Portugalia na Sri Lance 2009 (Galle i Negombo) oraz w Kenii 2012 (Mombasa).

Zygmunt Wojski (Wrocław)

Zatrzymujemy się przy małej, uroczej plaży na samym południu wyspy. Ocean tworzy tu zatoczkę w kształcie podkowy, a nad plażą pochylają się nisko trzy wygięte  palmy kokosowe. Idylla! Ale morze dość rozfalowane. Nieco dalej, postój przy pozujących rybakach „na szczudłach”. Wbite w dno morskie długie pale z miejscem siedzącym dla rybaka pozwalają łowić ryby z tej wysokości nad mocno wzburzonym morzem. Kawałek dalej ci rybacy już nie pozują, lecz zajęci są połowem i tu robię trzy udane zdjęcia.

Ostatni punkt całego objazdu wyspy to miasto Galle. Ogromnie ciekawy jest stary portugalski fort, bardzo obszerny, o niskich murach i narożnych bastionach. Mury fortecy zostały podwyższone potem przez Holendrów, którzy wykorzystali całą portugalską dawną strukturę. Wewnątrz murów stare, bardzo malownicze uliczki, biały, neorenesansowy meczet przypominający swym kształtem portugalskie kościoły (pewno wykorzystano jego oryginalne mury) i latarnia morska. Po drugiej stronie obszernej zatoki bieleje wśród zieleni wielka buddyjska stupa. Bacznie przyglądam się domkom krytym okrągłą portugalską dachówką i choć teraz to siedziby stowarzyszeń muzułmańskich, nadal zachowują portugalski charakter. Wdzięku dodają im powyginane, wysmukłe palmy kokosowe. Pod murem fortu mała dwukółka i zaprzężony do niej młody byczek rasy zebu.

Gdy podjeżdżamy autokarem w stronę kościoła ewangelickiego, otwiera się duży centralny plac ocieniony przepięknie ukształtowanymi gałęziami rozłożystych samanów. Ujrzawszy tę nadzwyczajną koronkę „wyhaftowaną” misternie ponad dachami domów, postanawiam tam zostać, by napatrzeć się do woli na te urocze zakątki. Wrócę do autokaru „tuk-tukiem” za 2 dolary. Umawiam się z jego właścicielem, który niecierpliwie krąży koło mnie w jedną i w drugą stronę. Tu jakiś stary dom ozdobiony barokowymi wazami, tam długi budynek wsparty na masywnych, okrągłych kolumnach, inny, jeszcze dłuższy, o półokrągłych oknach pod samym dachem i wiekowych przyporach. Nad wejściem do jednego z tych budynków herb holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej z roku 1669: dwa lwy po bokach trzymają kartusz. Wreszcie centralny, przestronny plac i samany. Na gałęzi jednego z nich cały gąszcz paproci. Obok obsypane białymi kwiatami duże drzewa frangipani. Nareszcie te białe kwiaty wychodzą w miarę ostro. Koronkowe gałęzie samanów także. Obok długiego budynku pod arkadami, ozdobionego starymi latarniami, dochodzę do Muzeum Historycznego mieszczącego się  w starej, kolonialnej rezydencji, a potem do meczetu. Ponownie przekonuję się, jak bardzo oryginalna to budowla także wewnątrz. Błyskawicznie dojeżdżam „tuk-tukiem” do autokaru.

Obecność portugalska na Cejlonie trwała krótko, zaledwie sto pięćdziesiąt lat. Portugalczycy zainteresowani byli głównie eksportem cynamonu, którego Cejlon był jedynym producentem. Zdążyli jednak zbudować kilka fortów. Poza Galle także w stolicy wyspy, Colombo i 40 km na północ od stolicy, w Negombo oraz w kilku innych miejscach. W roku 1640 pojawili się już Holendrzy i to oni na ponad sto kolejnych lat stali się panami wyspy. Udało mi się znaleźć holenderski plan fortu w Negombo z roku 1640. Myślę, że oddaje on dość wiernie jego portugalską strukturę. Wpływy portugalskie są do dziś widoczne w architekturze kościołów katolickich, a  także w nazwiskach i w miejscowym języku usianym zapożyczeniami z języka portugalskiego.    

Portugalia w Kenii 2012 (Mombasa)

2 stycznia  2012 roku  o godzinie 8.20 wyjazd z hotelu położonego nad Oceanem Indyjskim na wycieczkę do Mombasy. Przeciskamy się zatłoczonymi ulicami i pierwszy postój na placu przed portugalską fortecą „Jezus” z 1593. Na ścianie tablica ku czci polskich rodzin osiadłych tutaj w latach 1942-1947, a nad wejściem do fortecy następujący siedemnastowieczny tekst wyryty w języku portugalskim:

En 1635 o capitão mor Francisco de Seixas de Eça Brandão foi de esta fortaleza por 4 anos sendo de idade de 27 e a reedificou de novo e fes este corpo de guarda e reduzio a sua magestade a costa de Melinde achando a alevantada pelo rei tirano e fes  lhe tributarios os reis de Otondo Mandra Luziva e Iaca e deu pessoalmente a pate e soi hum castigo não esperado na Índia athe arrazar lhe os muros apenou os Muzungulos castigou Penba e os povos rebeldes matando a sua custa os regedores alevantados e todos os mais de fama e fes pagar as parias que avião negadas a sua magestade que por tais serviços o fes fidalgo de sua caza tendo já despachado por otros tais com o ábito de xpõ (Cristo) 50 mil reis de tença e 6 anos de governador de Iafa xpão (cristão) e 4 de Biligão com faculdade de poder nomear tudo em sua vida. Anno Domini 1638 anos.

A teraz moje tłumaczenie na język polski:                                                                         

W roku 1635 major Francisco de Seixas de Eça Brandão dowodził tą fortecą w wieku 27 lat. Odbudował ją na nowo i stworzył pułk gwardii. Roztoczył swoją władzę nad wybrzeżem Malindi, gdyż zbuntowało się ono na skutek intryg króla tyrana. Zmusił do płacenia lenna królów Otonda – Mandrę Luzivę i Jakę i osobiście wymierzył niespodziewaną karę w Indiach równając z ziemią mury obronne. Ukarał Muzungulów, Penbę i zbuntowane ludy, zabijając zbuntowanych przywódców i wszystkich pozostałych znanych z imienia. Zmusił ich do płacenia lenna, którego przedtem nie chcieli płacić Jego Wysokości królowi Portugalii. Król Portugalii, w dowód uznania za te usługi, uczynił go szlachcicem na swoim dworze, wysyłając mu 50 tysięcy reali pensji i nadając  na okres 6 lat tytuł gubernatora Jaffy i na okres 4 lat gubernatora Biliganu oraz przyznając mu dożywotnią władzę do mianowania swych podwładnych na wszystkie możliwe funkcje. W Roku Pańskim 1638.  

Jak wszystkie fortece portugalskie z tego okresu tak i ta jest niska i bardzo rozległa, zbudowana na planie wieloboku w kształcie gwiazdy, mury zwieńczone blankami, a na rogach baszty. Pośrodku zachowała się dolna część kościoła. Przez okna, w których stoją działa, widać w morzu dwa kamienne słupy oznaczające wejście do portu: jeden portugalski, a drugi brytyjski. We wnętrzu funkcjonuje muzeum, w którym, między innymi, fotel w stylu indo-portugalskim i wielkie afrykańskie bębny. W innym pomieszczeniu na ścianie niezwykle ciekawe rysunki wykonane przez Portugalczyków. Widzimy na nich wielkie żaglowce, uzbrojonych w szable Portugalczyków oraz Arabów strzelających do nich z łuków, ryby, karabele. Na środku dziedzińca niska, ale obsypana gęsto wielkimi czerwonymi kwiatami akacja tropikalna („płomień lasu”). Wreszcie mam okazję sfotografować te kwiaty z bliska. Cudo!!!

