość dobrze, uśmiechnięci, pogodni i wcale nie wygłodzeni… Niemniej ogarnęły mnie bardzo smutne refleksje.

Stopem do miasteczka. Piękna plaża w kształcie podkowy, ale  potężny wiatr nawiewa tumany piachu, a morze bardzo rozfalowane. W tej sytuacji  kąpiel wykluczona. Nazwa Tarrafal powtarza się często na Wyspach i pierwotnie oznacza krzak o wysokości od 2 do 8 metrów, Tamarix gallica, czyli francuski tamaryszek.  Postanowiłem wracać inną drogą, wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy. Widoki nadmorskie przeszły moje oczekiwania. Droga co kawałek schodzi ku przepięknym zatoczkom, przy których gaje palm kokosowych, pola trzciny cukrowej, plantacje bananowców, znów drzewa mangowe – baśń! W pewnym momencie mignęła  mi na gałęzi krzaka kolorowa passarinha (dosłownie „ptaszka”), biała, z czarno – niebieskimi skrzydłami, brązowym podbrzuszem i czerwonym dziobem. Jest to piękny ptak z tej samej rodziny co nasz zimorodek, czego dowodem jest jego łacińska nazwa Halcyon leucocephala, czyli mówiąc językiem Słowackiego „halcyjon białogłowy”.                                                               

W Calheta de São Miguel przesiadka do drugiego mikrobusu. Jeszcze jakiś czas droga biegnie wzdłuż morza, ale potem skręcamy ku wyżynie śródgórskiej i krajobraz gwałtownie się zmienia. To tereny pokrytych brązową lawą pól uprawnych  z jakimiś drzewami owocowymi o dość rachitycznym wyglądzie. Całe połacie tej ziemi pokryte różnokolorowymi torbami foliowymi, zupełnie jakby ktoś celowo je porozsiewał… Komentarz zbyteczny.

W środę, 15 lutego, powrót. W Las Palmas postój trwa tylko godzinę. Za to koczowanie na lotnisku w Amsterdamie  przeciąga się do ponad dziewięciu godzin. Leje zimny deszcz i nie ma mowy o spacerze po mieście. Podróż autokarem męcząca. Jest maksymalnie załadowany, ale tylko jedna przesiadka  po przekroczeniu polskiej granicy do luźniejszego autokaru. Czy było warto? Jak mówi Fernando Pessoa „wszystko warto, jeżeli dusza jest otwarta!”

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/wyspy-zielonego-przyladka-2006-czesc-i/

Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 13 czerwca 2019 roku. 




Wyspy Zielonego Przylądka, 2006. Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski (Wrocław)

Podróż autokarem z Wrocławia do Amsterdamu trwała 14 godzin i to z przygodami, bo po drodze, jeszcze na terenie Polski, dwukrotnie trzeba było się przesiadać. Autokar zatrzymał się w Amsterdamie przy dworcu kolejowym Amsterdam-Amstel, skąd dwoma pociągami, z przesiadką w Duivendrecht, dojechałem na lotnisko Schiphol. Tam koczowanie od 6-tej rano do 15-tej, bo samolot odleciał z prawie trzygodzinnym opóźnieniem. Lot trwał 8 godzin, licząc dwugodzinny postój na lotnisku w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Gdy o zmroku lądowaliśmy w Las Palmas, widać było wyłaniający się nad morzem chmur najwyższy szczyt Hiszpanii, El Teide.

W Prai na wyspie Santiago wylądowałem około 22.30 czasu miejscowego. Zamieszkałem w dzielnicy Palmarejo u mojego byłego studenta, Włodzimierza Szymaniaka, który od 2002 roku pracuje na uniwersytecie im. Jeana Piageta w Prai. Niewiele wiedziałem o tym archipelagu: kilkanaście pustynnych, wulkanicznych wysepek, była kolonia Portugalii, utworzony na bazie portugalskiego i powszechny tu w użyciu język kreolski, tęskne mornas i żwawe coladeiras śpiewane przez sławną na całym świecie Cesarię Evorę…

Po Rewolucji Goździków w 1974 roku wielu wyspiarzy osiedliło się w Lizbonie i spotykałem ich często w centrum portugalskiej stolicy, zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy mieszkałem u polskich pallotynów, przy Rua do Passadiço, powyżej Avenida da Liberdade. Kobiety z Wysp sprzedają tam na ulicy świeże ryby. Poza tym, gdy w 1989 roku jechałem pociągiem z Valladolid do Lizbony, w sąsiednim przedziale jechała cała grupka przesympatycznych wyspiarzy, którzy zaprosili mnie do swego przedziału na wino i miłą pogawędkę, tym milszą, że w moim przedziale siedzieli bardzo antypatyczni i niekomunikatywni młodzi półdzicy Holendrzy, przy których wyspiarze okazali się cudownymi wprost rozmówcami.

