Rumunia (1966, 1969, 1970 i 2001)

Zygmunt Wojski (Wrocław)

Mój pierwszy pobyt w Bukareszcie miał być krótki, ale stało się inaczej. W moim przedziale pociągu z Sofii do Bukaresztu jechała też Francuzka Jeannine. Czytała jakąś książkę w języku francuskim, ale z przerwami, bo pewien starszy Rumun bawił ją rozmową. Dopiero gdy pociąg wjeżdżał na peron Dworca Północnego w Bukareszcie odważyłem się zapytać ją, czy może mi polecić jakiś tani hotel w tym mieście. Odparła, że nie zna miasta, ale zaraz spotka się ze swoimi rumuńskimi przyjaciółmi i zapyta ich. Na peronie czekała pani Victoria Mihailescu, matka Magdy, przyjaciółki Jeannine, w towarzystwie pewnego Kongijczyka. Zagadnięta przez Jeannine na temat hotelu pani Victoria rzekła do mnie: „Teraz jedzie pan do nas, a potem zobaczymy”. Okazało się, że potem było już za późno, by szukać hotelu i zostałem na noc u Państwa Mihailescu. Zresztą na kilka nocy. I tak zaczęła się moja przyjaźń z całą rodziną, a także z Jeannine. Czułem się tam znakomicie, gdyż moi gospodarze byli ogromnie gościnni i traktowali mnie jak członka rodziny. Podczas moich kolejnych pobytów w Rumunii zawsze zatrzymywałem się w tym gościnnym domu.

W mieście zwiedzałem głównie cerkwie prawosławne, w tym najpiękniejszą o nazwie Stavropoleos. Nie zapomnę, gdy Magda w rozmowie z panią Victorią skomentowała tę moją pasję następująco: „Pentru Zygmunt, nu mai biserici” (Dla Zygmunta tylko cerkwie są ważne). Sam wybrałem się do niezbyt odległego od Bukaresztu wspaniałego Pałacu Mogoșoaia z XVII wieku, zbudowanego w stylu „brâncovenesc” (miejscowa odmiana renesansu). Magda nauczyła mnie wówczas pierwszego zdania w języku rumuńskim: „Acest tramvai duce la mașina pentru Mogoșoaia ?” (Czy tym tramwajem dojadę do autobusu jadącego do Mogoșoaia?). Pamiętam także wycieczkę nad jezioro Herăstrău (na północ od Bukaresztu) w towarzystwie Magdy i jej koleżanki w upalny letni dzień. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie ludowa muzyka rumuńska, zwłaszcza tańce z Oltenii, czyli Wołoszczyzny Zachodniej. Magda należała do uniwersyteckiego zespołu tańców ludowych i zabrała mnie kiedyś  na próbę, której nie zapomnę. Pary taneczne z niebywałą gracją poruszały się w rytm ognistej muzyki.

Podczas kolejnej podróży do Rumunii, w roku 1969, obserwowałem niezwykle malowniczą dolinę rzeki Crișul Repede (Złoty Szybki Potok) wijącej się na dnie głębokiego jaru. Wysiadłem w mieście Kluż, gdzie napotkana młoda para węgierska, słysząc moje kłopoty w posługiwaniu się językiem rumuńskim natychmiast przeszła na węgierski, nie spodziewając się, że efekt będzie znacznie gorszy. Stamtąd dostałem się do przełomu rzeki Turdy. Przeszedłem cały ten szlak nocując w schronisku, gdzie zaprzyjaźniłem się z młodą parą węgiersko-rumuńską. Po przyjeździe do Bukaresztu wybrałem się do leżącej w karpackiej dolinie Sinai, znanej także z baśniowego Pałacu Peleș, wzniesionego z woli rumuńskiego króla Karola I. Była to rezydencja królów rumuńskich w XIX i XX wieku. Latem w tym ogromnym pałacu odbywały się w latach 60. kursy języka i kultury rumuńskiej dla cudzoziemców. Gdy tam zajrzałem, uczestnicy kursu z zapałem śpiewali doinę, liryczną pieśń rumuńską, zwaną niegdyś w Polsce „dumką wołoską”. Doina jest uznanym przez UNESCO niematerialnym dziedzictwem kulturalnym ludzkości.

W tym samym czasie w drewnianej górskiej willi w Sinai przebywali Marius, brat Magdy, ze swoją żoną. Spędziłem u nich jeden dzień, a potem wybrałem się na wycieczkę w góry, do schroniska Babele (Baby), które znajduje się obok skał przypominających w istocie grupę kilku bab. Schodziłem po ciemku do miejscowości Bușteni stromą i wąską doliną rwącego potoku. Po powrocie do Bukaresztu pojechałem do cudownego klasztoru Curtea de Argeș, gdzie znajdują się najważniejsze czternastowieczne budowle bizantyjskie na terenie Rumunii. Curtea de Argeș była pierwszą stolicą Wołoszczyzny. Główna cerkiew ma cztery wieże, z których dwie są jak gdyby skręcone, mają wyżłobione zdobienia okalające je falistymi liniami od góry ku dołowi.

Miałem też okazję zwiedzić trzy stare miasta siedmiogrodzkie o ogromnych wpływach węgierskich i saskich w swojej architekturze: Sybin (Europejska Stolica Kultury w roku 2007), Sighișoara (wpisana na listę Światowego Dziedzictwa) i Braszów. Niestety, w latach 60. i 70. miasta te były dość zaniedbane. Po powrocie do Bukaresztu postanowiłem wybrać się autostopem nad Morze Czarne. Magda pojechała ze mną na rogatki rumuńskiej stolicy i odtąd musiałem sobie radzić sam. Nie było to komfortowe, bo wówczas moja znajomość rumuńskiego była dość elementarna. Ale do odważnych świat należy. Pierwszy odcinek mojej podróży był krótki, bo kierowca niebawem skręcał w boczną drogę. Potem zatrzymał się autokar z piłkarską drużyną „Steaua București” (Gwiazda Bukareszt), której trener pracował kilka lat w Belgii i znakomicie mówił po francusku. Jechałem z nimi do samej Konstancy.

Po jednej nocy spędzonej w domku na obrzeżach Konstancy udałem się do Mamai, gdzie zamieszkałem na kempingu w dwuosobowym namiocie, który dzieliłem z bardzo sympatycznym Czechem. Czechów i Słowaków na tym kempingu było mnóstwo i czuli się tam znakomicie, bo Rumunia była jedynym demoludem, który nie brał udziału w napaści na Czechosłowację rok wcześniej. Po kilku dniach spędzonych na wybrzeżu dotarłem do miasta Tulcea leżącego przy samej Delcie Dunaju i tam wsiadłem na statek wycieczkowy, którym zwiedziłem ogromny obszar Delty płynąc wśród morza wysp i wysepek i podziwiając stada żyjących tam ptaków. Statkiem płynęła cała grupa węgierskiej młodzieży szkolnej z miasteczka Cristuru Secuiesc w rumuńskim okręgu Harghita we wschodniej Transylwanii. Ich nauczyciel  i opiekun mówił trochę po francusku. Zaprosił mnie do udziału w ich wycieczce, a ja z wdzięcznością przyjąłem to zaproszenie.

Pojechaliśmy potem do Mărășești w Mołdawii, gdzie w 1917 roku w ramach Pierwszej Wojny Światowej rozegrała się krwawa bitwa między połączonymi siłami Rumunów i Rosjan, a Niemcami. Na miejscu bitwy stoi monumentalny pomnik. Nocowaliśmy w szkole w mieście Buzău, już we wschodniej Wołoszczyźnie. Jej kierowniczka zaprosiła mnie na wesele, które odbyło się  kilka dni później. Gdy zjawiłem się u Magdy, wypowiedziałem po rumuńsku parę poprawnych zdań do pani Victorii Mihailescu, która w zachwycie zawołała: „Formidabil!” (To niesamowite, nadzwyczajne!). Na weselu w Buzău przydzielono mi tłumaczkę z językiem francuskim. Miała na imię Elena. Najbardziej podobało mi się przemówienie dziadka pana młodego i jego podkreślanie, jak ważne w życiu są książki. Wołał: „Cărți, cărți!” Pod koniec wesela wszyscy goście wyszli przed dom na ulicę i zatańczyli w wielkim kręgu słynną rumuńską horę.

Pierwszym miastem, które zwiedziłem w rumuńskiej Mołdawii było Piatra Neamț, a w nim słynny Dziedziniec Książęcy z wieżą Stefana i cerkwią św. Jana. Gdy podziwiałem tę cerkiew, nagle ktoś podchodząc z tyłu z dziewczęcym chichotem zakrył mi oczy. Była to moja przyjaciółka z Malagi i Mediolanu, sprzed zaledwie roku, Włoszka Ariella. Towarzyszył jej młody Rumun. Pojechaliśmy razem autostopem w Karpaty Wschodnie nad Jezioro Czerwone (Lacul Roșu), utworzone na skutek obsypania się górskiego zbocza na potok podczas trzęsienia ziemi w roku 1838. Do tej pory z wody wystają połamane pnie świerków.

Kolejnym miastem mołdawskim był dla mnie Roman, dokąd zaprosił mnie uprzejmie  poznany w pociągu do Bukaresztu młody chłopiec mówiący nieźle po francusku. Pamiętam, że goszcząc u niego poczułem się bardzo przeziębiony i jego przesympatyczny bunicu (dziadek) przyniósł mi piękną porcelanową miednicę z gorącą wodą do moczenia nóg. Pomogło! Wybrałem się w tym mieście na interesującą rozmowę ze starszą panią, polską pisarką, której nazwiska już nigdzie nie mogę znaleźć, niestety! Koleżanka chłopca, u którego mieszkałem, towarzyszyła mi w podróży do pobliskich Jass, stolicy rumuńskiej Mołdawii i drugiego po Bukareszcie największego miasta kraju. Najbardziej zapamiętałem prawosławny monastyr Trzech Świętych Hierarchów z XVII wieku i ogromny neogotycki bardzo elegancki Pałac Kultury, zbudowany na początku XX wieku. Udało nam się podpatrzeć fragment żydowskiego wesela, a naszą przewodniczką po tym weselu była sama panna młoda, koleżanka towarzyszącej mi w tej podróży Rumunki.

Wreszcie deser: najpiękniejsza zdecydowanie część Rumunii pod względem artystycznym, ale także krajobrazowym, mianowicie południowa Bukowina. W pięknie pofalowanym, zielonym pejzażu, poprzecinanym górskimi potokami, leżą cudowne prawosławne monastyry z doskonale zachowanymi freskami na ścianach zewnętrznych. Najbardziej znany jest Voroneț, ale także Gura Humorului, Moldovița i Sucevița. Przepiękne malowidła pochodzą z XIV, XV i XVI wieku i nadal doskonale się prezentują. Stanowią znakomitą ilustrację scen biblijnych i ewangelicznych dla prostego wiejskiego ludu. Stolicą południowej Bukowiny jest miasto Suczawa i tam na ulicy spotkałem ubranego w ludowy strój dziadka, który, gdy dowiedział się, że jestem z Polski, zaśpiewał mi PO POLSKU „Jak to na wojence ładnie” (sic !). 

Ostatni mój pobyt w Rumunii to kuracja błotna w sanatorium w Mangalii, w Dobrudży w roku 2001. O ile zabiegi w gorącym błocie pochodzącym z przybrzeżnego jeziora Techirghiol i w podgrzewanej wodzie morskiej okazały się skuteczne na moje przypadłości reumatyczne, o tyle obserwacja życia w Rumunii w owym czasie i to zarówno w Dobrudży, jak i w Bukareszcie, nie wypadła najlepiej. Rumunia nie była jeszcze w Unii Europejskiej i wydała mi się krajem pogrążonym w biedzie i bardzo zaniedbanym w zestawieniu z Polską. Jedynym pozytywnym akcentem była podróż pociągiem z Mangalii do Bukaresztu w towarzystwie uprzejmych rumuńskich Turczynek, widok wspaniałego mostu Karola I na Dunaju w miejscowości Cernavodă (zbudowanego w roku 1895) i miłe spotkanie po wielu latach z Magdą, jej mężem i panią Victorią Mihailescu w Bukareszcie. Samo miasto nie przedstawiało się wówczas atrakcyjnie.