Od momentu przejęcia fortecy przez Arabów w 1698 roku zaczął się ich wpływ w miejscowej sztuce i w wieku XVIII zdobili miasto i fortecę pięknie rzeźbionymi w drewnie i zdobionymi cytatami z Koranu drzwiami. Takie drzwi zachowały się na terenie fortecy, a na sąsiednim Starym Mieście stanowią jego najcenniejszą ozdobę. Widać w ich rysunku także wpływy indyjskie. Mimo, że Stare Miasto jest obecnie dość zaniedbane, niewątpliwie warto je zwiedzić głównie dla tych bogato rzeźbionych drzwi. W dekoracji przeważają elementy roślinne: kwiaty, piękne esy-floresy i na środku cytat z Koranu. Wychylamy się ku morzu w starym porcie Mombasa. Słońce piecze nieznośnie. Sklepy z interesującymi maskami, skromniutki meczet, stare hotele i znakomity punkt widokowy na portugalską fortecę. To stąd widać ją najlepiej. Potem świątynia hinduistyczna zbudowana w latach 50-tych XX wieku. Dla kogoś, kto nie był w Indiach, czy na Sri Lance, jest to niewątpliwie ciekawostka. Ładnie prezentują się zwieńczone kopułkami kaplice na skraju dziedzińca.

Gdy chodzi o ślady portugalskie w okolicy to na północ od Mombasy, na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, jest kolejna dawna forteca portugalska, Malindi (po portugalsku Melinde), oddalona o 119 km od Mombasy. W materiałach portugalskich odnalazłem informację, że w roku 1500 Portugalia założyła tam faktorię handlową. Niestety, nie udało mi się tam dotrzeć.

Fotografie autora oraz  z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/portugalia-w-indiach-goa-2007-2008/




Portugalia w Indiach (Goa), 2007-2008.

Zygmunt Wojski (Wrocław)

W różowym świetle wczesnego poranka, we mgle, rysują się kontury ogromnych, rozłożystych drzew, a potem, po drodze do Margão (około 25 km na południe) coraz więcej palm kokosowych, pastwiska, gdzie wielkie garbate szare krowy rasy zebu, bawoły i pełno małych, białych czapli, zatopione w wodzie pola ryżowe, bujna, tropikalna roślinność, którą kocham całym sercem, zwłaszcza te wspaniałe pióropusze palm kokosowych!!! Pożerałem to wszystko chciwym wzrokiem, aż dojechaliśmy do hotelu „Nanutel” przy Padre Miranda Road w Margão. Nazw portugalskich wszędzie mnóstwo: Bar Afonso, Avenida da Conceição, Largo da República… Zanim dojechaliśmy do hotelu, po drodze ogromny, biały kościół Św. Ducha (XVII-XVIII w.) ze stojącym przed nim na wielkim placu typowym portugalskim krzyżem o szerokim poprzecznym ramieniu i skróconym tuż nad nim pionowym. Krzyże te wykonane tu z różowego kamienia stoją na ozdobnych wysokich postumentach. Cały stan Goa wypełniony jest nie tylko barokowymi kościołami, ale i pałacami, dworami, pięknymi willami w tzw. stylu indo-portugalskim. Te wspaniałe niegdyś budowle teraz są nieco zaniedbane, niestety! Upłynęło już 47 lat od kiedy Nehru zajął tę dawną kolonię portugalską, a ich właściciele wynieśli się z rodzinami do Portugalii. 

Zaraz na początku spacer do kościoła Św. Ducha. Kościół od frontu  zamknięty, ale przypadkowo spotkany starszy Hindus o wyglądzie katolickiego księdza (zdaje się, miał koloratkę) znakomitą portugalszczyzną informuje mnie, że wejście jest w głębi na lewo. Wnętrze kościoła niezwykle ciekawe: piękne barokowe ołtarze z najciekawszym przedstawiającym Św. Floriana. W postaciach aniołów jakaś lokalna naiwność, tak samo malownicza, jak w kościołach latynoamerykańskich. No i wszechobecna naokoło tropikalna przyroda: ogniście kwitnące tropikalne akacje, gigantyczne fikusy o szerokich pniach i warkoczach cienkich pędów spływających z gałęzi… Krótko mówiąc to, co lwy lubią najbardziej! Wracam już inną drogą, wąskimi uliczkami pnącymi się w górę, wśród wyżej wspomnianych, nieco opuszczonych rezydencji indo-portugalskich, arcyciekawych!!! Drzewa, krzewy obsypane kwiatami, absolutny raj. 

Znakomitym zbiegiem okoliczności po powrocie do Goa z muzułmańskiej części Indii na północy kraju zmieniono nam hotel, bo w tym,  gdzie mieliśmy zamieszkać, nie ma już miejsc. Trafiamy więc do małego, przytulnego hoteliku „Coconut Grove” (Kokosowy Zagajnik), położonego w najcudowniejszym miejscu, jakie tylko można sobie wymarzyć. Otoczony jest, zgodnie z nazwą, lasem palm kokosowych, kwitnącymi hibiskusami i oleandrami, w sąsiedztwie pól ryżowych i łąk, na których pasą się czarne bawoły wodne, mniejsze od krów, z rogami wygiętymi mocno do tyłu. Do plaży około 150 metrów przez wydmy porośnięte piniami. Ale sama plaża taka sobie: prosta jak strzelił linia brzegowa, woda w Morzu Arabskim szmaragdowa, ale mętna i niepokojąco duże fale. Na szczęście, nie są one groźne. Łatwo je pokonać, a za nimi pływa się  już znakomicie w ciepłej, wspaniałej wodzie. Po prawej stronie, na wysokiej skarpie dość duże miasto Vasco da Gama, leżące tuż za lotniskiem w Dabolim. Po lewej, jakieś 6 km od naszej plaży, kąpielisko Colva. Widok z balkonu na pierwszym piętrze hotelu, czarujący! Trawniki i szpalery kwitnących krzewów, dwa hamaki rozwieszone wśród palm, a dalej, urzekająco piękne palmy kokosowe o pniach fantazyjnie powyginanych, ten najwspanialszy symbol tropiku!