Przez pierwsze dni bywałem na dwóch pobliskich plażach: Quebra-Canela,  co znaczy„Łamie-Piszczele” (pewno z racji podwodnych głazów, na które łatwo wpaść podczas pływania) i Praínha, czyli “Mała Plaża”. Obie tworzą rodzaj podkowy ograniczonej z obu stron skalistymi skarpami, z tym, że Quebra-Canela jest większa, bardziej przestronna, ale ma czarny, bazaltowy piach, który na plaży Praínha jest znacznie jaśniejszy. Spod latarni morskiej widok na leżące w głębi stare centrum Prai zwane Plateau (obok tej francuskiej, oryginalnej, funkcjonuje także w piśmie nazwa portugalska Platô), bo w istocie jest to wysoko położony płaski cypel, górujący nad innymi dzielnicami miasta. Woda wspaniała, cieplejsza, niż w Egipcie o tej porze i czysta. Od młodego Asturyjczyka dowiaduję się, że dwa najciekawsze miejsca na tej największej z Wysp Zielonego Przylądka to miasteczko Tarrafal na przeciwległym jej końcu oraz Rui Vaz w górach, w centrum wyspy.

Już pierwszego dnia wieczorem występ baletu o nazwie Raiz di Polon: parodia Cesarii Evory w piosence Sodade (Tęsknota) i piosenkarz Mário Lúcio, kultywujący miejscowy folklor  muzyczny  w  najlepszym  wydaniu. Następnego  dnia,  w sobotę,  4 lutego, Cidade Velha (Stare Miasto), pierwsze na obszarze całego Archipelagu miasteczko założone przez Portugalczyków już w XV wieku. Znajduje się około 15 km na zachód od Prai. Pierwotna nazwa tego miasteczka to Ribeira Grande. Leży nad samym morzem, u wejścia do głębokiej doliny, której dnem płynął kiedyś strumień, czy nawet mała rzeczka (stąd ta dawna nazwa, która znaczy Wielki Strumień, Wielki Potok). Jego dawne koryto to teraz szeroka droga usiana wielkimi głazami i pełna wybojów. Po lewej wyniosłe palmy kokosowe i drzewa mangowe, a wśród nich domki i dwa kościoły. Po prawej na wysokim urwisku stara portugalska forteca São Filipe (Św. Filipa), która broniła ten mały port przed atakami piratów angielskich i francuskich. Mury i baszty stosunkowo niskie, za to dziedziniec obszerny z kaplicą o białej mauretańskiej kopule pośrodku. Działa armatnie wycelowane w kierunku morza. Widoki z murów na dolinę wspaniałe: ta zielona oaza wśród nagich, skalnych wzgórz prezentuje się bardzo malowniczo; pióropusze palm kokosowych zdają się drgać w rozgrzanym powietrzu.

Największą atrakcją miasteczka są ruiny katedry w jego centrum. Sterczą tam wyniosłe fragmenty pobielonych wewnątrz ścian, rzekłbyś, ich nagie kikuty. Nie widać jednak żadnych zabytkowych rzeźb czy malowideł. Oto pamiątka po zniszczeniach dokonanych w 1712 roku przez francuskiego korsarza Cassarda. Wcześniej kilkakrotnie napadał na miasto osławiony Francis Drake. Jedyna ulica opada stromo w stronę centralnego placu, gdzie dumnie wznosi się w cieniu palm kokosowych stary portugalski pręgierz. Dno rzeki zagłębia się w dolinę, gdzie w zieleni schowane oba kościoły. Po drodze, w zakątku otoczonym kamiennym murem, archaiczny, ale wciąż używany trapiche, czyli rodzaj kieratu do wyciskania soku z trzciny cukrowej, której sporo się tu uprawia. Dawniej poruszany był przez zaprzęg wołów, obecnie już obraca się mechanicznie. Znajdujący się na końcu doliny kościół i klasztor św. Franciszka stoi na stromym stoku. Wewnątrz, surowe, gołe mury, pozbawione wszelkich ozdób.