Już pierwsze kontakty z językiem rumuńskim nakłaniały mnie do jego bliższego  poznania. Na każdym kroku odkrywałem słowa romańskie podobne bardzo do hiszpańskich, a czasami także słowa słowiańskie. Niestety, gramatyka ze względu na deklinacje i odmianę czasowników jest skomplikowana, a ja uczyłem się tego języka  całkiem przypadkowo, z pominięciem właściwej metodyki i zbyt krótko, aby tę gramatykę w pełni opanować. Gdy poznałem język portugalski jeszcze bardziej zbliżyłem się do rumuńskiego. Właśnie dowiedziałem się, że jest on najbardziej podobny do włoskiego i do portugalskiego. Tak czy owak moja obecna znajomość tego języka pozwala mi na w miarę swobodne rozumienie tekstów pisanych oraz tłumaczenie rumuńskiej poezji (Mihail Eminescu, George Topîrceanu, Lucian Blaga). Oto mój przekład Duszy wsi Luciana Blagi:

Chłopcze, połóż ręce na mych kolanach.

Wieczność, mój drogi, urodziła się na wsi.

Tu myśli przychodzą niespiesznie,

a serce bije wolniej, z przerwami,

jakby nie w twojej piersi,

lecz gdzieś w głębi ziemi.

Tu można ugasić pragnienie odkupienia,

a jeśli czujesz, że twe stopy krwawią,

glina ukoi ci ból.

Gdy nadejdzie wieczór,

dusza wsi nas muska.

Unosi się jak dyskretny zapach siana,

jak dym spod strzechy,

jak taniec koźląt na najwyższych grobach.

____________

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest.

Wspomnienia ukazują się w drugi czwartek miesiąca.


Galeria

 




Niemcy i Luksemburg (1993-2005). Część II.

Zygmunt Wojski (Wrocław)

Od 22 do 30 października 1993 roku przebywałem w Saarbrücken na zaproszenie poznanego w Lipsku Argentyńczyka o nazwisku Agustín Seguí, który przedtem gościł we Wrocławiu. Przez pierwsze trzy dni oglądałem Saarbrücken, które nie wydało mi się zbyt interesującym miastem, chociaż położenie ma ładne: nad rzeką Saarą, z jednej strony otoczone dość wyniosłymi wzgórzami. Zapamiętałem stary most na Saarze i protestancki barokowy kościół Świętego Ludwika, z XVIII w., bardziej przypominający elegancki pałacyk, niż kościół. Miasteczko uniwersyteckie jest nowoczesne i zajmuje znaczny obszar poza miastem. Można było dojść tam od domu Agustína przez las na dość wysokim wzgórzu.

W poniedziałek,  25 października,  miałem wykłady, a kolejne dni  wykorzystałem na zwiedzanie pobliskich miast, w tym opisanych wcześniej Strasburga i Nancy. Teraz kolej na stolicę księstwa Luksemburg.  Stara część miasta leży nad głębokim jarem z wysokim wiaduktem. Wzdłuż jaru potężne mury obronne na skale zwanej Bock. Katedrę Matki Boskiej wznieśli jezuici w XVII w. Z tego samego okresu pochodzi patronka Luksemburga, Matka Boska Pocieszycielka Strapionych, figurka mierząca 73 cm wysokości, wykonana z drewna lipowego. Czarna Matka Boska, sporządzona zgodnie z kanonami szkoły kolońskiej w 1360 roku, znajduje się w kościele św. Jana, w dolnej części miasta.

Zdecydowanie najpiękniejszym miastem niemieckim wydał mi się Trewir, po niemiecku Trier. Po prostu cudo! Leży nad Mozelą, osłonięte wzgórzami, gdzie winnice. Przepiękny Rynek Główny z kościołem  Świętego Gandolfa XIV/XV w., z krzyżem i fontanną pośrodku. Ogromna romańska katedra Świętego Piotra z X w., tuż obok gotycki kościół Najświętszej Marii Panny (Liebfrauenkirche) z XIII w., z pięknym portalem zachodnim.

Za czasów rzymskich miasto zwano  Augusta Treverorum. Zachował się z tego okresu most rzymski na Mozeli, II wiek, wspaniała Porta Nigra (Czarna Brama) też z II w. oraz Termy Cesarskie i Bazylika Konstantyna, obie budowle z IV w. Wczesnogotycka bazylika Świętego Macieja, XII w.,  przy opactwie benedyktyńskim, z grobem apostoła Macieja z tego samego okresu. Na Starym Mieście  piękna wczesnogotycka kamieniczka „Pod Trzema Królami”, XIII w. Obok bazyliki Konstantyna okazały Pałac Elektorów trewirskich, XVII w. Przed nim park i rzeźby Ferdynanda Tietza (1742-1810). Jednym słowem, ogromne bogactwo zabytków z różnych epok.

Podczas drugiego wyjazdu na wykład do Gießen, czy też wracając stamtąd, już nie pamiętam, a było to w dniach 10-12 lipca 1994 r., zatrzymałem się we Frankfurcie nad Menem. Upał był wówczas nieznośny. Obejrzałem zabytkowy ratusz z XV w. i szachulcowe kamieniczki na rynku, gotycki kościół Świętego Mikołaja z końca XIII w., gotycką Farę Świętego Bartłomieja z XIV w. i Dom Goethego, ale tylko z zewnątrz.

W czerwcu 1996 przebywałem w Liège (Leodium) w Belgii i stamtąd udałem się pewnego dnia pociągiem do pobliskiego Akwizgranu, rezydencji Karola Wielkiego. Ośmiokątna kopuła i cała kaplica cesarska pod nią pochodzą z początku wieku IX w., zaś przepiękny gotycki chór z XV w. Wewnątrz wspaniała złota szkatuła Karola Wielkiego z XIII w. Jednym z najstarszych domów jest gotycki Grashaus z XIII w., ozdobiony posągami w niszach na najwyższym piętrze. Wielki ratusz oraz kamienica Löwensteina w rynku są także gotyckie i pochodzą z XIV w. Warowna brama Marchientor została ukończona na początku XIV w. i wchodziła w skład murów obronnych miasta. Przed ratuszem posąg Karola Wielkiego w zbroi i z cesarskimi insygniami, z XVII w. W parku zdrojowym pseudorokokowy Pawilon Couvena, postawiony po II wojnie.

Podczas pobytu w sanatorium w Świnoujściu w marcu 2004 r. trzykrotnie jeździłem do Niemiec. 6 marca pojechałem najdalej, aż do Greifswaldu, znanego uniwersyteckiego miasta z gotycką katedrą Świętego Mikołaja z XIII w. i pięknym rynkiem z kamieniczkami o schodkowych szczytach. Nie mogłem się napatrzeć na dwie najstarsze z nich, z ciemnej cegły. Ratusz o ciekawym szczycie jest z XIII w., tak samo jak rynek,  na  którym  stoi.   Pozostałe kościoły gotyckie,   a więc kościół Mariacki i Świętego Jakuba, wzniesiono także w XIII w. Uniwersytet powstał  w XV w. i jest jednym  z najstarszych na świecie.

9 marca odwiedziłem  Ahlbeck i Heringsdorf, dwa piękne kąpieliska nadbałtyckie o bardzo szerokiej plaży z białym piachem. W obu są długie mola. W Ahlbeck, stare, z 1899 r., natomiast w Heringsdorfie ma 508 m długości i zostało otwarte w 1995 r. Jest to najdłuższe molo w Niemczech. Wille w obu miejscowościach bardzo eleganckie, z koronkowymi ozdobami na tarasach. Otoczenie sprawia, że nawet krótki pobyt jest prawdziwą przyjemnością.

12 marca Wolgast (Wołogoszcz), najbardziej na północny wschód wysunięte miasteczko Niemiec. Gotycki kościół Świętego Piotra z XIV w., a w nim 24 obrazy z cyklu „Taniec Śmierci”. Namalował je w 1700 r. Caspar Siegmund Köppe. Niewielki ratusz z XVIII w. Na cmentarzu kaplica Świętego Jürgena z XV w. Dookoła wody Bałtyku.

7 czerwca 2004 r. rano przyjeżdżam do Gießen. Próbuję spać po nocnej podróży w „Park Hotel Sletz”. Potem spacer po starym cmentarzu, gdzie, między innymi, grób Röntgena. Nazajutrz rano wykład, a potem jadę wraz z goszczącym mnie Helmutem Berschinem do Moguncji. Miasto duże i ruchliwe, a rozmiary romańsko-gotyckiej katedry Świętego Marcina z X w. wieku biją wszelkie rekordy. To chyba największy ze wszystkich widzianych dotychczas przeze mnie kościołów. Dwie masywne wieże i cztery mniejsze, a wszystko w kolorze ciemno różowym, jak większość budynków na Starym Mieście. Wewnątrz katedry, gotycki poliptyk z Matką Boską. Gotyckie harmonijne wirydarze i piękne gotyckie okna z witrażami. Na zewnątrz, romański portal z brązowymi drzwiami.

W kościele Świętego Stefana z XIV w. mocno błękitne witraże wykonane w jednej z kaplic przez Chagalla w latach 1978-1985.  Na Rynku Starego Miasta kolorowa renesansowa fontanna. Cała wygląda jak barwny piernik. Obok, pomnik Gutenberga (1400-1468), wykonany przez Thorvaldsena w 1837 r. Gutenberg urodził się i umarł właśnie w Moguncji. Jeszcze wychylam się nad Ren. Szeroko rozlany, czekoladowy, niezbyt atrakcyjnie się prezentuje. O godzinie 21.45 rusza autobus do Wrocławia, dokąd docieram nazajutrz o 8.30.

Za rok kolejne zaproszenie na wykład do Gießen. Znowu upalne czerwcowe dni, od 12 do 19 czerwca włącznie. Tym razem po wykładzie jedziemy z Helmutem Berschinem do jego miasta, Ratyzbony, leżącej już w odległej Bawarii. Daleko dość od Gießen i na dodatek przesiadka we Frankfurcie nad Menem, gdzie jako pasażerowie I klasy mamy prawo posilić się gratis w dworcowej restauracji. Zatrzymuję się w biurze Helmuta w samym centrum Starej Ratyzbony, naprzeciwko rzymskiej Porta Praetoria, wieży obserwacyjnej z roku 179. Będę  spał  na rozkładanym fotelu.  Przy biurze jest mini kuchenka z lodówką i oczywiście łazienka. Całkiem wygodnie.

Już wieczorem wychodzę na spacer w kierunku Kamiennego Mostu (Steinerne Brücke) na Dunaju. Pochodzi z XII w. Z mostu widok na gotyckie wieże katedry św. Piotra, XIII-XVI w. Nazajutrz, 15 czerwca, rozpoczynam zwiedzanie właśnie od katedry. Wspaniały gotycki portal z posągami świętych. Potem Dolny Klasztor  (Niedermünster), wzniesiony w XII w., z barokowym wnętrzem z XVIII w., kościół św. Ulryka, zbudowany w XIII w. i przecudowna rokokowa Stara Kaplica (Alte Kapelle), pełna koronkowych sztukaterii, złoceń i malowideł z XVIII w., dzieło Antona Landesa. To tu znajduje się słynny obraz Matki Boskiej w stylu bizantyjskim, zwany Obrazem Miłosierdzia (Gnadenbild). Na obiad Helmut zaprasza do restauracji „Dampfnudel-Uli”, gdzie rodzaj słodkich prażochów polanych śmietaną. Po obiedzie przez Kamienny Most na wyspę na Dunaju. Sielankowe obrazki domków otoczonych ukwieconymi ogródkami. Nagle znalazłem się na wsi. Jeszcze długi spacer do Wschodniej Bramy (Ostentor) z przejazdem pod wysoką wieżą obronną i dwiema niskimi basztami do niej przyklejonymi.

W czwartek, 16 czerwca, Monachium i w pierwszym rzędzie główny cel mojej podróży do tego miasta, Stara Pinakoteka (Alte Pinakothek). Dopiero czwarta pytana przeze mnie osoba umiała mi wskazać do niej drogę. Długi blado czerwony budynek, a w nim prawdziwe skarby. Niemożliwością jest obejrzenie wszystkich obrazów, dlatego wybieram moich ulubionych malarzy flamandzkich, włoskich, niemieckich i hiszpańskich, a wśród nich przykuwają moją uwagę Dürer, Cranach, Fra Filippo Lippi, Hans Memling, Martin Schaffner, Rogier van der Weyden, Pantoja de la Cruz. Potem zabytki Starego Miasta: potężny kościół Frauenkirche z charakterystycznymi bliźniaczymi kopułami (wewnątrz całkowicie odbudowany po bombardowaniu), kościół św. Michała z wykonanym przez Bertela Thorvaldsena klasycystycznym grobowcem Eugeniusza de Beauharnais (1781-1824), przybranego syna Cesarza Napoleona. Książę Eugeniusz umarł na apopleksję właśnie w Monachium i tu z wielką pompą został pochowany.