4 stycznia. Rano robię rekonesans okolicy zmierzając ku miasteczku Betalbatim (około 2 km od hotelu). Tym razem nie dochodzę tam jednak, lecz próbuję obejść znajdujące się przy drodze malownicze rozlewisko Alagoa (po portugalsku właśnie „rozlewisko”) z hotelem o tej samej nazwie przy jego skraju. W wodzie rosną łany białych i liliowych lilii wodnych o szerokich pływających liściach. Na środku wysepka z gromadą ukrytego tam ptactwa: błękitne duże ptaki (kurki wodne?), białe czaple i małe biało-szare Black-winget Stilt, czyli „czarnoskrzydłe szczudła” (Himantopus himantopus), stojące w wodzie na jednej nodze. Obejście rozlewiska okazuje się niemożliwe: moczary i brak ścieżek, kolczaste krzewy, ukryte wśród drzew domostwa… Jakaś kobieta w ostatniej chwili chwyta psa rzucającego się do ataku na mnie. Trzyma go, wołając do mnie: „Go, go!” Z innej chaty wybiega w moim kierunku młody, półnagi mężczyzna i pokazuje mi ścieżkę, którą najlepiej dojść do szosy. Gdy później pokazałem ją naszemu przewodnikowi, ten nie mógł się nadziwić, jak ja mogłem w sandałach ryzykować przejście tak zarośniętą ścieżyną, przecież mogłem nadepnąć na jadowitego węża, których podobno mnóstwo w tej okolicy. Przyznam się, że nie widziałem. Podziwiałem natomiast tę gęstwę wspaniałych drzew  dookoła rozlewiska, chmary ptactwa i morze kwiatów pokrywających szczelnie powierzchnię jeziorka. Po raz kolejny czułem, że jestem po prostu w raju!!! 

W drodze powrotnej jeszcze jeden miły akcent. Oto przy hotelu „Alagoa” spotykam młodego mężczyznę (około 40 lat), który znakomicie mówi po portugalsku. Zapraszałem go do naszego hotelu, ale, niestety, nie pojawił się. Sprzed hotelu fotografuję kobiety pracujące na polu ryżowym i ogromne liście „inhame” (Colocasia esculenta), rośliny tropikalnej o wielkiej jadalnej bulwie.

8 stycznia, jedziemy do Starego Goa (Velha Goa), by zwiedzić tamtejsze wspaniałe świątynie. Jak się wyraził nasz przewodnik, przestępowałem z nogi na nogę nie mogąc doczekać się tej chwili. To fakt i wreszcie nadszedł ten słoneczny poranek, kiedy wyjechaliśmy we czwórkę: pewna pani i jej córka z podwarszawskich Babic, przewodnik Karol Matkowski i ja. Ruszamy w kierunku północnym, mijając liczne małe miasteczka po drodze i po pokonaniu około 35 km wjeżdżamy na ogromny, zadrzewiony plac, na którym po lewej imponujący, ciemno-czerwony jezuicki kościół i klasztor Bom Jesus, czyli Dobrego Jezusa, a po przeciwnej stronie dwa wielkie białe kościoły. Jeden z nich  pod wezwaniem Św. Franciszka, a drugi to Katedra. Tylko te trzy gigantycznych rozmiarów świątynie zachowały się z całego centrum Starego Goa. O ile na zewnątrz wszystkie trzy są stosunkowo skromne, surowe (z wyjątkiem kilku interesujących, ozdobnych portali, w tym manueliński z 1602 roku w kościele Św. Franciszka), o tyle wnętrza są bogate, zwłaszcza w kościele Dobrego Jezusa, gdzie szczególnego splendoru przydaje całemu wnętrzu wspaniale zdobiony marmurowy nagrobek Św. Franciszka Ksawerego, który zmarł w 1552 roku. Autorem jest rzeźbiarz z Florencji Giovanni Battista Foggini. Szczątki świętego spoczywają w dużej srebrnej arce, którą zaprojektował włoski jezuita Marcello Mastrilli, a wykonali miejscowi złotnicy z Goa. Przed kościołem charakterystyczny portugalski krzyż i dwa olbrzymie, rozłożyste „samany” (Enterolabium saman).

Po drugiej stronie placu oglądamy najpierw kościół Św. Franciszka (1661 r.), przed którym kilka cudownych tulipanowców afrykańskich (Spathodea campanulata), zwanych w Wenezueli bucare, z wielkimi czerwonymi kwiatami. Wnętrze kościoła wypełniają dość naiwne polichromowane rzeźby w bocznych ołtarzach, ale ołtarz główny jest cały ze złota, ze złotymi posągami świętych harmonijnie wkomponowanych w wielki prostokąt ograniczony potężnymi kolumnami doryckimi. Nad ołtarzem głównym wspaniały sufit kasetonowy. W kaplicach bocznych i wszędzie doskonale zachowane  portugalskie nazwy. W klasztorze jest muzeum, gdzie pan Karol, pamiętając o mojej gorącej prośbie zrobienia mi zdjęcia przy pomniku Camõesa, dowiaduje się, że pomnik poety został przeniesiony sprzed Katedry właśnie do muzeum (sic!). Pyta o kogoś znającego portugalski i okazuje się, że jeden z pracowników muzeum zna ten język, pojawia się i na moją wielką prośbę pozwala nam wejść do środka, ale mamy zrobić zdjęcie szybko, aby nikt się nie spostrzegł. Aliści do pana Karola jakoś to nie dotarło, bardzo długo przymierzał się z aparatem i w efekcie na zdjęciu wyszedłem z miną zniecierpliwioną tą ceremonią i z otwartymi ustami, z których właśnie padały słowa: „Dlaczego tak długo? Proszę szybciej!”

Korzystając z tego, że już jesteśmy w muzeum, postanawiamy je zwiedzić. Na dole stoi ten nieszczęsny Camões pośród płaskorzeźb i fragmentów rzeźb hinduskich, a na górze wielka galeria portretów portugalskich gubernatorów Goa. Dziesiątki pokaźnych rozmiarów tych portretów, niestety, artystycznie niezbyt udanych. 

Katedra (1619 r.) w Starym Goa jest największą świątynią katolicką w Azji. W jej wnętrzu bogato złocony ołtarz główny. Robię wspaniałe zdjęcie bocznego ołtarza Św. Sebastiana. Sądząc po dużych owocach złożonych z łusek, egzotyczne miejscowe drzewo,  do którego przywiązany jest święty, a dwóch klęczących z boku łuczników właśnie napina swe łuki wymierzone w Św. Sebastiana: wzruszająca naiwność artysty! W Starym Goa, na Świętym Wzgórzu (Monte Santo), oglądamy jeszcze ruiny bardzo wysokiej dzwonnicy kościoła Św. Augustyna i  klasztor Św. Moniki, z gigantycznymi przyporami po bokach. 

Około 10 km na zachód leży stolica stanu Goa, miasto Panaji (po portugalsku Pangim). Droga prowadzi wzdłuż szerokiej rzeki Mandovi. Zatrzymujemy się w samym centrum, przed stojącym na wzgórzu uroczym kościołem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia (Nossa Senhora da Imaculada Conceição) z 1619 roku. Wiodą doń zakosami monumentalne schody (1870 r.) złożone z dwóch symetrycznych skrzydeł, z ażurowymi balustradami, jak do kościoła Dobrego Jezusa w Bradze, czy świątyni Matki Boskiej Uzdrowicielki w Lamego. Całość jest utrzymana w kolorze białym z niebieskimi elementami i stanowi autentyczny klejnot  barokowej architektury portugalskiej w Indiach. Na sąsiednich ulicach stare kamienice pomalowane na niebiesko i różowo, z białymi obwódkami wokół okien, do złudzenia przypominają zabudowę Lizbony. Jest nawet takie historyczne powiedzonko: „Quem viu Goa, escusa de ver Lisboa!” (Kto widział Goa, nie musi oglądać Lizbony). W jednej z takich niebieskich kamienic, u stóp opisanego wyżej koscioła, jest księgarnia, w której kupuję przewodnik po stanie Goa 100 Goan experiences (autor, jak wielu goańskich Hindusów, nosi imię i nazwisko portugalskie: Pantaleão Fernandes) i przewodnik po świecie roślin i zwierząt Indii Wildlife of India. Z tego pierwszego wynika, że stan Goa jest ogromnie ciekawy, gdy chodzi o zabytki sakralne nie tylko portugalskie, ale i  hinduistyczne. Masa wspaniałych świątyń, a także pałace w stylu indo-portugalskim, monumentalne fontanny chafarizes, cudowne rezerwaty przyrody, mnóstwo wodospadów!!!