Znacznie ciekawszy jest leżący poniżej kościół Matki Boskiej Różańcowej. Był otwarty. W środku kilka kobiet stroiło ołtarze. Przyjrzałem się posadzce: jedna przy drugiej nagrobne płyty z białego marmuru z napisami pochodzącymi z… XVI wieku. Same arystokratyczne nazwiska portugalskie: Mascarenhas i inne. Tego bym się nie spodziewał tutaj, w tym gaju palmowo-mangowym, w tym miejscu zapomnianym na pozór przez Boga i ludzi…

Stare centrum Prai, owo Plateau lub Platô to właściwie jedno wielkie targowisko: wszędzie pełno kolorowo ubraych przekupek sprzedających głównie miejscowe jarzyny i owoce, ale także mięso i inne wiktuały. Poza tym nieciekawy, skromny kościół, ratusz, Pałac Prezydencki usytuowany na skarpie z pomnikiem Diogo Gomesa, portugalskiego odkrywcy Archipelagu (jego nazwisko bynajmniej nie figuruje na pomniku, dowiedziałem się o nim z informacji w internecie). W knajpce przy jednej z głównych ulic zjadłem znakomitą rybę z pysznie uprażonym ryżem z fasolą.  To  był  poniedziałek,  6 lutego i wieczorem w Instytucie im. Camõesa znany portugalski pisarz i dziennikarz telewizyjny José Rodrigues dos Santos miał ciekawy wykład na temat „Dziennikarstwo i literatura”. Z wielką przyjemnością posłuchałem sobie pięknej portugalszczyzny, której na ulicach nie uświadczysz, bo wszyscy mówią wyłącznie po kreolsku.

We wtorek, 7 lutego, późnym wieczorem wsiadłem na statek „Tarrafal”, który płynął do Mindelo na Wyspie św. Wincentego. Całonocna podróż była męcząca, choć można było wyciągnąć się na fotelach. Jednak płacz dzieci, głośne rozmowy kobiet często przerywały sen. Wychodziłem parę razy na górny pokład, by przewietrzyć się nieco, popatrzeć na czarny ocean i rozgwieżdżone niebo. Ciekawostką było to, że już na początku podróży pasażerom rozdano torebki foliowe, jak mi się wydawało, na śmieci. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to… spluwaczki: prawie wszyscy namiętnie pluli do tych torebek wdzięcznie przy tym charcząc!

Około 10-tej rano statek przybił do nabrzeża portu Tarrafal na Wyspie Św. Mikołaja. Podczas dwugodzinnego postoju do jego przestronnych ładowni wjeżdżały wielkie TIR-y obładowane workami ryżu i innych towarów. Słońce piekło nieźle. Obserwowałem z pokładu wyniosłe góry: żadnej roślinności, kamienna pustynia, a wszystko w kolorze ciemnej ochry, typowy powulkaniczny krajobraz. Na najbliższej plaży czarny piach leczniczy z domieszką tytanu. W planie jest założenie tu uzdrowiska dla chorych na reumatyzm. Tymczasem czekoladowi pasażerowie statku zainteresowali się białym, przy nich jakby obsypanym mąką starszym Luksemburczykiem, a teraz przyszła kolej na mnie: wszak byliśmy dwoma jedynymi cudzoziemcami na pokładzie! W trakcie rozmowy zwierzali mi się, że już z nim rozmawiali, więc i ja postanowiłem nawiązać z nim rozmowę. Wracał z Wyspy Fogo (Ogień) i od jakiegoś już czasu zwiedzał archipelag mając bazę w Mindelo, u brata, właściciela hotelu.

Dalsza trasa wiodła wzdłuż trzech niezamieszkanych wysp: Raso, Branco i Santa Luzia (Płaska, Biała i Św. Łucji). Niektóre skały na tych wyspach mają w istocie biały kolor, są inne, niż te widziane poprzednio. Przed nami pojawiła się nagle górzysta wyspa Santo Antão (Św. Antoniego), druga pod względem wielkości w tym archipelagu, po wyspie Santiago. Santo Antão, jako najbardziej zielona, słusznie uchodzi za najładniejszą. Teraz widzieliśmy jednak tylko jej południową stronę, a więc tę bardziej suchą. Wkrótce zza Wyspy Santa Luzia wyłoniła się São Vicente (Św. Wincentego), której skaliste góry utrzymane są w ciemnej, prawie czarnej tonacji. Za cyplem skręt w lewo i otwiera się obszerna zatoka zwana Porto Grande (Wielki Port) z samotnie tkwiącą pośrodku Ptasią Wysepką (Ilhéu dos Pássaros). Jakieś 20 minut później wpłynęliśmy do portu w Mindelo i około 16-tej, a więc po 17 godzinach podróży, wyszedłem na ląd. Było mi lekko na duszy, jak bym przeczuwał, że zaczyna się piękny sen!           