Skromna fasada kościoła o nazwie Bürgersaalkirche (Mieszczańska Sala) kryje wewnątrz pyszne barokowe wnętrze z XVIII w., niesłychanie eleganckie i w najlepszym guście. Pozostał mi jeszcze Plac Mariacki (Marienplatz), z Kolumną Matki Boskiej (Mariensäule) i dwoma gotyckimi ratuszami, Starym i Nowym (Alt und Neues Rathaus). Zwłaszcza ten Nowy jest niezwykle imponującą budowlą, z bardzo wysoką, strzelistą wieżą, u podstawy której wnęka z kurantami ozdobionymi barwnymi postaciami średniowiecznych mieszczan. Tak czy owak upał i przewalające się po Starym Mieście straszliwe tłumy ludzi zniechęciły mnie całkowicie do dalszego zwiedzania miasta.

Nazajutrz, w piątek, 17 czerwca, wyprawa pociągiem do Pasawy, o której marzyłem od dawna.  Nie zawiodłem się. Dawno  nie widziałem  tak  malowniczo położonego miasta zwanego miastem trzech rzek, albowiem leży u zbiegu Dunaju, Innu i Ilzu,  z tym, że Inn jest zdecydowanie szerszy, niż Dunaj. Uważam więc, że to nazwa Inn powinna przeważyć i cała rzeka dalej właśnie tak winna się nazywać. Ilz jest wąską rzeczką wpadającą do Dunaju. Na dodatek, naokoło piękne zielone wzgórza. Bliżej miasta, nad Dunajem, rezydencja biskupów-forteca zwana Górnym Domem (Oberhaus), zaś dalej, nad Innem, pielgrzymkowy klasztor Matki Boskiej Pomocnej (Mariahilfkirche). Z obu wzgórz cudowne widoki na usianą wieżami kościelnymi Pasawę w dole, na rzeki i mosty. Pierwszym kościołem, do którego wchodzę jest kościół św. Pawła (Sankt Paul Kirche), jak niemal wszystkie w Pasawie z XVII-XVIII w., o eleganckim barokowym wnętrzu. Największym, rokokowa katedra św. Stefana (Sankt Stephen Dom), położona w najwyższym punkcie miasta. Pamiętam, że jakaś kobieta chciała tam wprowadzić pokaźnych rozmiarów psa i bardzo się przy tym zamiarze upierała. Stiuki i malowidła pokrywające szczelnie ściany i sklepienie robią wielkie wrażenie.

Wspinam się potem na wzgórze z kościołem Matki Boskiej Pomocnej. Wewnątrz Matka Boska z Dzieciątkiem, kopia oryginału z Innsbrucku, a oryginał jest pędzla Łukasza Cranacha Starszego i pochodzi z 1537 roku. Widok z góry nadzwyczajnej piękności. Schodzę inną trasą i wśród powodzi zieleni scenka teatralna dla dzieci: dorośli przedstawiają jakąś fascynującą baśń, a dzieci święcie wierzą w to, co się dzieje i na dodatek, śmiertelnie przejęte, same biorą żywy udział w przedstawieniu. W mieście zostały mi jeszcze dwa kościoły: św. Michała i św. Krzyża (Heiligkreutzkirche). W tym ostatnim, gotycki nagrobek węgierskiej błogosławionej Gizeli, przykryty wieńcami w węgierskich barwach narodowych. Przed wejściem na wzgórze Oberhaus spotkanie z osiadłą tutaj Ślązaczką, która wtrąca co kawałek słowa niemieckie: „Panie, tam sum strume trepy, cinżko wchodzić”.

W sobotę, 18 czerwca, dalszy ciąg zwiedzania Ratyzbony. Stary ratusz z XV w. z Salą Rzeszy (Reichstagsaal), gdzie w okresie 1663-1806 obradował pierwszy parlament Rzeszy. Na zewnątrz oryginalny gotycki wykusz tej sali. Cudowna jest romańska fasada kościoła św. Jakuba, zwanego kościołem szkockim (Schottenkloster St. Jakob). Założony w 1090 r. przez mnichów irlandzkich, później był siedzibą mnichów szkockich. Poczerniała od spalin fasada jest osłonięta szklanym gankiem. Symetrycznie usytuowane postaci ludzi i zwierząt (krokodyle, niedźwiedzie, wilki), oplecione roślinnymi ozdobami kolumny, a wszystko to w najlepszym romańskim guście. Na koniec wspaniałe rokokowe wnętrze kościoła św. Emmerama, zbudowanego najpierw w stylu romańskim w XII w. Obok Starej Kaplicy ten właśnie kościół stanowi najpiękniejsze, najbardziej eleganckie w całej Ratyzbonie osiemnastowieczne wnętrze. Okazuje się, że to właśnie w Ratyzbonie jest największa średniowieczna starówka w całych Niemczech.

Nazajutrz,  w  niedzielę,  19  czerwca,   Helmut odprowadza  mnie  na  dworzec  i odjeżdżam już z bagażami do Norymbergi, skąd wieczorem powrót do Wrocławia. Najpierw gotycki kościół św. Wawrzyńca (Sankt Lorenz Kirche), niedaleko dworca w Norymberdze, XIII-XIV w. Strzeliste gotyckie wieże, wnętrze wypełnione polichromowanymi rzeźbami świętych i proroków, w tym dzieło pochodzącego  właśnie z Norymbergi  Wita Stwosza, Pozdrowienie Anielskie (Engelsgruß). Całe Stare Miasto w Norymberdze zostało odbudowane po zniszczeniach wojennych z kamienia w tonacji różowo-pomarańczowej. Właściwie nie uratował się żaden obiekt zabytkowy. Trzeba przyznać, że naprawdę znakomicie je odbudowano. Nieco mniej monumentalny jest gotycki kościół św. Sebalda z XIII w., także dwuwieżowy i także wypełniony pięknymi malowidłami i rzeźbami, w tym cudowny krucyfiks z postaciami Matki Boskiej i św. Jana, dłuta Wita Stwosza. Kolejny wspaniały zabytek gotycki to kościół Mariacki (Frauenkirche) z XIV w., z pięknym wyposażeniem malarskim i rzeźbiarskim. Wyróżnić należy piętnastowieczny ołtarz rodziny Tucherów (Tucher Altar). Na placu obok, niezwykle ozdobna, otoczona żelaznym ogrodzeniem gotycka Piękna Fontanna (Schöne Brunnen), gęsto udekorowana polichromowanymi rzeźbami świętych, proroków, aniołów, absolutne gotyckie cacko. Jak na fontannę jest bardzo wysoka, sięga 19 metrów.

Dalej, renesansowy Stary Ratusz z XIV-XVIII w., z godnymi uwagi posągami nad drzwiami. W głębi na wzgórzu ogromny zamek (Kaiserburg) z XIV-XV w., a u jego podnóża Dom Albrechta Dürera, gdzie muzeum jego prac (kopie) i pamiątek. Przy wyjściu sklepik z pamiątkami związanymi z artystą. Nabyłem tam koszulkę z wizerunkiem słynnego nosorożca. Nad rzeką Pegnitz,  gotycki  Szpital  św. Ducha (Heilig-Geist-Spital) z XIV-XVI w., o spadzistym dachu i dwóch łukach nad powierzchnią wody. Odjazd w kierunku Pilzna i dalej, przez północne Czechy do Wrocławia. To była duża dawka historii i sztuki niemieckiej, a wszystko zawdzięczam gościnności Helmuta Berschina.

____________

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest.

Wspomnienia ukazują się w drugi czwartek miesiąca.


Galeria




Francja 1994, 1995, 1999 i 2009. Część II.

Zygmunt Wojski (Wrocław)

W okresie Wielkanocy w roku 1995 pojechałem do mojej przyjaciółki Jeannine do Cuers koło Tulonu i stamtąd urządziłem sobie trzy wycieczki: do Opactwa Le Thoronet, do Aix-en-Provence i na Korsykę. Pamiętam doskonale Opactwo Le Thoronet, górę Świętej Wiktorii i fontanny Aix-en-Provence, Corte, Bonifacio, Bastię i Calvi na Korsyce.  Niestety, pogoda na tej „Pięknej Wyspie”, jak ją nazywają Francuzi, spłatała mi figla: było dość zimno. Przeziębiłem się i straciłem sporo czasu leżąc w łóżku w towarzystwie stadka kotów u mojej pięknej gospodyni o nazwisku Colonna, bardzo popularnym na Korsyce.

Dwukrotnie, w 1994 i 1999, byłem zaproszony na wykłady na Uniwersytecie w stolicy Owernii, Clermont-Ferrand, dużym mieście w obszernej dolinie u stóp wulkanu Puy-de-Dôme (1654 m wysokości). Nad miastem góruje czarna sylwetka Katedry Matki Boskiej Wniebowzięcia, z XIII w., z dwiema strzelistymi wieżami i jedną niższą. Katedra jest w stylu gotyku północnego. Wewnątrz, w pasażu południowym, zachowane freski, a w jednej z kaplic także okno z kamiennymi muszarabiami.

W mieście, na placu Jaude, monumentalny pomnik na koniu, z uniesioną szpadą, urodzonego właśnie w Owernii galijskiego wodza, Wercyngetoryksa, który walczył z wojskiem Juliusza Cezara. Klasyczną budowlą romańską jest bazylika Matki Boskiej z Portu (Notre-Dame du-Port), z XII-XIII w., harmonijna, proporcjonalna, z prezbiterium ozdobionym na zewnątrz delikatną mozaiką. Zbudowana jest z jasnej arkozy. Rzeźby na kapitelach kolumn przedstawiają sceny biblijne lub pochodzące z Psychomachii Prudencjusza.

Któregoś dnia w czasie pobytu w 1994 roku moja koleżanka romanistka z Wrocławia Hanka Karaszewska (była wówczas lektorką języka polskiego na tamtejszym Uniwersytecie) i ja zostaliśmy zaproszeni na całodniową wycieczkę szlakiem kościołów romańskich przez panią prof. Evelyne Hernández. Ruszyliśmy z Clermont-Ferrand na południe, w kierunku Orcival, gdzie w dolinie kościół Matki Boskiej z XII w. Charakterystyczne są cztery absydy: jedna wyższa i trzy jednakowej wysokości. Wewnątrz, romańska polichromowana statuetka Matki Boskiej z Dzieciątkiem, podobno wyrzeźbiona przez Świętego Łukasza. Matka Boska ma nieproporcjonalnie duże dłonie, a Dzieciątko twarz wyrośniętego młodzieńca.

Obiad jedliśmy w restauracji z widokiem na zamarznięte jezioro wśród gór. Czy to było jezioro Chambon, Aydat czy des Servières, w tej chwili trudno mi odpowiedzieć, ale prawdopodobnie des Servières. W każdym razie potem zwiedziliśmy romański kościół Św. Nektara (église de SaintNectaire) też z XII w. Stoi w dolinie, u stóp zalesionych wzgórz. Przepięknych głowic jest tam sto trzy i wszystkie przedstawiają jakieś sceny: walkę aniołów z demonami, kuszenie Chrystusa, grę osła na lirze, ujeżdżanie kozła przez człowieka… I tu polichromowana romańska figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Przedstawiona jest  na tronie i uosabia Tron Wiecznej Mądrości (Sedes Sapientiae).

Na koniec romański kościół Świętego Saturnina w miejscowości o tej samej nazwie, z XII w. Zbudowany z miejscowej jasnej arkozy i lawy robi wrażenie polichromowanego. Kapitele kolumn wyrzeźbione w lawie. Obok kościoła w Orcival jest jedynym w Owernii kościołem, który uszedł cało podczas Rewolucji Francuskiej i zachował oryginalną ośmiokątną dzwonnicę. Uchodzi za przykład prostoty architektonicznej. Byłem też wtedy w Vichy, znanym kurorcie na północ od Clermont-Ferrand. W parku jest elegancki Pałac pod Kopułami i niski, parterowy Pałac Kongresów.