Gdy w drodze powrotnej przejeżdżamy przez miasteczko Betalbatim, mignęła mi po lewej stronie biała sylwetka sporego kościoła. Nazajutrz postanowiłem tam dojść.

9 stycznia. Dość późnym popołudniem ruszam w stronę owego kościoła, ale po drodze fotografuję pasące się na bujnej łące czarne bawoły i brodzące za nimi białe czaple. W tle rząd cudownych palm kokosowych, dalej, cały ich gęsty las. Przechodnie, zwłaszcza kobiety, kłaniają mi się z uśmiechem. Po przejściu około 2 km jestem przed stojącym na małym wzniesieniu kościołem Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nossa Senhora dos Remédios). Wdzięczna, jasno-kremowa fasada z dwiema kwadratowymi wieżami i wyższym od nich trójkątnym zwieńczeniem frontonu po środku. Nad środkowym oknem dwa różowe anioły, a nad bocznymi, postaci dwóch świętych. Fotografuję też ozdobny krzyż na postumencie z niszami, na tle ciemno-zielonego pióropusza palmy. Jakże charakterystyczne i symboliczne to zdjęcie! Wewnątrz kościoła, przed ołtarzem głównym grupka dzieci pod okiem opiekunki w różowym sari ćwiczy w języku konkani jakąś pieśń religijną. Powtarzają kilkakrotnie ten sam fragment i za każdym razem jeden z chłopców wykrzykuje donośnie jedną frazę. Gdy ich fotografuję, rozlegają się śmiechy, wybucha wielka radość… 

W drodze powrotnej fotografuję portugalskie nazwy ulic wymalowane na kafelkach przy skrzyżowaniach: Msgr. Inácio Rebelo Road (Ulica Jego Eminencji Ignacego Rebelo). Napis obramowany wdzięcznymi esami-floresami. Dalej, długa aleja wiodąca do wspaniałej, starej rezydencji. Tu cudowny różowo-żółty kwiat frangipani (Plumeria rubra). Nie mogę sobie odmówić  sfotografowania. Przy głównej ulicy po lewej kolejne kafelki w tonacji niebieskiej, z napisem: Solar dos Rebelos de Betalbatim (Rezydencja Rodziny Rebelo z Betalbatim). Podchodzę bliżej. Wielka parterowa willa w ogrodzie, kryta ciemnoczerwoną dachówką, z gankiem i obszerną galerią obiegającą cały budynek. Po lewej, dobudowana kaplica z białym, ozdobnym frontonem z krzyżem, a po bokach frontonu dwie eleganckie kolumny zwieńczone stożkowatymi wazami. Nad oddzielnym wejściem półokrągły łuk osłonięty gankiem. Przed głównym wejściem do rezydencji biała ozdobna brama z figurką salutującego żołnierza w tropikalnym kasku i szortach. Gdy tak obchodzę rezydencję, słyszę na ganku swojskie dźwięki portugalskiej mowy. Nasłuchuję. Tymczasem wybiegają dwa szczekające psy, a za nimi służący. Pytam, czy mówią po portugalsku, a on z uśmiechem odpowiada twierdząco i zaprasza na ganek, gdzie siedzi dwóch starszych panów i dwie nieco młodsze panie, cała czwórka o bardzo śniadych, typowo hinduskich twarzach. Przynoszą dla mnie krzesło i ucinam sobie z nimi krótką pogawędkę wyrażając mój podziw dla posługiwania się przez nich wciąż tak poprawną portugalszczyzną, mimo że upłynęło już 47 lat odkąd Goa nie jest portugalskie. Oni patrzą na mnie zdziwieni i odpowiadają, że całe życie mówią tym językiem i jest to dla nich najzupełniej naturalne! Potem pytają, gdzie mieszkam, co robię, czy przyjechałem do Goa z rodziną i tak dalej. Podejrzewam, że słowo „Polónia” nic im nie mówiło i że raczej wzięli je za nazwę jakiegoś miasteczka w Portugalii!

Po przeciwnej stronie ulicy jeszcze jedne, tym razem niebiesko-żółto-różowe kafelki z napisem: Casa  de Souza (Dom Rodziny Souza). Naprzeciwko rozlewiska Alagoa, po drugiej stronie ulicy, w wydzielonej części starej rezydencji indo-portugalskiej, msza w miejscowym języku konkani. Niewielkie wnętrze wypełnione głównie śpiewającą młodzieżą. Mimo że podchodzę cicho i bardzo dyskretnie, natychmiast przynoszą mi krzesło i zapraszają do uczestnictwa w mszy. Z uwagi na bliskie sąsiedztwo jeziorka krąży nade mną sporo komarów, które wkrótce zabierają się do dzieła, co zmusza mnie do odwrotu.

To był niezapomniany wieczór i tylko żałuję, że zmarnowałem kilka dni na plaży i w hotelu, miast wędrować po miasteczku i okolicach, gdzie, jak wynika z przysłanego mi przez moją przyjaciółkę Elsę z Lizbony pięknego albumu pod tytułem: Palácios de Goa. Modelos e Tipologias de Arquitectura Civil Indo-Portuguesa  (Pałace w Goa. Modele i typologie cywilnej architektury indo-portugalskiej) autorstwa Heldera Carity ze zdjęciami Nicolasa Sapiehy!!!! (Lizbona 1996), kilka wspaniałych dworów i rezydencji: Casa dos Teotónio Alemão (Dom Rodziny Teotónio Alemão z XVI i XVII wieku, z piękną prywatną kaplicą), Casa Walfrido Antão (Dom Walfrida Antão) z późnobarokowymi obramowaniami smukłych okien i kutymi w żelazie balkonami, arcyciekawa rezydencja!!!

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wielu rzeczy nie udało mi się zobaczyć, nawet w tych miejscach, gdzie przebywałem (za kościołem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia w Pangim jest stara, portugalska dzielnica o nazwie Fontainhas, co znaczy „Źródełka”, z brukowanymi uliczkami, uroczymi kafejkami, ale o tym dowiedziałem się dopiero teraz, z przewodnika, bo nasz pan Karol znowu nie miał o tym bladego nawet pojęcia!!!). Tym niemniej wycieczka do Indii wybiła się teraz na pierwsze miejsce spośród wszystkich moich ostatnich wypraw, gdy chodzi o intensywność doznań estetycznych i poznawczych. Nawet Petra w Jordanii jest już teraz za nią, dopiero na drugim miejscu. Czy wrócę tam jeszcze? Bardzo, ale to bardzo bym chciał!

Fotografie autora oraz  z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/wyspy-zielonego-przyladka-2006-czesc-ii/

Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 8 sierpnia 2019 roku. 




Wyspy Zielonego Przylądka, 2006. Część II.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski (Wrocław)

W Calhau mocno świeci księżyc. Morze i góry na pobliskiej Świętej Łucji połyskują jego srebrną poświatą. Powrót do Mindelo. W domu José Heleno czysto i przytulnie. Słuchamy nagrań rozmaitych miejscowych wykonawców. Poznaję jego uroczą rodzinę: żonę Manuelę, syna Tierry’ego i prześliczną córeczkę Joyce. Kolacja i odjazd do hotelu, a przedtem jeszcze spacer po Praça Nova (Nowym Placu), najbardziej ożywionej o tej porze części miasta.