                                                  

Szedłem brzegiem oceanu. Jaskrawe słońce zalewało uśmiechające się do mnie wdzięczne kolorowe kamieniczki. Zapytałem policjanta o kościół, ale zanim tam poszedłem, zgłodniały, zasiadłem do stolika wprost na ulicy obok małej pizzerii. W dzikim tempie pożarłem dwa kawałki smacznej pizzy popijając piwem. Miły chłopiec z przykościelnej kancelarii zaprowadził mnie do hoteliku o nazwie Residencial Novo Horizonte (Rezydencja Nowe Horyzonty – sic!!!), gdzie po kąpieli runąłem do  łóżka na całe 12 godzin. Spałem jak kamień od 20-tej do 8-ej rano następnego dnia.

Jakże piękny wstał kolejny dzień, piątek, 10 lutego! Cudowne słońce, ani jednej chmurki i lekka bryza. Temperatura idealna, około 27 stopni. Z kafejki internetowej położonej w pięknym miejscu, na odkrytym tarasie pierwszego piętra budynku przy głównej ulicy, wysłałem kilka entuzjastycznych maili. Na Praça Nova pod drzewami oryginalny biało-bordowy kiosk, niczym lukrowany torcik. Dom Cesarii Evory jest dwupiętrową, ciemnoróżową kamienicą położoną w górnej części schodzącej ku morzu Rua de Lisboa (ulicy Lizbońskiej). Dowiedziałem się, że Cesária właśnie odpoczywa. Po obiedzie kawa i znakomite kremowe ciasteczka pastéis de nata w kawiarni Algarve.

Mikrobusy do opiewanego przez Cesarię małego, ukrytego za górami portu rybackiego Salamansa odchodzą z Placu Gwiazdy (Praça da Estrela), aliści trzeba czekać, aż mikrobus wypełni się całkowicie pasażerami. Na to nie mam ochoty. Targowisko na nabrzeżu, potem kopia lizbońskiej wieży Belém i w trakcie drobiazgowego oglądania ufundowanych przez miasto Porto w Portugalii kafelków z widokami dawnego Mindelo na ścianach straganów na Placu Gwiazdy, odjeżdża mój mikrobus, skręcając w prawo, ku rogatkom miasta. Taksówką na koniec miasta i autostop. Zatrzymuje się stary Ford, a w nim dwóch panów udających się po zioła do doliny Monte Verde (najwyższy szczyt na wyspie, 774 m). Pomyślałem sobie, że zawsze będę trochę bliżej Salamansy. Kręta droga wiedzie doliną wśród brązowych pokrytych lawą wzgórz. Okazuje się, że kierowca był w Polsce, w Gdyni, Gdańsku i Szczecinie jako marynarz, a w latach 80. mieszkał w Szwecji i przyjaźnił się z niejakim Grzegorzem. Ku mojemu zdumieniu obaj panowie wiozą mnie najpierw nad Zatokę Kotek (Baía das Gatas), specjalnie, by mi ją pokazać, a potem właśnie do Salamansy.  

Niesamowity wulkaniczny pejzaż, bliżej, ciemne zbocza gór, dalej, białe skały na Wyspie Świętej Łucji i białe grzywy fal na pierwszym planie. Salamansa jest schowana w głębi zatoki, u stóp wyniosłych szczytów. W centrum wioski przedwyborczy wiec: na estradzie dziewczyny tańczą i śpiewają. Nad brzegiem morza kilka kolorowo pomalowanych rybackich łodzi. Kierowca nazywa się José Heleno Fortes, a jego kolega ma na imię Frank. U stóp Monte Verde obaj zrywają jakieś powyginane białawe łodygi, które po złamaniu puszczają białe, lepkie mleczko. To  po portugalsku gestiba (Sarcostema daltonii),  która znakomicie leczy wszelkie trudno gojące się rany. Zrywają też dziko rosnące aloesy (po portugalsku babosas). Tych na wyspach zatrzęsienie: najwięcej ich rośnie wzdłuż dróg, tak jak  hortensje na Azorach i Maderze. Na przedmieściu wysiada Frank, a my jedziemy teraz do Calhau, małego portu na dalekim wschodnim wybrzeżu wyspy. Zmierzcha się już, ale José Heleno chce mi jak najwięcej pokazać, bo już wie, że w niedzielę wyjeżdżam, więc czasu mam niewiele. Mijamy budynki tutejszej Politechniki i przez pustkowie mkniemy na wschód.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/dominikana-4-12-lutego-2000-r-czesc-ii/

Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 9 maja 2019 roku.