W Paryżu zamieszkałem w hotelu PAN-u na ulicy Lauriston, niedaleko Placu Gwiazdy. Zwiedziłem wówczas bardzo dokładnie Muzeum D’Orsay z ogromną ilością  obrazów impresjonistów. Monet, Manet, Cézanne, Renoir, Degas, Courbet, Gauguin… Wspaniała kolekcja! Oprócz tego, Panteon w Dzielnicy Łacińskiej. Ta wizyta miała na celu głównie obejrzenie grobowca jedynej kobiety tam pochowanej, czyli Marii Skłodowskiej-Curie. Aliści zarówno jej prochy, jak i jej męża, Piotra Curie, sprowadzono do Panteonu dopiero ponad rok później, 20 kwietnia 1995 roku. Obejrzałem wtedy grobowce takich francuskich osobistości jak Wolter, Rousseau, André Malraux, Victor Hugo, Alexandre Dumas, Émile Zola, Jean Jaurès. Pod kopułą Panteonu, wśród kolumn ją otaczających, punkt widokowy na Paryż, skąd doskonale widoczne główne budowle miasta.

W 1999 roku w czasie pobytu w Clermont-Ferrand pojechałem pociągiem do Issoire w towarzystwie młodej Kubanki. Jest tam dość przysadzisty romański kościół Świętego Stremoniusza (Saint-Austremoine), z XII w. Wewnątrz pomalowany w 1859 roku na jaskrawy czerwony kolor. Kapitele w większości nawiązują do Pasji Chrystusa, ale są też sceny mityczne, pasterskie. Pod chórem wspaniała krypta. Witraże ukazują sceny z życia Świętego Stremoniusza.

W drodze powrotnej zatrzymałem się w Paryżu u mojego kolegi z warszawskiej romanistyki, Kazia Piekarca w dzielnicy Issy-les-Moulineaux. Było mi tam bardzo dobrze. Gospodarze – Kazio i Jego żona Anula – okazali się wyjątkowo gościnni. Zwiedziłem wówczas w Grand Palais wystawę poświęconą przyjaźni van Gogha z doktorem Gachet, portrety tego doktora i inne dzieła  impresjonistów. Po raz pierwszy obejrzałem dokładnie dom Victora Hugo na Placu Wogezów, pamiątki po nim, liczne wydania jego dzieł. Była to niesłychanie ciekawa wizyta. Na wyspie Świętego Ludwika spotkałem się z kolegą ze studiów w Warszawie, Krzysztofem Jeżewskim, który oprowadził mnie po muzeum Mickiewicza i Chopina w Bibliotece Polskiej. Tyle razy byłem przedtem w Paryżu i nigdy nie widziałem tych zbiorów. Poznałem wówczas uroczy zakątek Wyspy Świętego Ludwika: Skwer rzeźbiarza Barye’ ego, na wschodnim jej krańcu.

Odwiedziłem także Instytut Świata Arabskiego (Institut du Monde Arabe), przy Placu Mohammeda V. Powstał w 1987 roku. W muzeum zgromadzono ogromną ilość rekwizytów charakterystycznych dla krajów arabskich, także zabytki (mozaiki tunezyjskie, stroje, naczynia, kafelki). W ciągu kilku dni zobaczyłem sporo ciekawych rzeczy.

Ostatnią podróż do Francji odbyłem we wrześniu 2009 roku. Była to wycieczka po najbardziej malowniczych, często mało znanych, miasteczkach francuskich. Trasa wiodła wielkim łukiem od południowego wschodu Francji przez Prowansję, Oksytanię, Nową Akwitanię, Dolinę Loary, Normandię, Paryż, Szampanię, do Alzacji. Spróbuję wymienić tylko te miasteczka, które zrobiły na mnie największe wrażenie, a więc najpiękniejsze okazały się dwa: Moustiers Sainte-Marie w Prowansji i Saint-Circ-Lapopie w Oksytanii, oba położone w bardzo malowniczej okolicy. Pierwsze u stóp gigantycznych skał, a drugie na zboczu skalistego kanionu rzeki Lot.

30 km na zachód od Saint-Circ-Lapopie leży miasto Cahors z niezwykłym mostem obronnym zwanym Valentré z XIV wieku. Na moście na rzece Lot wznoszą się trzy potężne wysokie wieże obronne. Gdy chodzi o mury obronne, największe wrażenie robi najstarszy francuski port śródziemnomorski Aigues-Mortes, co znaczy po polsku Martwe Wody. Miasteczko położone jest na mokradłach delty Rodanu i otaczają je ze wszystkich stron doskonale zachowane mury obronne. Góruje nad nimi Wieża Konstancji. To stąd król Francji Ludwik IX zwany Świętym wypływał w XIII wieku na siódmą  i ósmą wyprawę krzyżową.

Na wzmiankę zasługuje zwiedzanie w Oksytanii jaskini Pech Merle, pokrytej ciekawymi malowidłami koni, bizonów i mamutów. Także formacje skalne i kolorystyka skał są bardzo ciekawe. Wystąpiłem w tej jaskini jako tłumacz, ale postanowiłem przy tym dać popis moich zdolności aktorskich, zarówno gdy chodzi o modulację głosu, jak i żywą gestykulację. Udało mi się to w stu procentach. Grupa nie ukrywała swego zadowolenia, słychać było głośne śmiechy, a jedna z pań z grupy francuskiej była tak wzruszona tym widowiskiem, że na koniec  dziękowała mi wylewnie za ten popis aktorski. Grupa była tak zadowolona, że wymogła na pilocie, aby zaprosił mnie tego dnia na kolację złożoną z osławionej  kaczki  zakonserwowanej we własnym tłuszczu, z kartoflami po sarlacku: confit de canard aux pommes de terre sarladaises !!!          

Fotografie autora oraz  z serwisów Flickr i Pinterest.

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

 




Francja 1967-68, 1971-72, 1985 i 1993. Część I.

Zygmunt Wojski (Wrocław)

Pierwszy mój kontakt z Francją miał miejsce w końcu czerwca 1967 roku, kiedy w drodze do Madrytu zatrzymałem się na 10 dni w Tulonie, u znajomej Francuzki Jeannine, w oczekiwaniu na moją wizę hiszpańską. Poza spacerami po Tulonie i nad jego wspaniałą zatoką, odbyłem dwudniową wycieczkę do malowniczego przełomu rzeki Verdon i do miasta Cannes. W okresie Świąt Bożego Narodzenia pojechałem z Madrytu do Paryża i to było moje pierwsze zetknięcie się z tym wielkim, znacznie większym od Madrytu, miastem. Jako bardzo wówczas młody człowiek kręciłem się głównie po Montmartrze, u stóp którego mieszkałem na Rue Legendre, po Dzielnicy Łacińskiej i spędzałem czas w towarzystwie studentów z Ameryki Łacińskiej, między innymi w Klubie UNIFLAC (Uniwersyteckie Centrum Francusko-Latynoamerykańskie). Uroki tego miasta miałem odkryć dopiero później, podczas moich wiosenno-letnich pobytów.

Drugi przyjazd do Paryża był związany ze stypendium badawczym przyznanym mi, dzięki poparciu francuskiego hispanisty, prof. Bernarda Pottiera, przez francuskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Uczęszczałem wówczas na wykłady i seminaria prof. Pottiera, odbywające się głównie w Instytucie Studiów Hispanistycznych Sorbony, na ulicy Gay-Lussaca 31.

Jeździłem także na prowadzone w sposób atrakcyjny przez młodą Peruwiankę seminaria z leksykografii latynoamerykańskiej na Uniwersytecie w Vincennes. Ten pobyt trwał od końca listopada 1971 roku do połowy kwietnia 1972 roku, a więc prawie pięć miesięcy i był najdłuższym moim pobytem we Francji. Ministerstwo Spraw Zagranicznych urządziło swoim stypendystom piękną wycieczkę do Zamku Chambord, chyba największego i jednego z najbardziej znanych zamków renesansowych nad Loarą. Oprócz tego, CROUS, czyli Regionalny Ośrodek Uniwersytecki, organizował atrakcyjne i tanie wycieczki, a także kolacje dla cudzoziemców u rodzin francuskich. Tym sposobem pewna bardzo atrakcyjna Greczynka z Salonik i ja byliśmy gośćmi jednej rodziny francuskiej.

Gdy chodzi o wycieczki organizowane przez CROUS, to najbardziej zapamiętałem wyjazd do stolicy Szampanii, miasta Reims i zwiedzanie cudownej gotyckiej katedry, w której koronowano królów Francji. Zafascynowała mnie także stolica Normandii, miasto Rouen z przepiękną gotycką katedrą i uroczym starym miastem o iście średniowiecznej atmosferze. Była także w programie katedra w Chartres i jej najpiękniejsze w całej Francji witraże. Pod względem towarzyskim najbardziej atrakcyjna była dwudniowa wycieczka do zamków nad Loarą. Zaprzyjaźniłem się z kilkoma osobami z Meksyku, Peru, Panamy, Ekwadoru, Chile, Urugwaju i podczas wycieczki tworzyliśmy wesoły rozśpiewany zespół. NIKT nie chciał mi wierzyć, gdy mówiłem, że NIE jestem z Ameryki Łacińskiej (sic !).

Spośród zamków najbardziej urzekł mnie zamek w Chenonceau, nad rzeką Cher, lewym dopływem Loary. Łuki będące dolną podstawą głównej części zamku stoją w wodzie tej rzeki, co nadaje całości swoistego czaru. Krótko mówiąc, cała niezwykle lekka budowla w stylu włoskiego renesansu, robi wrażenie pięknej koronkowej szkatułki odbijającej się w lustrze rzeki Cher. Kolejnym zamkiem, który wydał mi się  bardzo interesującym jest zamek w Blois i jego helikoidalne, spiralne schody wychodzące na wewnętrzny dziedziniec, zbudowane za czasów króla Franciszka I. 

Podczas prywatnych wyjazdów zwiedziłem Awinion, Nîmes i jego rzymskie zabytki, Carcassonne, Wzgórze św. Michała w Normandii i  Carnac w Bretanii z długą aleją menhirów, dolmenów i kromlechów. W okolicy Paryża miałem okazję obejrzeć Wersal z rozległym parkiem i przyznam, że ogrom zarówno pałacu, jak i parku przytłoczył mnie nieco. Za to pielgrzymka do pustego grobu Mickiewicza w miasteczku Montmorency była nie lada przeżyciem.

   

W czerwcu 1985 poleciałem do Paryża, a stamtąd pociągiem TGV dotarłem do stolicy Burgundii, Dijon, gdzie miałem odbyć staż pedagogiczny. W Dijon najwspanialszym zabytkiem jest ogromny Pałac Książąt Burgundzkich (Palais des Ducs de Bourgogne), XVIII, gdzie eleganckie nagrobki Filipa Dobrego, Jana Bez Trwogi, Filipa Śmiałego i Karola Odważnego. Z wysokiej wieży Filipa Dobrego obszerny widok na miasto, gdzie wyróżnia się gotycka katedra Świętego Benigna z XIV, patrona Burgundii. Krypta (VI wiek) była dolną częścią rotundy wchodzącej w skład opactwa. W starych pomieszczeniach dawnego opactwa Świętego Benigna, w tym w dawnej ogromnej sypialni mnichów z XIII w., znajduje się dzisiaj muzeum archeologiczne. Z pozostałych obiektów zabytkowych należy wymienić Hotel Vogüé z XVII i jego renesansowy portyk o trzech arkadach od strony dziedzińca oraz Bramę Wilhelma (Porte Guillaume), XVIII w., nazwaną tak na cześć Wilhelma de Volpiano, reformatora opactwa Świętego Benigna w XI wieku. Wchodziła ona niegdyś w skład murów obronnych.

Wiele słyszałem o wspaniałej bazylice Świętej Magdaleny z początku XII w. w Vézelay, na północy Burgundii i właśnie tam najpierw się udałem. Miasteczko i bazylika leżą na wzgórzu. Bryła bazyliki podłużna, potężna, z licznymi przyporami. Nad wejściem wspaniały tympanon przedstawiający Sąd Ostateczny. Nawa jest wysoka, o smukłych kolumnach ozdobionych kapitelami. Także kolumny w łukach wzdłuż nawy mają bardzo ciekawe kapitele.