Nazajutrz, gdy o siódmej rano miałem już bilet na duży statek odpływający godzinę później na Wyspę Santo Antão, w porcie zjawia się José Heleno, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Umawiamy się na godzinę 18-tą. Podróż trwa godzinę. Skaczące delfiny. W Porto Novo na Santo Antão wsiadam do mikrobusu jadącego do Vale do Paúl (Mokrej Doliny), jednego z ciekawszych miejsc na Wyspie. Stromo pod górę przez południowe, jeszcze stosunkowo rzadko porośnięte roślinnością stoki gór. Im wyżej, tym bardziej zielono. Żółte kwiatki o nazwie lolo (Malvastrum spicatum). Na szczytach mgła i bardzo chłodno. Świerki i japońskie kryptomerie, których tyle na Azorach i Maderze. Jak bardzo ta cała Makaronezja jest podobna pod względem roślinności!

Osiągamy wysokość ponad 1500 m i zjeżdżamy w dół, na drugą stronę gór, nad głębokimi przepaściami, drogą nieprawdopodobnie karkołomną. Głębokie doliny, niesamowicie urwiste, a wszędzie na ich zboczach, zupełnie jak na Maderze, tarasy z poletkami uprawnymi. Wjeżdżamy stopniowo w strefę tropikalną. I oto czerwono kwitnące tropikalne akacje, te przepiękne drzewa zwane po portugalsku chama da floresta (płomień lasu), drzewa mangowe, smukłe papaje. Poziom morza osiągamy w Ribeira Grande, stolicy tej wyspy. Skręt w prawo i jedziemy wzdłuż morza, bardzo tutaj wzburzonego. Plaż piaszczystych brak, tylko kamieniste zatoczki wrzynające się w nadbrzeżne strome skały. Kolejny skręt w prawo i wjeżdżamy w głęboko wciętą Mokrą Dolinę (Vale do Paúl).

Serpentynami ostro pod górę, aż do końca drogi asfaltowej, około 18 km od wejścia do doliny. Żółto-czarny motyl pod ścianą bananowców. Wszędzie pną się poletka trzciny cukrowej, poprzetykane plantacjami bananów. Na skraju drogi żółto kwitnący  krzew tytoniu (charuteira). Nad wyschłym strumieniem, w cieniu mangowca, krzaki kawowe. Nade mną dorodne kielichy czerwonych hibiskusów. W bocznej dolinie chaty  kryte  słomianą  strzechą. Na dnie potoku  wielkie  sercowate  liście jadalnej bulwy inhame, zwanej na Kubie malangą (Colocasia esculenta). Po ugotowaniu stanowi ona znakomity dodatek do potraw mięsnych. Wracamy tą samą drogą. Pożeram wzrokiem te wspaniałe drzewa mangowe, drzewa avocado, plantacje manioku, pojedyncze drzewa smocze (dragoeiros), a bliżej morza, gaje palm kokosowych. Niesamowicie pięknie wygląda rozfalowane biało-szmaragdowe morze. Tak samo wyglądało na Trynidadzie i nigdzie indziej.

Za Ribeira Grande podziwiam raz jeszcze usiane tarasami strome zbocza dolin i głębokie przepaście. W jednej z maleńkich wiosek pod samymi szczytami dwie kobiety ubijają drewnianymi tłuczkami kukurydzę w drewnianym cylindrycznym moździerzu (pilão), na  zmianę, raz jedna, raz druga. To jest przecież Afryka, bądź co bądź. Po drugiej stronie gór południowe wybrzeże, mniej malownicze, niż północne, wreszcie Porto Novo, a na horyzoncie czarny łańcuch gór na Wyspie São Vicente. Jeszcze cachupa (narodowa potrawa z kukurydzy, fasoli i ryb) i piwo w knajpce koło portu i w niebywały upał odpływamy na São Vicente, gdzie w porcie czeka niezawodny i nieprawdopodobnie punktualny José Heleno i to z jaka wiadomością! Oto idziemy z wizytą do Cesarii Evory, a pomógł  w załatwieniu tej wizyty dawny amant bosonogiej divy, niejaki Adriano.

Cize, jak ją pieszczotliwie nazywają rodacy, w swej afrykańskiej barwnej tunice i jakimś zawoju na głowie siedzi za niskim stolikiem na otomanie i nieśmiało uśmiecha się. Oferuje napoje, a na pierwszym miejscu swoją ulubioną whisky. Oglądam dyplomy, liczne złote płyty na ścianach, potem wypytuję o repertuar, teksty, nazwiska autorów. Otóż śpiewa prawie wyłącznie po kreolsku teksty tylko dobrych uznanych tutejszych poetów. Największy entuzjazm wywołały jej występy w Japonii. Z naszą Kayah śpiewało jej się dobrze. Wkrótce wydaje nową płytę we Francji. Zaprasza mnie na dłuższy pobyt tylko na Wyspie Świętego Wincentego, na jej wyspie… W moim kalendarzyku napisała: Com amor – Cesária Évora ( Z miłością – Cesária Évora ). Na pożegnanie wszyscy trzej ucałowaliśmy ją po dwa razy…

Po pożegnaniu z Adriano jedziemy do restauracji Archote (Pochodnia) na kolację i występ zespołu Luar (Światło księżyca). Jego solistka o imieniu Idília usiadła potem przy naszym stoliku i miło gawędziliśmy. Podana na kolację ryba garoupa była wspaniała! Do hotelu wróciłem po pierwszej po północy z lekturą do poduszki: José Heleno sprezentował mi teksty swoich wierszy.

 Nazajutrz, w niedzielę, 12 lutego, przyjeżdża w towarzystwie słodkiej córeczki Joyce i we trójkę jedziemy na plażę Laginha, niezbyt odległą od miasta, na północ od portu. Piękna to i dość długa plaża. Pogoda wymarzona, więc kąpiel boska. W przerwach, po wyjściu z wody, śpiewamy na zmianę, każdy swój repertuar. José Heleno zdecydowanie preferuje romantyczne bolera kubańskie i meksykańskie. Nota bene, zna dobrze hiszpański, którego nauczył się sam w towarzystwie marynarzy z Ameryki Łacińskiej.                                                         

Obiad u niego w domu, gdzie czekają jego żona Manuela i jej matka, bardzo miła pani, wręcz znakomicie się prezentująca. Obie panie przygotowały wspaniałą cachupę, autentyczną, nie taką, jak ta, którą jadłem w Porto Novo. A więc na talerzu były kawałki gotowanej ryby ( w tym tutejszej makreli) oraz inhame, maniok i słodkie bataty. Kładło się je na drugi talerz i zalewało gęstą kukurydziano – fasolową zupą. Coś wspaniałego! Na deser znakomity pudding na bazie żółtek, polany karmelkowym syropem. Po obiedzie poprosiłem o zdjęcia z dedykacją i o dedykację na tekstach wierszy gospodarza. Żal było odjeżdżać. Na lotnisko odwieźli mnie wszyscy, ale przedtem jeszcze pojechaliśmy na piękną plażę São Pedro (Świętego Piotra), największą, jaką widziałem na Wyspach. Tworzy ogromną podkowę ograniczoną z obu stron górami. Piach stosunkowo jasny, z lekką domieszką czarnego bazaltu. I ani żywego ducha na całej tej ogromnej przestrzeni!

Moi cudowni przyjaciele czekali ze mną na lotnisku do ostatniego momentu, dopóki nie wezwano pasażerów do przejścia kontrolnego. Pożegnanie było bardzo serdeczne. To są przeżycia, których się nie zapomina nigdy! To po prostu jakiś nierealny sen!

 Samolot przeleciał nad São Vicente, Santa Luzia, Branco i Raso. Potem, w dali po lewej, widać było dobrze São Nicolau, a tuż przed lądowaniem w Prai, po prawej, wynurzył się nad chmurami olbrzymi wulkan Pico do Fogo (2829 m, najwyższy szczyt Archipelagu), na Wyspie Fogo. Lot trwał 50 minut.

W poniedziałek, 13 lutego, w Instytucie Kultury Francuskiej w Plateau nabyłem encyklopedię o Wyspach Zielonego Przylądka (niestety, po francusku, bo po portugalsku nie było niczego ciekawego), a we wtorek, 14 lutego, skoro świt pojechałem mikrobusikiem na drugi koniec Wyspy Santiago, aż do Tarrafalu. Pierwszy etap wiódł do drugiego po Prai miasta na tej wyspie, Assomada, która leży w samym jej sercu. Mocno zakurzonymi i dość uciążliwymi objazdami najpierw wspinaliśmy się do góry, po czym ciekawą krajobrazowo doliną, mijając tak zwane „organy”, czyli nieprawdopodobnie wyrzeźbione przez wiatr ostre szczyty skalne obok miasteczka São Jorge dos Órgãos (Święty Jerzy od Organów), a potem obok widniejącej w dali po prawej Santa Catarina (stolicy okręgu), po dwóch niespełna godzinach dojechaliśmy do Assomady.

Muzeum Tabanki (Museu da Tabanca) było jeszcze zamknięte, ale uprzejme panie pozwoliły mi je zwiedzić. Sam budynek jest dość ciekawy, zabytkowy. Otacza go wsparta na smukłych kolumienkach galeria, a w środku stroje „królów”, „królowych” Tabanki, czyli sekretnego bractwa wzajemnej pomocy sąsiedzkiej, opartego na tradycjach afrykańskich. Na Kubie podobne bractwo sekretne zwie się Abakuá. Poza strojami w gablotach, jakieś proporce, sztandary, bębny i sporo fotografii z uroczystych pochodów ulicami Assomady. To zgoła nieciekawe architektonicznie miasto leży wysoko w górach, a ponadto dzień był wyjątkowo chłodny i pochmurny. Nic dziwnego, że po raz pierwszy i jedyny zmarzłem na tych wyspach.

Kolejnym mikrobusem w kierunku Tarrafalu, przecinaliśmy monotonną, brązowo – szarą wyżynę, aż zaczął się ostry podjazd na przełęcz w górach o nazwie Serra Malagueta, drugim pod względem wysokości paśmie górskim na wyspie (najwyższy szczyt tego łańcucha ma 1064 m). Wjechaliśmy w chmury i powiało chłodem. Za przełęczą jest las, a w nim małpy, ale z powodu chmur był zupełnie niewidoczny. Tuż za przełęczą nagle ukazał się ocean i widoczny daleko na horyzoncie Tarrafal. Pierwszą miejscowością na dole było  Chão Bom, a w nim słynny “obóz koncentracyjny”, czyli więzienie głównie dla  więźniów politycznych  w okresie rządów Salazara (istniało w latach 1936-1954). Gdy zobaczyłem mury przypominające fortecę z basztami na rogach, powiedziałem kierowcy, że chcę wysiąść przy więzieniu. On tylko skinął głową i gnał prosto przed siebie, aż zatrzymał się w samym miasteczku, na głównym placu przed kościołem św. Amara Opata. Zadowolony z siebie rzekł: „To tu”, dając tym dowód  „znakomitej znajomości języka Camõesa”.

Tłum wypełniał plac i kościół, bo właśnie odbywała się jakaś msza żałobna. Nie bacząc na nic, z lekka zdenerwowany, podszedłem do grupki mężczyzn i zapytałem dobitnie: – Przepraszam bardzo, czy panowie mówią po portugalsku? – Tak, proszę pana – padła odpowiedź. Wyjaśniłem sytuację i natychmiast jeden z nich oświadczył, że jest gotów podwieźć mnie do więzienia swoim samochodem. Okazało się, że słusznie wziąłem ową fortecę za dawne salazarowskie więzienie. To ogromny teren z obszernymi barakami dla więźniów, kuchnią obozową, lazaretem. Wszystko otoczone głęboką fosą i drutami kolczastymi. Bardzo przygnębiające wrażenie. W małym baraku, już poza obrębem murów fortecy, wystawa: zdjęcia i relacje więźniów, lista z nazwiskami pięćdziesięciu z nich, którzy tam dokonali żywota. Ciekawe, że o ile relacje są wstrząsające, o tyle na zdjęciach więźniowie prezentują się dość dobrze, uśmiechnięci, pogodni i wcale nie wygłodzeni… Niemniej ogarnęły mnie bardzo smutne refleksje.

Stopem do miasteczka. Piękna plaża w kształcie podkowy, ale  potężny wiatr nawiewa tumany piachu, a morze bardzo rozfalowane. W tej sytuacji  kąpiel wykluczona. Nazwa Tarrafal powtarza się często na Wyspach i pierwotnie oznacza krzak o wysokości od 2 do 8 metrów, Tamarix gallica, czyli francuski tamaryszek.  Postanowiłem wracać inną drogą, wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy. Widoki nadmorskie przeszły moje oczekiwania. Droga co kawałek schodzi ku przepięknym zatoczkom, przy których gaje palm kokosowych, pola trzciny cukrowej, plantacje bananowców, znów drzewa mangowe – baśń! W pewnym momencie mignęła  mi na gałęzi krzaka kolorowa passarinha (dosłownie „ptaszka”), biała, z czarno – niebieskimi skrzydłami, brązowym podbrzuszem i czerwonym dziobem. Jest to piękny ptak z tej samej rodziny co nasz zimorodek, czego dowodem jest jego łacińska nazwa Halcyon leucocephala, czyli mówiąc językiem Słowackiego „halcyjon białogłowy”.                                                               

W Calheta de São Miguel przesiadka do drugiego mikrobusu. Jeszcze jakiś czas droga biegnie wzdłuż morza, ale potem skręcamy ku wyżynie śródgórskiej i krajobraz gwałtownie się zmienia. To tereny pokrytych brązową lawą pól uprawnych  z jakimiś drzewami owocowymi o dość rachitycznym wyglądzie. Całe połacie tej ziemi pokryte różnokolorowymi torbami foliowymi, zupełnie jakby ktoś celowo je porozsiewał… Komentarz zbyteczny.

W środę, 15 lutego, powrót. W Las Palmas postój trwa tylko godzinę. Za to koczowanie na lotnisku w Amsterdamie  przeciąga się do ponad dziewięciu godzin. Leje zimny deszcz i nie ma mowy o spacerze po mieście. Podróż autokarem męcząca. Jest maksymalnie załadowany, ale tylko jedna przesiadka  po przekroczeniu polskiej granicy do luźniejszego autokaru. Czy było warto? Jak mówi Fernando Pessoa „wszystko warto, jeżeli dusza jest otwarta!”

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/wyspy-zielonego-przyladka-2006-czesc-i/

Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 13 czerwca 2019 roku. 