Kolejnym miejscem, które odwiedziłem, było Autun i katedra Świętego Łazarza o smukłej wieży, XII w. Tu także tympanon nad wejściem przedstawia Sąd Ostateczny i jest dziełem artysty o nazwisku Gislebert. W katedrze romańska płaskorzeźba wyobrażająca scenę z raju: Ewa zrywa jabłko, o obok kuszący ją wąż. Miasteczko otoczone jest murami. Zachowała się potężna Brama Św. Andrzeja z czasów rzymskich ( I – III wiek), dwukondygnacyjna z czterema łukami.

Wreszcie Cluny, potężne niegdyś opactwo benedyktyńskie (X), ognisko reformacji reguły benedyktyńskiej, prężny ośrodek kultury średniowiecznej. To stąd ruszały pielgrzymki do grobu Świętego Jakuba w Santiago de Compostela. Do dziś zachowała się ledwie dzwonnica o bardzo wysokim sklepieniu i smukłych romańskich kolumnach z kapitelami, a także wieże i mury obronne.

W 1993 miałem wykłady w niemieckim Saarbrücken, skąd blisko całkiem do Strasburga i Nancy. Najpierw pojechałem do Strasburga. Miasto mnie olśniło. Przepiękna jest stara część nad rzeką Ill, zwłaszcza tak zwana „Mała Francja” (la Petite France). Stare domy o szachulcowej konstrukcji odbijają się w wodzie. Najpiękniejszym przedstawicielem tego renesansu nadreńskiego jest dom zwany Kammerzell z XV, o jednej kondygnacji kamiennej, trzech drewnianych i dwóch na poddaszu. W pobliżu Świński Rynek (Place du Marché aux Cochons)otoczony pięknym domami o konstrukcji szachulcowej. W głębi gotycka, jednowieżowa katedra z XIV. Wysoka, smukła wieża ma 142 m wysokości i była swego czasu  najwyższą wieżą w Europie. W katedrze wspaniały zegar astronomiczny oraz rozeta o dwunastometrowej średnicy. Witraż przedstawiający Judasza patriarchę tworzy w pogodne dni zrównania dnia z nocą tak zwany zielony promień nad słońcem. Wielkie organy mają 24 m wysokości.

Gotycki kościół Świętego Jana Chrzciciela pochodzi z XV w. i został odbudowany w latach 60. XX wieku po zbombardowaniu. Tak zwane „mosty kryte” nad Illem, z dwiema potężnymi wieżami, były zbudowane w XIII w. Stara komora celna (Douane) w XIV w,, a dawna rzeźnia w XVI w. Dawny pałac biskupi (Palais des Rohan) w wieku XVIII, zaś Opera w XIX. Pod koniec XIX wieku Strasburg należał do Niemiec i kwitła tu tak zwana architektura „wilhelmińska”, do której zaliczamy Pałac Reński (Palais du Rhin), neorenesansową Bibliotekę Narodową i Uniwersytecką (Bibliothèque Nationale et Universitaire) oraz Pałac Uniwersytecki (Palais Universitaire).

W Nancy najwspanialszy jest Plac Stanisława (Place Stanislas), a pośrodku, pomnik króla Stanisława Leszczyńskiego, który był księciem Lotaryngii. Niesłychanie eleganckie budynki, stojące bardzo regularnie, z zachowaniem wszelkich proporcji. Plac nowocześnie połączył ze sobą dwa inne place, a tym samym różne dzielnice miasta. Zbudowany został w latach 1751-1755, a jego architektem był Emmanuel Héré. Na placu ratusz i budynek opery z tego samego okresu, plus sześć pięknych rokokowych złoconych bram wykonanych przez artystę o nazwisku Jean Lamour. W dekoracji bram wyobrażone liście dębu, gałązki oliwne i kwiaty lilii. Oprócz tego, dwie rokokowe fontanny, fontanna Neptuna i fontanna Amfitryty. W jednej z bocznych ulic elegancki Łuk Triumfalny, czyli Brama Héré (Porte Héré), który najpierw wchodził w skład murów obronnych. Wzorem był tu łuk Septymiusza Sewera w Rzymie. Na górze posągi Ceres, Minerwy, Herkulesa i Marsa. Na akroterionie trzy złote postaci: symbolizująca Lotaryngię kobieta i geniusz trzymają medalion z wizerunkiem Ludwika XV, a skrzydlata bogini Renoma dmie w trąbkę. Pod nimi łaciński napis: Hostium terror. Foedorum cultor. Gentisque decus et amor (Strach dla wrogów. Artysta traktatów. Chwała i miłość swych ziomków). Mieszkańcy Nancy uważają ten plac za najpiękniejszy na świecie, a miasto zyskało sobie miano „miasta złotych bram”.

Obronna Brama de la Craffe (Porte de la Craffe), XIV w., ma nad wejściem podwójny krzyż lotaryński, z górnym krótszym ramieniem i górną galerię do obrzucania wrogów kamieniami. Po bokach potężne późniejsze dwie wieże. Wchodziła w skład systemu obronnego miasta. Brama Świętego Mikołaja (Porte Saint-Nicolas) pochodzi z wieku XVI. W górnej części herb księcia René II, otoczony orłami, z których jeden zakłada rycerzowi koronę na głowę na znak zwycięstwa. René II zwyciężył w 1477 pod Nancy księcia burgundzkiego Karola Odważnego.

Katedra jest z XVIII wieku. Poza tym kościół Matki Boskiej Wspomożycielki (NotreDame-de-Bonsecours) też z XVIII, gdzie znajduje się grób Stanisława Leszczyńskiego, a także serce jego córki, królowej Francji, Marii Leszczyńskiej. Niedaleko Placu Stanisława, utworzony przez niego park de la Pepinière, czyli szkółka.

Fotografie autora oraz  z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria




Portugalia na Sri Lance 2009 (Galle i Negombo) oraz w Kenii 2012 (Mombasa).

Zygmunt Wojski (Wrocław)

Zatrzymujemy się przy małej, uroczej plaży na samym południu wyspy. Ocean tworzy tu zatoczkę w kształcie podkowy, a nad plażą pochylają się nisko trzy wygięte  palmy kokosowe. Idylla! Ale morze dość rozfalowane. Nieco dalej, postój przy pozujących rybakach „na szczudłach”. Wbite w dno morskie długie pale z miejscem siedzącym dla rybaka pozwalają łowić ryby z tej wysokości nad mocno wzburzonym morzem. Kawałek dalej ci rybacy już nie pozują, lecz zajęci są połowem i tu robię trzy udane zdjęcia.

Ostatni punkt całego objazdu wyspy to miasto Galle. Ogromnie ciekawy jest stary portugalski fort, bardzo obszerny, o niskich murach i narożnych bastionach. Mury fortecy zostały podwyższone potem przez Holendrów, którzy wykorzystali całą portugalską dawną strukturę. Wewnątrz murów stare, bardzo malownicze uliczki, biały, neorenesansowy meczet przypominający swym kształtem portugalskie kościoły (pewno wykorzystano jego oryginalne mury) i latarnia morska. Po drugiej stronie obszernej zatoki bieleje wśród zieleni wielka buddyjska stupa. Bacznie przyglądam się domkom krytym okrągłą portugalską dachówką i choć teraz to siedziby stowarzyszeń muzułmańskich, nadal zachowują portugalski charakter. Wdzięku dodają im powyginane, wysmukłe palmy kokosowe. Pod murem fortu mała dwukółka i zaprzężony do niej młody byczek rasy zebu.

Gdy podjeżdżamy autokarem w stronę kościoła ewangelickiego, otwiera się duży centralny plac ocieniony przepięknie ukształtowanymi gałęziami rozłożystych samanów. Ujrzawszy tę nadzwyczajną koronkę „wyhaftowaną” misternie ponad dachami domów, postanawiam tam zostać, by napatrzeć się do woli na te urocze zakątki. Wrócę do autokaru „tuk-tukiem” za 2 dolary. Umawiam się z jego właścicielem, który niecierpliwie krąży koło mnie w jedną i w drugą stronę. Tu jakiś stary dom ozdobiony barokowymi wazami, tam długi budynek wsparty na masywnych, okrągłych kolumnach, inny, jeszcze dłuższy, o półokrągłych oknach pod samym dachem i wiekowych przyporach. Nad wejściem do jednego z tych budynków herb holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej z roku 1669: dwa lwy po bokach trzymają kartusz. Wreszcie centralny, przestronny plac i samany. Na gałęzi jednego z nich cały gąszcz paproci. Obok obsypane białymi kwiatami duże drzewa frangipani. Nareszcie te białe kwiaty wychodzą w miarę ostro. Koronkowe gałęzie samanów także. Obok długiego budynku pod arkadami, ozdobionego starymi latarniami, dochodzę do Muzeum Historycznego mieszczącego się  w starej, kolonialnej rezydencji, a potem do meczetu. Ponownie przekonuję się, jak bardzo oryginalna to budowla także wewnątrz. Błyskawicznie dojeżdżam „tuk-tukiem” do autokaru.

Obecność portugalska na Cejlonie trwała krótko, zaledwie sto pięćdziesiąt lat. Portugalczycy zainteresowani byli głównie eksportem cynamonu, którego Cejlon był jedynym producentem. Zdążyli jednak zbudować kilka fortów. Poza Galle także w stolicy wyspy, Colombo i 40 km na północ od stolicy, w Negombo oraz w kilku innych miejscach. W roku 1640 pojawili się już Holendrzy i to oni na ponad sto kolejnych lat stali się panami wyspy. Udało mi się znaleźć holenderski plan fortu w Negombo z roku 1640. Myślę, że oddaje on dość wiernie jego portugalską strukturę. Wpływy portugalskie są do dziś widoczne w architekturze kościołów katolickich, a  także w nazwiskach i w miejscowym języku usianym zapożyczeniami z języka portugalskiego.    

Portugalia w Kenii 2012 (Mombasa)

2 stycznia  2012 roku  o godzinie 8.20 wyjazd z hotelu położonego nad Oceanem Indyjskim na wycieczkę do Mombasy. Przeciskamy się zatłoczonymi ulicami i pierwszy postój na placu przed portugalską fortecą „Jezus” z 1593. Na ścianie tablica ku czci polskich rodzin osiadłych tutaj w latach 1942-1947, a nad wejściem do fortecy następujący siedemnastowieczny tekst wyryty w języku portugalskim:

En 1635 o capitão mor Francisco de Seixas de Eça Brandão foi de esta fortaleza por 4 anos sendo de idade de 27 e a reedificou de novo e fes este corpo de guarda e reduzio a sua magestade a costa de Melinde achando a alevantada pelo rei tirano e fes  lhe tributarios os reis de Otondo Mandra Luziva e Iaca e deu pessoalmente a pate e soi hum castigo não esperado na Índia athe arrazar lhe os muros apenou os Muzungulos castigou Penba e os povos rebeldes matando a sua custa os regedores alevantados e todos os mais de fama e fes pagar as parias que avião negadas a sua magestade que por tais serviços o fes fidalgo de sua caza tendo já despachado por otros tais com o ábito de xpõ (Cristo) 50 mil reis de tença e 6 anos de governador de Iafa xpão (cristão) e 4 de Biligão com faculdade de poder nomear tudo em sua vida. Anno Domini 1638 anos.

A teraz moje tłumaczenie na język polski:                                                                         

W roku 1635 major Francisco de Seixas de Eça Brandão dowodził tą fortecą w wieku 27 lat. Odbudował ją na nowo i stworzył pułk gwardii. Roztoczył swoją władzę nad wybrzeżem Malindi, gdyż zbuntowało się ono na skutek intryg króla tyrana. Zmusił do płacenia lenna królów Otonda – Mandrę Luzivę i Jakę i osobiście wymierzył niespodziewaną karę w Indiach równając z ziemią mury obronne. Ukarał Muzungulów, Penbę i zbuntowane ludy, zabijając zbuntowanych przywódców i wszystkich pozostałych znanych z imienia. Zmusił ich do płacenia lenna, którego przedtem nie chcieli płacić Jego Wysokości królowi Portugalii. Król Portugalii, w dowód uznania za te usługi, uczynił go szlachcicem na swoim dworze, wysyłając mu 50 tysięcy reali pensji i nadając  na okres 6 lat tytuł gubernatora Jaffy i na okres 4 lat gubernatora Biliganu oraz przyznając mu dożywotnią władzę do mianowania swych podwładnych na wszystkie możliwe funkcje. W Roku Pańskim 1638.  