Wyspy Zielonego Przylądka, 2006. Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski (Wrocław)

Podróż autokarem z Wrocławia do Amsterdamu trwała 14 godzin i to z przygodami, bo po drodze, jeszcze na terenie Polski, dwukrotnie trzeba było się przesiadać. Autokar zatrzymał się w Amsterdamie przy dworcu kolejowym Amsterdam-Amstel, skąd dwoma pociągami, z przesiadką w Duivendrecht, dojechałem na lotnisko Schiphol. Tam koczowanie od 6-tej rano do 15-tej, bo samolot odleciał z prawie trzygodzinnym opóźnieniem. Lot trwał 8 godzin, licząc dwugodzinny postój na lotnisku w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Gdy o zmroku lądowaliśmy w Las Palmas, widać było wyłaniający się nad morzem chmur najwyższy szczyt Hiszpanii, El Teide.

W Prai na wyspie Santiago wylądowałem około 22.30 czasu miejscowego. Zamieszkałem w dzielnicy Palmarejo u mojego byłego studenta, Włodzimierza Szymaniaka, który od 2002 roku pracuje na uniwersytecie im. Jeana Piageta w Prai. Niewiele wiedziałem o tym archipelagu: kilkanaście pustynnych, wulkanicznych wysepek, była kolonia Portugalii, utworzony na bazie portugalskiego i powszechny tu w użyciu język kreolski, tęskne mornas i żwawe coladeiras śpiewane przez sławną na całym świecie Cesarię Evorę…

Po Rewolucji Goździków w 1974 roku wielu wyspiarzy osiedliło się w Lizbonie i spotykałem ich często w centrum portugalskiej stolicy, zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy mieszkałem u polskich pallotynów, przy Rua do Passadiço, powyżej Avenida da Liberdade. Kobiety z Wysp sprzedają tam na ulicy świeże ryby. Poza tym, gdy w 1989 roku jechałem pociągiem z Valladolid do Lizbony, w sąsiednim przedziale jechała cała grupka przesympatycznych wyspiarzy, którzy zaprosili mnie do swego przedziału na wino i miłą pogawędkę, tym milszą, że w moim przedziale siedzieli bardzo antypatyczni i niekomunikatywni młodzi półdzicy Holendrzy, przy których wyspiarze okazali się cudownymi wprost rozmówcami.

Przez pierwsze dni bywałem na dwóch pobliskich plażach: Quebra-Canela,  co znaczy„Łamie-Piszczele” (pewno z racji podwodnych głazów, na które łatwo wpaść podczas pływania) i Praínha, czyli “Mała Plaża”. Obie tworzą rodzaj podkowy ograniczonej z obu stron skalistymi skarpami, z tym, że Quebra-Canela jest większa, bardziej przestronna, ale ma czarny, bazaltowy piach, który na plaży Praínha jest znacznie jaśniejszy. Spod latarni morskiej widok na leżące w głębi stare centrum Prai zwane Plateau (obok tej francuskiej, oryginalnej, funkcjonuje także w piśmie nazwa portugalska Platô), bo w istocie jest to wysoko położony płaski cypel, górujący nad innymi dzielnicami miasta. Woda wspaniała, cieplejsza, niż w Egipcie o tej porze i czysta. Od młodego Asturyjczyka dowiaduję się, że dwa najciekawsze miejsca na tej największej z Wysp Zielonego Przylądka to miasteczko Tarrafal na przeciwległym jej końcu oraz Rui Vaz w górach, w centrum wyspy.

Już pierwszego dnia wieczorem występ baletu o nazwie Raiz di Polon: parodia Cesarii Evory w piosence Sodade (Tęsknota) i piosenkarz Mário Lúcio, kultywujący miejscowy folklor  muzyczny  w  najlepszym  wydaniu. Następnego  dnia,  w sobotę,  4 lutego, Cidade Velha (Stare Miasto), pierwsze na obszarze całego Archipelagu miasteczko założone przez Portugalczyków już w XV wieku. Znajduje się około 15 km na zachód od Prai. Pierwotna nazwa tego miasteczka to Ribeira Grande. Leży nad samym morzem, u wejścia do głębokiej doliny, której dnem płynął kiedyś strumień, czy nawet mała rzeczka (stąd ta dawna nazwa, która znaczy Wielki Strumień, Wielki Potok). Jego dawne koryto to teraz szeroka droga usiana wielkimi głazami i pełna wybojów. Po lewej wyniosłe palmy kokosowe i drzewa mangowe, a wśród nich domki i dwa kościoły. Po prawej na wysokim urwisku stara portugalska forteca São Filipe (Św. Filipa), która broniła ten mały port przed atakami piratów angielskich i francuskich. Mury i baszty stosunkowo niskie, za to dziedziniec obszerny z kaplicą o białej mauretańskiej kopule pośrodku. Działa armatnie wycelowane w kierunku morza. Widoki z murów na dolinę wspaniałe: ta zielona oaza wśród nagich, skalnych wzgórz prezentuje się bardzo malowniczo; pióropusze palm kokosowych zdają się drgać w rozgrzanym powietrzu.

Największą atrakcją miasteczka są ruiny katedry w jego centrum. Sterczą tam wyniosłe fragmenty pobielonych wewnątrz ścian, rzekłbyś, ich nagie kikuty. Nie widać jednak żadnych zabytkowych rzeźb czy malowideł. Oto pamiątka po zniszczeniach dokonanych w 1712 roku przez francuskiego korsarza Cassarda. Wcześniej kilkakrotnie napadał na miasto osławiony Francis Drake. Jedyna ulica opada stromo w stronę centralnego placu, gdzie dumnie wznosi się w cieniu palm kokosowych stary portugalski pręgierz. Dno rzeki zagłębia się w dolinę, gdzie w zieleni schowane oba kościoły. Po drodze, w zakątku otoczonym kamiennym murem, archaiczny, ale wciąż używany trapiche, czyli rodzaj kieratu do wyciskania soku z trzciny cukrowej, której sporo się tu uprawia. Dawniej poruszany był przez zaprzęg wołów, obecnie już obraca się mechanicznie. Znajdujący się na końcu doliny kościół i klasztor św. Franciszka stoi na stromym stoku. Wewnątrz, surowe, gołe mury, pozbawione wszelkich ozdób.

Znacznie ciekawszy jest leżący poniżej kościół Matki Boskiej Różańcowej. Był otwarty. W środku kilka kobiet stroiło ołtarze. Przyjrzałem się posadzce: jedna przy drugiej nagrobne płyty z białego marmuru z napisami pochodzącymi z… XVI wieku. Same arystokratyczne nazwiska portugalskie: Mascarenhas i inne. Tego bym się nie spodziewał tutaj, w tym gaju palmowo-mangowym, w tym miejscu zapomnianym na pozór przez Boga i ludzi…

Stare centrum Prai, owo Plateau lub Platô to właściwie jedno wielkie targowisko: wszędzie pełno kolorowo ubraych przekupek sprzedających głównie miejscowe jarzyny i owoce, ale także mięso i inne wiktuały. Poza tym nieciekawy, skromny kościół, ratusz, Pałac Prezydencki usytuowany na skarpie z pomnikiem Diogo Gomesa, portugalskiego odkrywcy Archipelagu (jego nazwisko bynajmniej nie figuruje na pomniku, dowiedziałem się o nim z informacji w internecie). W knajpce przy jednej z głównych ulic zjadłem znakomitą rybę z pysznie uprażonym ryżem z fasolą.  To  był  poniedziałek,  6 lutego i wieczorem w Instytucie im. Camõesa znany portugalski pisarz i dziennikarz telewizyjny José Rodrigues dos Santos miał ciekawy wykład na temat „Dziennikarstwo i literatura”. Z wielką przyjemnością posłuchałem sobie pięknej portugalszczyzny, której na ulicach nie uświadczysz, bo wszyscy mówią wyłącznie po kreolsku.