Jak wszystkie fortece portugalskie z tego okresu tak i ta jest niska i bardzo rozległa, zbudowana na planie wieloboku w kształcie gwiazdy, mury zwieńczone blankami, a na rogach baszty. Pośrodku zachowała się dolna część kościoła. Przez okna, w których stoją działa, widać w morzu dwa kamienne słupy oznaczające wejście do portu: jeden portugalski, a drugi brytyjski. We wnętrzu funkcjonuje muzeum, w którym, między innymi, fotel w stylu indo-portugalskim i wielkie afrykańskie bębny. W innym pomieszczeniu na ścianie niezwykle ciekawe rysunki wykonane przez Portugalczyków. Widzimy na nich wielkie żaglowce, uzbrojonych w szable Portugalczyków oraz Arabów strzelających do nich z łuków, ryby, karabele. Na środku dziedzińca niska, ale obsypana gęsto wielkimi czerwonymi kwiatami akacja tropikalna („płomień lasu”). Wreszcie mam okazję sfotografować te kwiaty z bliska. Cudo!!!

Od momentu przejęcia fortecy przez Arabów w 1698 roku zaczął się ich wpływ w miejscowej sztuce i w wieku XVIII zdobili miasto i fortecę pięknie rzeźbionymi w drewnie i zdobionymi cytatami z Koranu drzwiami. Takie drzwi zachowały się na terenie fortecy, a na sąsiednim Starym Mieście stanowią jego najcenniejszą ozdobę. Widać w ich rysunku także wpływy indyjskie. Mimo, że Stare Miasto jest obecnie dość zaniedbane, niewątpliwie warto je zwiedzić głównie dla tych bogato rzeźbionych drzwi. W dekoracji przeważają elementy roślinne: kwiaty, piękne esy-floresy i na środku cytat z Koranu. Wychylamy się ku morzu w starym porcie Mombasa. Słońce piecze nieznośnie. Sklepy z interesującymi maskami, skromniutki meczet, stare hotele i znakomity punkt widokowy na portugalską fortecę. To stąd widać ją najlepiej. Potem świątynia hinduistyczna zbudowana w latach 50-tych XX wieku. Dla kogoś, kto nie był w Indiach, czy na Sri Lance, jest to niewątpliwie ciekawostka. Ładnie prezentują się zwieńczone kopułkami kaplice na skraju dziedzińca.

Gdy chodzi o ślady portugalskie w okolicy to na północ od Mombasy, na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, jest kolejna dawna forteca portugalska, Malindi (po portugalsku Melinde), oddalona o 119 km od Mombasy. W materiałach portugalskich odnalazłem informację, że w roku 1500 Portugalia założyła tam faktorię handlową. Niestety, nie udało mi się tam dotrzeć.

Fotografie autora oraz  z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/portugalia-w-indiach-goa-2007-2008/




Portugalia w Indiach (Goa), 2007-2008.

Zygmunt Wojski (Wrocław)

W różowym świetle wczesnego poranka, we mgle, rysują się kontury ogromnych, rozłożystych drzew, a potem, po drodze do Margão (około 25 km na południe) coraz więcej palm kokosowych, pastwiska, gdzie wielkie garbate szare krowy rasy zebu, bawoły i pełno małych, białych czapli, zatopione w wodzie pola ryżowe, bujna, tropikalna roślinność, którą kocham całym sercem, zwłaszcza te wspaniałe pióropusze palm kokosowych!!! Pożerałem to wszystko chciwym wzrokiem, aż dojechaliśmy do hotelu „Nanutel” przy Padre Miranda Road w Margão. Nazw portugalskich wszędzie mnóstwo: Bar Afonso, Avenida da Conceição, Largo da República… Zanim dojechaliśmy do hotelu, po drodze ogromny, biały kościół Św. Ducha (XVII-XVIII w.) ze stojącym przed nim na wielkim placu typowym portugalskim krzyżem o szerokim poprzecznym ramieniu i skróconym tuż nad nim pionowym. Krzyże te wykonane tu z różowego kamienia stoją na ozdobnych wysokich postumentach. Cały stan Goa wypełniony jest nie tylko barokowymi kościołami, ale i pałacami, dworami, pięknymi willami w tzw. stylu indo-portugalskim. Te wspaniałe niegdyś budowle teraz są nieco zaniedbane, niestety! Upłynęło już 47 lat od kiedy Nehru zajął tę dawną kolonię portugalską, a ich właściciele wynieśli się z rodzinami do Portugalii. 

Zaraz na początku spacer do kościoła Św. Ducha. Kościół od frontu  zamknięty, ale przypadkowo spotkany starszy Hindus o wyglądzie katolickiego księdza (zdaje się, miał koloratkę) znakomitą portugalszczyzną informuje mnie, że wejście jest w głębi na lewo. Wnętrze kościoła niezwykle ciekawe: piękne barokowe ołtarze z najciekawszym przedstawiającym Św. Floriana. W postaciach aniołów jakaś lokalna naiwność, tak samo malownicza, jak w kościołach latynoamerykańskich. No i wszechobecna naokoło tropikalna przyroda: ogniście kwitnące tropikalne akacje, gigantyczne fikusy o szerokich pniach i warkoczach cienkich pędów spływających z gałęzi… Krótko mówiąc to, co lwy lubią najbardziej! Wracam już inną drogą, wąskimi uliczkami pnącymi się w górę, wśród wyżej wspomnianych, nieco opuszczonych rezydencji indo-portugalskich, arcyciekawych!!! Drzewa, krzewy obsypane kwiatami, absolutny raj. 

Znakomitym zbiegiem okoliczności po powrocie do Goa z muzułmańskiej części Indii na północy kraju zmieniono nam hotel, bo w tym,  gdzie mieliśmy zamieszkać, nie ma już miejsc. Trafiamy więc do małego, przytulnego hoteliku „Coconut Grove” (Kokosowy Zagajnik), położonego w najcudowniejszym miejscu, jakie tylko można sobie wymarzyć. Otoczony jest, zgodnie z nazwą, lasem palm kokosowych, kwitnącymi hibiskusami i oleandrami, w sąsiedztwie pól ryżowych i łąk, na których pasą się czarne bawoły wodne, mniejsze od krów, z rogami wygiętymi mocno do tyłu. Do plaży około 150 metrów przez wydmy porośnięte piniami. Ale sama plaża taka sobie: prosta jak strzelił linia brzegowa, woda w Morzu Arabskim szmaragdowa, ale mętna i niepokojąco duże fale. Na szczęście, nie są one groźne. Łatwo je pokonać, a za nimi pływa się  już znakomicie w ciepłej, wspaniałej wodzie. Po prawej stronie, na wysokiej skarpie dość duże miasto Vasco da Gama, leżące tuż za lotniskiem w Dabolim. Po lewej, jakieś 6 km od naszej plaży, kąpielisko Colva. Widok z balkonu na pierwszym piętrze hotelu, czarujący! Trawniki i szpalery kwitnących krzewów, dwa hamaki rozwieszone wśród palm, a dalej, urzekająco piękne palmy kokosowe o pniach fantazyjnie powyginanych, ten najwspanialszy symbol tropiku!

4 stycznia. Rano robię rekonesans okolicy zmierzając ku miasteczku Betalbatim (około 2 km od hotelu). Tym razem nie dochodzę tam jednak, lecz próbuję obejść znajdujące się przy drodze malownicze rozlewisko Alagoa (po portugalsku właśnie „rozlewisko”) z hotelem o tej samej nazwie przy jego skraju. W wodzie rosną łany białych i liliowych lilii wodnych o szerokich pływających liściach. Na środku wysepka z gromadą ukrytego tam ptactwa: błękitne duże ptaki (kurki wodne?), białe czaple i małe biało-szare Black-winget Stilt, czyli „czarnoskrzydłe szczudła” (Himantopus himantopus), stojące w wodzie na jednej nodze. Obejście rozlewiska okazuje się niemożliwe: moczary i brak ścieżek, kolczaste krzewy, ukryte wśród drzew domostwa… Jakaś kobieta w ostatniej chwili chwyta psa rzucającego się do ataku na mnie. Trzyma go, wołając do mnie: „Go, go!” Z innej chaty wybiega w moim kierunku młody, półnagi mężczyzna i pokazuje mi ścieżkę, którą najlepiej dojść do szosy. Gdy później pokazałem ją naszemu przewodnikowi, ten nie mógł się nadziwić, jak ja mogłem w sandałach ryzykować przejście tak zarośniętą ścieżyną, przecież mogłem nadepnąć na jadowitego węża, których podobno mnóstwo w tej okolicy. Przyznam się, że nie widziałem. Podziwiałem natomiast tę gęstwę wspaniałych drzew  dookoła rozlewiska, chmary ptactwa i morze kwiatów pokrywających szczelnie powierzchnię jeziorka. Po raz kolejny czułem, że jestem po prostu w raju!!! 

W drodze powrotnej jeszcze jeden miły akcent. Oto przy hotelu „Alagoa” spotykam młodego mężczyznę (około 40 lat), który znakomicie mówi po portugalsku. Zapraszałem go do naszego hotelu, ale, niestety, nie pojawił się. Sprzed hotelu fotografuję kobiety pracujące na polu ryżowym i ogromne liście „inhame” (Colocasia esculenta), rośliny tropikalnej o wielkiej jadalnej bulwie.

8 stycznia, jedziemy do Starego Goa (Velha Goa), by zwiedzić tamtejsze wspaniałe świątynie. Jak się wyraził nasz przewodnik, przestępowałem z nogi na nogę nie mogąc doczekać się tej chwili. To fakt i wreszcie nadszedł ten słoneczny poranek, kiedy wyjechaliśmy we czwórkę: pewna pani i jej córka z podwarszawskich Babic, przewodnik Karol Matkowski i ja. Ruszamy w kierunku północnym, mijając liczne małe miasteczka po drodze i po pokonaniu około 35 km wjeżdżamy na ogromny, zadrzewiony plac, na którym po lewej imponujący, ciemno-czerwony jezuicki kościół i klasztor Bom Jesus, czyli Dobrego Jezusa, a po przeciwnej stronie dwa wielkie białe kościoły. Jeden z nich  pod wezwaniem Św. Franciszka, a drugi to Katedra. Tylko te trzy gigantycznych rozmiarów świątynie zachowały się z całego centrum Starego Goa. O ile na zewnątrz wszystkie trzy są stosunkowo skromne, surowe (z wyjątkiem kilku interesujących, ozdobnych portali, w tym manueliński z 1602 roku w kościele Św. Franciszka), o tyle wnętrza są bogate, zwłaszcza w kościele Dobrego Jezusa, gdzie szczególnego splendoru przydaje całemu wnętrzu wspaniale zdobiony marmurowy nagrobek Św. Franciszka Ksawerego, który zmarł w 1552 roku. Autorem jest rzeźbiarz z Florencji Giovanni Battista Foggini. Szczątki świętego spoczywają w dużej srebrnej arce, którą zaprojektował włoski jezuita Marcello Mastrilli, a wykonali miejscowi złotnicy z Goa. Przed kościołem charakterystyczny portugalski krzyż i dwa olbrzymie, rozłożyste „samany” (Enterolabium saman).

Po drugiej stronie placu oglądamy najpierw kościół Św. Franciszka (1661 r.), przed którym kilka cudownych tulipanowców afrykańskich (Spathodea campanulata), zwanych w Wenezueli bucare, z wielkimi czerwonymi kwiatami. Wnętrze kościoła wypełniają dość naiwne polichromowane rzeźby w bocznych ołtarzach, ale ołtarz główny jest cały ze złota, ze złotymi posągami świętych harmonijnie wkomponowanych w wielki prostokąt ograniczony potężnymi kolumnami doryckimi. Nad ołtarzem głównym wspaniały sufit kasetonowy. W kaplicach bocznych i wszędzie doskonale zachowane  portugalskie nazwy. W klasztorze jest muzeum, gdzie pan Karol, pamiętając o mojej gorącej prośbie zrobienia mi zdjęcia przy pomniku Camõesa, dowiaduje się, że pomnik poety został przeniesiony sprzed Katedry właśnie do muzeum (sic!). Pyta o kogoś znającego portugalski i okazuje się, że jeden z pracowników muzeum zna ten język, pojawia się i na moją wielką prośbę pozwala nam wejść do środka, ale mamy zrobić zdjęcie szybko, aby nikt się nie spostrzegł. Aliści do pana Karola jakoś to nie dotarło, bardzo długo przymierzał się z aparatem i w efekcie na zdjęciu wyszedłem z miną zniecierpliwioną tą ceremonią i z otwartymi ustami, z których właśnie padały słowa: „Dlaczego tak długo? Proszę szybciej!”

Korzystając z tego, że już jesteśmy w muzeum, postanawiamy je zwiedzić. Na dole stoi ten nieszczęsny Camões pośród płaskorzeźb i fragmentów rzeźb hinduskich, a na górze wielka galeria portretów portugalskich gubernatorów Goa. Dziesiątki pokaźnych rozmiarów tych portretów, niestety, artystycznie niezbyt udanych. 

Katedra (1619 r.) w Starym Goa jest największą świątynią katolicką w Azji. W jej wnętrzu bogato złocony ołtarz główny. Robię wspaniałe zdjęcie bocznego ołtarza Św. Sebastiana. Sądząc po dużych owocach złożonych z łusek, egzotyczne miejscowe drzewo,  do którego przywiązany jest święty, a dwóch klęczących z boku łuczników właśnie napina swe łuki wymierzone w Św. Sebastiana: wzruszająca naiwność artysty! W Starym Goa, na Świętym Wzgórzu (Monte Santo), oglądamy jeszcze ruiny bardzo wysokiej dzwonnicy kościoła Św. Augustyna i  klasztor Św. Moniki, z gigantycznymi przyporami po bokach. 

Około 10 km na zachód leży stolica stanu Goa, miasto Panaji (po portugalsku Pangim). Droga prowadzi wzdłuż szerokiej rzeki Mandovi. Zatrzymujemy się w samym centrum, przed stojącym na wzgórzu uroczym kościołem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia (Nossa Senhora da Imaculada Conceição) z 1619 roku. Wiodą doń zakosami monumentalne schody (1870 r.) złożone z dwóch symetrycznych skrzydeł, z ażurowymi balustradami, jak do kościoła Dobrego Jezusa w Bradze, czy świątyni Matki Boskiej Uzdrowicielki w Lamego. Całość jest utrzymana w kolorze białym z niebieskimi elementami i stanowi autentyczny klejnot  barokowej architektury portugalskiej w Indiach. Na sąsiednich ulicach stare kamienice pomalowane na niebiesko i różowo, z białymi obwódkami wokół okien, do złudzenia przypominają zabudowę Lizbony. Jest nawet takie historyczne powiedzonko: „Quem viu Goa, escusa de ver Lisboa!” (Kto widział Goa, nie musi oglądać Lizbony). W jednej z takich niebieskich kamienic, u stóp opisanego wyżej koscioła, jest księgarnia, w której kupuję przewodnik po stanie Goa 100 Goan experiences (autor, jak wielu goańskich Hindusów, nosi imię i nazwisko portugalskie: Pantaleão Fernandes) i przewodnik po świecie roślin i zwierząt Indii Wildlife of India. Z tego pierwszego wynika, że stan Goa jest ogromnie ciekawy, gdy chodzi o zabytki sakralne nie tylko portugalskie, ale i  hinduistyczne. Masa wspaniałych świątyń, a także pałace w stylu indo-portugalskim, monumentalne fontanny chafarizes, cudowne rezerwaty przyrody, mnóstwo wodospadów!!!

Gdy w drodze powrotnej przejeżdżamy przez miasteczko Betalbatim, mignęła mi po lewej stronie biała sylwetka sporego kościoła. Nazajutrz postanowiłem tam dojść.

9 stycznia. Dość późnym popołudniem ruszam w stronę owego kościoła, ale po drodze fotografuję pasące się na bujnej łące czarne bawoły i brodzące za nimi białe czaple. W tle rząd cudownych palm kokosowych, dalej, cały ich gęsty las. Przechodnie, zwłaszcza kobiety, kłaniają mi się z uśmiechem. Po przejściu około 2 km jestem przed stojącym na małym wzniesieniu kościołem Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nossa Senhora dos Remédios). Wdzięczna, jasno-kremowa fasada z dwiema kwadratowymi wieżami i wyższym od nich trójkątnym zwieńczeniem frontonu po środku. Nad środkowym oknem dwa różowe anioły, a nad bocznymi, postaci dwóch świętych. Fotografuję też ozdobny krzyż na postumencie z niszami, na tle ciemno-zielonego pióropusza palmy. Jakże charakterystyczne i symboliczne to zdjęcie! Wewnątrz kościoła, przed ołtarzem głównym grupka dzieci pod okiem opiekunki w różowym sari ćwiczy w języku konkani jakąś pieśń religijną. Powtarzają kilkakrotnie ten sam fragment i za każdym razem jeden z chłopców wykrzykuje donośnie jedną frazę. Gdy ich fotografuję, rozlegają się śmiechy, wybucha wielka radość… 

W drodze powrotnej fotografuję portugalskie nazwy ulic wymalowane na kafelkach przy skrzyżowaniach: Msgr. Inácio Rebelo Road (Ulica Jego Eminencji Ignacego Rebelo). Napis obramowany wdzięcznymi esami-floresami. Dalej, długa aleja wiodąca do wspaniałej, starej rezydencji. Tu cudowny różowo-żółty kwiat frangipani (Plumeria rubra). Nie mogę sobie odmówić  sfotografowania. Przy głównej ulicy po lewej kolejne kafelki w tonacji niebieskiej, z napisem: Solar dos Rebelos de Betalbatim (Rezydencja Rodziny Rebelo z Betalbatim). Podchodzę bliżej. Wielka parterowa willa w ogrodzie, kryta ciemnoczerwoną dachówką, z gankiem i obszerną galerią obiegającą cały budynek. Po lewej, dobudowana kaplica z białym, ozdobnym frontonem z krzyżem, a po bokach frontonu dwie eleganckie kolumny zwieńczone stożkowatymi wazami. Nad oddzielnym wejściem półokrągły łuk osłonięty gankiem. Przed głównym wejściem do rezydencji biała ozdobna brama z figurką salutującego żołnierza w tropikalnym kasku i szortach. Gdy tak obchodzę rezydencję, słyszę na ganku swojskie dźwięki portugalskiej mowy. Nasłuchuję. Tymczasem wybiegają dwa szczekające psy, a za nimi służący. Pytam, czy mówią po portugalsku, a on z uśmiechem odpowiada twierdząco i zaprasza na ganek, gdzie siedzi dwóch starszych panów i dwie nieco młodsze panie, cała czwórka o bardzo śniadych, typowo hinduskich twarzach. Przynoszą dla mnie krzesło i ucinam sobie z nimi krótką pogawędkę wyrażając mój podziw dla posługiwania się przez nich wciąż tak poprawną portugalszczyzną, mimo że upłynęło już 47 lat odkąd Goa nie jest portugalskie. Oni patrzą na mnie zdziwieni i odpowiadają, że całe życie mówią tym językiem i jest to dla nich najzupełniej naturalne! Potem pytają, gdzie mieszkam, co robię, czy przyjechałem do Goa z rodziną i tak dalej. Podejrzewam, że słowo „Polónia” nic im nie mówiło i że raczej wzięli je za nazwę jakiegoś miasteczka w Portugalii!

Po przeciwnej stronie ulicy jeszcze jedne, tym razem niebiesko-żółto-różowe kafelki z napisem: Casa  de Souza (Dom Rodziny Souza). Naprzeciwko rozlewiska Alagoa, po drugiej stronie ulicy, w wydzielonej części starej rezydencji indo-portugalskiej, msza w miejscowym języku konkani. Niewielkie wnętrze wypełnione głównie śpiewającą młodzieżą. Mimo że podchodzę cicho i bardzo dyskretnie, natychmiast przynoszą mi krzesło i zapraszają do uczestnictwa w mszy. Z uwagi na bliskie sąsiedztwo jeziorka krąży nade mną sporo komarów, które wkrótce zabierają się do dzieła, co zmusza mnie do odwrotu.

To był niezapomniany wieczór i tylko żałuję, że zmarnowałem kilka dni na plaży i w hotelu, miast wędrować po miasteczku i okolicach, gdzie, jak wynika z przysłanego mi przez moją przyjaciółkę Elsę z Lizbony pięknego albumu pod tytułem: Palácios de Goa. Modelos e Tipologias de Arquitectura Civil Indo-Portuguesa  (Pałace w Goa. Modele i typologie cywilnej architektury indo-portugalskiej) autorstwa Heldera Carity ze zdjęciami Nicolasa Sapiehy!!!! (Lizbona 1996), kilka wspaniałych dworów i rezydencji: Casa dos Teotónio Alemão (Dom Rodziny Teotónio Alemão z XVI i XVII wieku, z piękną prywatną kaplicą), Casa Walfrido Antão (Dom Walfrida Antão) z późnobarokowymi obramowaniami smukłych okien i kutymi w żelazie balkonami, arcyciekawa rezydencja!!!

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wielu rzeczy nie udało mi się zobaczyć, nawet w tych miejscach, gdzie przebywałem (za kościołem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia w Pangim jest stara, portugalska dzielnica o nazwie Fontainhas, co znaczy „Źródełka”, z brukowanymi uliczkami, uroczymi kafejkami, ale o tym dowiedziałem się dopiero teraz, z przewodnika, bo nasz pan Karol znowu nie miał o tym bladego nawet pojęcia!!!). Tym niemniej wycieczka do Indii wybiła się teraz na pierwsze miejsce spośród wszystkich moich ostatnich wypraw, gdy chodzi o intensywność doznań estetycznych i poznawczych. Nawet Petra w Jordanii jest już teraz za nią, dopiero na drugim miejscu. Czy wrócę tam jeszcze? Bardzo, ale to bardzo bym chciał!

Fotografie autora oraz  z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/wyspy-zielonego-przyladka-2006-czesc-ii/

Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 8 sierpnia 2019 roku. 




Wyspy Zielonego Przylądka, 2006. Część II.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski (Wrocław)

W Calhau mocno świeci księżyc. Morze i góry na pobliskiej Świętej Łucji połyskują jego srebrną poświatą. Powrót do Mindelo. W domu José Heleno czysto i przytulnie. Słuchamy nagrań rozmaitych miejscowych wykonawców. Poznaję jego uroczą rodzinę: żonę Manuelę, syna Tierry’ego i prześliczną córeczkę Joyce. Kolacja i odjazd do hotelu, a przedtem jeszcze spacer po Praça Nova (Nowym Placu), najbardziej ożywionej o tej porze części miasta.

Nazajutrz, gdy o siódmej rano miałem już bilet na duży statek odpływający godzinę później na Wyspę Santo Antão, w porcie zjawia się José Heleno, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Umawiamy się na godzinę 18-tą. Podróż trwa godzinę. Skaczące delfiny. W Porto Novo na Santo Antão wsiadam do mikrobusu jadącego do Vale do Paúl (Mokrej Doliny), jednego z ciekawszych miejsc na Wyspie. Stromo pod górę przez południowe, jeszcze stosunkowo rzadko porośnięte roślinnością stoki gór. Im wyżej, tym bardziej zielono. Żółte kwiatki o nazwie lolo (Malvastrum spicatum). Na szczytach mgła i bardzo chłodno. Świerki i japońskie kryptomerie, których tyle na Azorach i Maderze. Jak bardzo ta cała Makaronezja jest podobna pod względem roślinności!

Osiągamy wysokość ponad 1500 m i zjeżdżamy w dół, na drugą stronę gór, nad głębokimi przepaściami, drogą nieprawdopodobnie karkołomną. Głębokie doliny, niesamowicie urwiste, a wszędzie na ich zboczach, zupełnie jak na Maderze, tarasy z poletkami uprawnymi. Wjeżdżamy stopniowo w strefę tropikalną. I oto czerwono kwitnące tropikalne akacje, te przepiękne drzewa zwane po portugalsku chama da floresta (płomień lasu), drzewa mangowe, smukłe papaje. Poziom morza osiągamy w Ribeira Grande, stolicy tej wyspy. Skręt w prawo i jedziemy wzdłuż morza, bardzo tutaj wzburzonego. Plaż piaszczystych brak, tylko kamieniste zatoczki wrzynające się w nadbrzeżne strome skały. Kolejny skręt w prawo i wjeżdżamy w głęboko wciętą Mokrą Dolinę (Vale do Paúl).

Serpentynami ostro pod górę, aż do końca drogi asfaltowej, około 18 km od wejścia do doliny. Żółto-czarny motyl pod ścianą bananowców. Wszędzie pną się poletka trzciny cukrowej, poprzetykane plantacjami bananów. Na skraju drogi żółto kwitnący  krzew tytoniu (charuteira). Nad wyschłym strumieniem, w cieniu mangowca, krzaki kawowe. Nade mną dorodne kielichy czerwonych hibiskusów. W bocznej dolinie chaty  kryte  słomianą  strzechą. Na dnie potoku  wielkie  sercowate  liście jadalnej bulwy inhame, zwanej na Kubie malangą (Colocasia esculenta). Po ugotowaniu stanowi ona znakomity dodatek do potraw mięsnych. Wracamy tą samą drogą. Pożeram wzrokiem te wspaniałe drzewa mangowe, drzewa avocado, plantacje manioku, pojedyncze drzewa smocze (dragoeiros), a bliżej morza, gaje palm kokosowych. Niesamowicie pięknie wygląda rozfalowane biało-szmaragdowe morze. Tak samo wyglądało na Trynidadzie i nigdzie indziej.

Za Ribeira Grande podziwiam raz jeszcze usiane tarasami strome zbocza dolin i głębokie przepaście. W jednej z maleńkich wiosek pod samymi szczytami dwie kobiety ubijają drewnianymi tłuczkami kukurydzę w drewnianym cylindrycznym moździerzu (pilão), na  zmianę, raz jedna, raz druga. To jest przecież Afryka, bądź co bądź. Po drugiej stronie gór południowe wybrzeże, mniej malownicze, niż północne, wreszcie Porto Novo, a na horyzoncie czarny łańcuch gór na Wyspie São Vicente. Jeszcze cachupa (narodowa potrawa z kukurydzy, fasoli i ryb) i piwo w knajpce koło portu i w niebywały upał odpływamy na São Vicente, gdzie w porcie czeka niezawodny i nieprawdopodobnie punktualny José Heleno i to z jaka wiadomością! Oto idziemy z wizytą do Cesarii Evory, a pomógł  w załatwieniu tej wizyty dawny amant bosonogiej divy, niejaki Adriano.

Cize, jak ją pieszczotliwie nazywają rodacy, w swej afrykańskiej barwnej tunice i jakimś zawoju na głowie siedzi za niskim stolikiem na otomanie i nieśmiało uśmiecha się. Oferuje napoje, a na pierwszym miejscu swoją ulubioną whisky. Oglądam dyplomy, liczne złote płyty na ścianach, potem wypytuję o repertuar, teksty, nazwiska autorów. Otóż śpiewa prawie wyłącznie po kreolsku teksty tylko dobrych uznanych tutejszych poetów. Największy entuzjazm wywołały jej występy w Japonii. Z naszą Kayah śpiewało jej się dobrze. Wkrótce wydaje nową płytę we Francji. Zaprasza mnie na dłuższy pobyt tylko na Wyspie Świętego Wincentego, na jej wyspie… W moim kalendarzyku napisała: Com amor – Cesária Évora ( Z miłością – Cesária Évora ). Na pożegnanie wszyscy trzej ucałowaliśmy ją po dwa razy…

Po pożegnaniu z Adriano jedziemy do restauracji Archote (Pochodnia) na kolację i występ zespołu Luar (Światło księżyca). Jego solistka o imieniu Idília usiadła potem przy naszym stoliku i miło gawędziliśmy. Podana na kolację ryba garoupa była wspaniała! Do hotelu wróciłem po pierwszej po północy z lekturą do poduszki: José Heleno sprezentował mi teksty swoich wierszy.

 Nazajutrz, w niedzielę, 12 lutego, przyjeżdża w towarzystwie słodkiej córeczki Joyce i we trójkę jedziemy na plażę Laginha, niezbyt odległą od miasta, na północ od portu. Piękna to i dość długa plaża. Pogoda wymarzona, więc kąpiel boska. W przerwach, po wyjściu z wody, śpiewamy na zmianę, każdy swój repertuar. José Heleno zdecydowanie preferuje romantyczne bolera kubańskie i meksykańskie. Nota bene, zna dobrze hiszpański, którego nauczył się sam w towarzystwie marynarzy z Ameryki Łacińskiej.                                                         

Obiad u niego w domu, gdzie czekają jego żona Manuela i jej matka, bardzo miła pani, wręcz znakomicie się prezentująca. Obie panie przygotowały wspaniałą cachupę, autentyczną, nie taką, jak ta, którą jadłem w Porto Novo. A więc na talerzu były kawałki gotowanej ryby ( w tym tutejszej makreli) oraz inhame, maniok i słodkie bataty. Kładło się je na drugi talerz i zalewało gęstą kukurydziano – fasolową zupą. Coś wspaniałego! Na deser znakomity pudding na bazie żółtek, polany karmelkowym syropem. Po obiedzie poprosiłem o zdjęcia z dedykacją i o dedykację na tekstach wierszy gospodarza. Żal było odjeżdżać. Na lotnisko odwieźli mnie wszyscy, ale przedtem jeszcze pojechaliśmy na piękną plażę São Pedro (Świętego Piotra), największą, jaką widziałem na Wyspach. Tworzy ogromną podkowę ograniczoną z obu stron górami. Piach stosunkowo jasny, z lekką domieszką czarnego bazaltu. I ani żywego ducha na całej tej ogromnej przestrzeni!

Moi cudowni przyjaciele czekali ze mną na lotnisku do ostatniego momentu, dopóki nie wezwano pasażerów do przejścia kontrolnego. Pożegnanie było bardzo serdeczne. To są przeżycia, których się nie zapomina nigdy! To po prostu jakiś nierealny sen!

 Samolot przeleciał nad São Vicente, Santa Luzia, Branco i Raso. Potem, w dali po lewej, widać było dobrze São Nicolau, a tuż przed lądowaniem w Prai, po prawej, wynurzył się nad chmurami olbrzymi wulkan Pico do Fogo (2829 m, najwyższy szczyt Archipelagu), na Wyspie Fogo. Lot trwał 50 minut.

W poniedziałek, 13 lutego, w Instytucie Kultury Francuskiej w Plateau nabyłem encyklopedię o Wyspach Zielonego Przylądka (niestety, po francusku, bo po portugalsku nie było niczego ciekawego), a we wtorek, 14 lutego, skoro świt pojechałem mikrobusikiem na drugi koniec Wyspy Santiago, aż do Tarrafalu. Pierwszy etap wiódł do drugiego po Prai miasta na tej wyspie, Assomada, która leży w samym jej sercu. Mocno zakurzonymi i dość uciążliwymi objazdami najpierw wspinaliśmy się do góry, po czym ciekawą krajobrazowo doliną, mijając tak zwane „organy”, czyli nieprawdopodobnie wyrzeźbione przez wiatr ostre szczyty skalne obok miasteczka São Jorge dos Órgãos (Święty Jerzy od Organów), a potem obok widniejącej w dali po prawej Santa Catarina (stolicy okręgu), po dwóch niespełna godzinach dojechaliśmy do Assomady.

Muzeum Tabanki (Museu da Tabanca) było jeszcze zamknięte, ale uprzejme panie pozwoliły mi je zwiedzić. Sam budynek jest dość ciekawy, zabytkowy. Otacza go wsparta na smukłych kolumienkach galeria, a w środku stroje „królów”, „królowych” Tabanki, czyli sekretnego bractwa wzajemnej pomocy sąsiedzkiej, opartego na tradycjach afrykańskich. Na Kubie podobne bractwo sekretne zwie się Abakuá. Poza strojami w gablotach, jakieś proporce, sztandary, bębny i sporo fotografii z uroczystych pochodów ulicami Assomady. To zgoła nieciekawe architektonicznie miasto leży wysoko w górach, a ponadto dzień był wyjątkowo chłodny i pochmurny. Nic dziwnego, że po raz pierwszy i jedyny zmarzłem na tych wyspach.

Kolejnym mikrobusem w kierunku Tarrafalu, przecinaliśmy monotonną, brązowo – szarą wyżynę, aż zaczął się ostry podjazd na przełęcz w górach o nazwie Serra Malagueta, drugim pod względem wysokości paśmie górskim na wyspie (najwyższy szczyt tego łańcucha ma 1064 m). Wjechaliśmy w chmury i powiało chłodem. Za przełęczą jest las, a w nim małpy, ale z powodu chmur był zupełnie niewidoczny. Tuż za przełęczą nagle ukazał się ocean i widoczny daleko na horyzoncie Tarrafal. Pierwszą miejscowością na dole było  Chão Bom, a w nim słynny “obóz koncentracyjny”, czyli więzienie głównie dla  więźniów politycznych  w okresie rządów Salazara (istniało w latach 1936-1954). Gdy zobaczyłem mury przypominające fortecę z basztami na rogach, powiedziałem kierowcy, że chcę wysiąść przy więzieniu. On tylko skinął głową i gnał prosto przed siebie, aż zatrzymał się w samym miasteczku, na głównym placu przed kościołem św. Amara Opata. Zadowolony z siebie rzekł: „To tu”, dając tym dowód  „znakomitej znajomości języka Camõesa”.

Tłum wypełniał plac i kościół, bo właśnie odbywała się jakaś msza żałobna. Nie bacząc na nic, z lekka zdenerwowany, podszedłem do grupki mężczyzn i zapytałem dobitnie: – Przepraszam bardzo, czy panowie mówią po portugalsku? – Tak, proszę pana – padła odpowiedź. Wyjaśniłem sytuację i natychmiast jeden z nich oświadczył, że jest gotów podwieźć mnie do więzienia swoim samochodem. Okazało się, że słusznie wziąłem ową fortecę za dawne salazarowskie więzienie. To ogromny teren z obszernymi barakami dla więźniów, kuchnią obozową, lazaretem. Wszystko otoczone głęboką fosą i drutami kolczastymi. Bardzo przygnębiające wrażenie. W małym baraku, już poza obrębem murów fortecy, wystawa: zdjęcia i relacje więźniów, lista z nazwiskami pięćdziesięciu z nich, którzy tam dokonali żywota. Ciekawe, że o ile relacje są wstrząsające, o tyle na zdjęciach więźniowie prezentują się dość dobrze, uśmiechnięci, pogodni i wcale nie wygłodzeni… Niemniej ogarnęły mnie bardzo smutne refleksje.

Stopem do miasteczka. Piękna plaża w kształcie podkowy, ale  potężny wiatr nawiewa tumany piachu, a morze bardzo rozfalowane. W tej sytuacji  kąpiel wykluczona. Nazwa Tarrafal powtarza się często na Wyspach i pierwotnie oznacza krzak o wysokości od 2 do 8 metrów, Tamarix gallica, czyli francuski tamaryszek.  Postanowiłem wracać inną drogą, wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy. Widoki nadmorskie przeszły moje oczekiwania. Droga co kawałek schodzi ku przepięknym zatoczkom, przy których gaje palm kokosowych, pola trzciny cukrowej, plantacje bananowców, znów drzewa mangowe – baśń! W pewnym momencie mignęła  mi na gałęzi krzaka kolorowa passarinha (dosłownie „ptaszka”), biała, z czarno – niebieskimi skrzydłami, brązowym podbrzuszem i czerwonym dziobem. Jest to piękny ptak z tej samej rodziny co nasz zimorodek, czego dowodem jest jego łacińska nazwa Halcyon leucocephala, czyli mówiąc językiem Słowackiego „halcyjon białogłowy”.                                                               

W Calheta de São Miguel przesiadka do drugiego mikrobusu. Jeszcze jakiś czas droga biegnie wzdłuż morza, ale potem skręcamy ku wyżynie śródgórskiej i krajobraz gwałtownie się zmienia. To tereny pokrytych brązową lawą pól uprawnych  z jakimiś drzewami owocowymi o dość rachitycznym wyglądzie. Całe połacie tej ziemi pokryte różnokolorowymi torbami foliowymi, zupełnie jakby ktoś celowo je porozsiewał… Komentarz zbyteczny.

W środę, 15 lutego, powrót. W Las Palmas postój trwa tylko godzinę. Za to koczowanie na lotnisku w Amsterdamie  przeciąga się do ponad dziewięciu godzin. Leje zimny deszcz i nie ma mowy o spacerze po mieście. Podróż autokarem męcząca. Jest maksymalnie załadowany, ale tylko jedna przesiadka  po przekroczeniu polskiej granicy do luźniejszego autokaru. Czy było warto? Jak mówi Fernando Pessoa „wszystko warto, jeżeli dusza jest otwarta!”

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/wyspy-zielonego-przyladka-2006-czesc-i/

Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 13 czerwca 2019 roku.