We wtorek, 7 lutego, późnym wieczorem wsiadłem na statek „Tarrafal”, który płynął do Mindelo na Wyspie św. Wincentego. Całonocna podróż była męcząca, choć można było wyciągnąć się na fotelach. Jednak płacz dzieci, głośne rozmowy kobiet często przerywały sen. Wychodziłem parę razy na górny pokład, by przewietrzyć się nieco, popatrzeć na czarny ocean i rozgwieżdżone niebo. Ciekawostką było to, że już na początku podróży pasażerom rozdano torebki foliowe, jak mi się wydawało, na śmieci. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to… spluwaczki: prawie wszyscy namiętnie pluli do tych torebek wdzięcznie przy tym charcząc!

Około 10-tej rano statek przybił do nabrzeża portu Tarrafal na Wyspie Św. Mikołaja. Podczas dwugodzinnego postoju do jego przestronnych ładowni wjeżdżały wielkie TIR-y obładowane workami ryżu i innych towarów. Słońce piekło nieźle. Obserwowałem z pokładu wyniosłe góry: żadnej roślinności, kamienna pustynia, a wszystko w kolorze ciemnej ochry, typowy powulkaniczny krajobraz. Na najbliższej plaży czarny piach leczniczy z domieszką tytanu. W planie jest założenie tu uzdrowiska dla chorych na reumatyzm. Tymczasem czekoladowi pasażerowie statku zainteresowali się białym, przy nich jakby obsypanym mąką starszym Luksemburczykiem, a teraz przyszła kolej na mnie: wszak byliśmy dwoma jedynymi cudzoziemcami na pokładzie! W trakcie rozmowy zwierzali mi się, że już z nim rozmawiali, więc i ja postanowiłem nawiązać z nim rozmowę. Wracał z Wyspy Fogo (Ogień) i od jakiegoś już czasu zwiedzał archipelag mając bazę w Mindelo, u brata, właściciela hotelu.

Dalsza trasa wiodła wzdłuż trzech niezamieszkanych wysp: Raso, Branco i Santa Luzia (Płaska, Biała i Św. Łucji). Niektóre skały na tych wyspach mają w istocie biały kolor, są inne, niż te widziane poprzednio. Przed nami pojawiła się nagle górzysta wyspa Santo Antão (Św. Antoniego), druga pod względem wielkości w tym archipelagu, po wyspie Santiago. Santo Antão, jako najbardziej zielona, słusznie uchodzi za najładniejszą. Teraz widzieliśmy jednak tylko jej południową stronę, a więc tę bardziej suchą. Wkrótce zza Wyspy Santa Luzia wyłoniła się São Vicente (Św. Wincentego), której skaliste góry utrzymane są w ciemnej, prawie czarnej tonacji. Za cyplem skręt w lewo i otwiera się obszerna zatoka zwana Porto Grande (Wielki Port) z samotnie tkwiącą pośrodku Ptasią Wysepką (Ilhéu dos Pássaros). Jakieś 20 minut później wpłynęliśmy do portu w Mindelo i około 16-tej, a więc po 17 godzinach podróży, wyszedłem na ląd. Było mi lekko na duszy, jak bym przeczuwał, że zaczyna się piękny sen!           

                                                  

Szedłem brzegiem oceanu. Jaskrawe słońce zalewało uśmiechające się do mnie wdzięczne kolorowe kamieniczki. Zapytałem policjanta o kościół, ale zanim tam poszedłem, zgłodniały, zasiadłem do stolika wprost na ulicy obok małej pizzerii. W dzikim tempie pożarłem dwa kawałki smacznej pizzy popijając piwem. Miły chłopiec z przykościelnej kancelarii zaprowadził mnie do hoteliku o nazwie Residencial Novo Horizonte (Rezydencja Nowe Horyzonty – sic!!!), gdzie po kąpieli runąłem do  łóżka na całe 12 godzin. Spałem jak kamień od 20-tej do 8-ej rano następnego dnia.

Jakże piękny wstał kolejny dzień, piątek, 10 lutego! Cudowne słońce, ani jednej chmurki i lekka bryza. Temperatura idealna, około 27 stopni. Z kafejki internetowej położonej w pięknym miejscu, na odkrytym tarasie pierwszego piętra budynku przy głównej ulicy, wysłałem kilka entuzjastycznych maili. Na Praça Nova pod drzewami oryginalny biało-bordowy kiosk, niczym lukrowany torcik. Dom Cesarii Evory jest dwupiętrową, ciemnoróżową kamienicą położoną w górnej części schodzącej ku morzu Rua de Lisboa (ulicy Lizbońskiej). Dowiedziałem się, że Cesária właśnie odpoczywa. Po obiedzie kawa i znakomite kremowe ciasteczka pastéis de nata w kawiarni Algarve.

Mikrobusy do opiewanego przez Cesarię małego, ukrytego za górami portu rybackiego Salamansa odchodzą z Placu Gwiazdy (Praça da Estrela), aliści trzeba czekać, aż mikrobus wypełni się całkowicie pasażerami. Na to nie mam ochoty. Targowisko na nabrzeżu, potem kopia lizbońskiej wieży Belém i w trakcie drobiazgowego oglądania ufundowanych przez miasto Porto w Portugalii kafelków z widokami dawnego Mindelo na ścianach straganów na Placu Gwiazdy, odjeżdża mój mikrobus, skręcając w prawo, ku rogatkom miasta. Taksówką na koniec miasta i autostop. Zatrzymuje się stary Ford, a w nim dwóch panów udających się po zioła do doliny Monte Verde (najwyższy szczyt na wyspie, 774 m). Pomyślałem sobie, że zawsze będę trochę bliżej Salamansy. Kręta droga wiedzie doliną wśród brązowych pokrytych lawą wzgórz. Okazuje się, że kierowca był w Polsce, w Gdyni, Gdańsku i Szczecinie jako marynarz, a w latach 80. mieszkał w Szwecji i przyjaźnił się z niejakim Grzegorzem. Ku mojemu zdumieniu obaj panowie wiozą mnie najpierw nad Zatokę Kotek (Baía das Gatas), specjalnie, by mi ją pokazać, a potem właśnie do Salamansy.  

Niesamowity wulkaniczny pejzaż, bliżej, ciemne zbocza gór, dalej, białe skały na Wyspie Świętej Łucji i białe grzywy fal na pierwszym planie. Salamansa jest schowana w głębi zatoki, u stóp wyniosłych szczytów. W centrum wioski przedwyborczy wiec: na estradzie dziewczyny tańczą i śpiewają. Nad brzegiem morza kilka kolorowo pomalowanych rybackich łodzi. Kierowca nazywa się José Heleno Fortes, a jego kolega ma na imię Frank. U stóp Monte Verde obaj zrywają jakieś powyginane białawe łodygi, które po złamaniu puszczają białe, lepkie mleczko. To  po portugalsku gestiba (Sarcostema daltonii),  która znakomicie leczy wszelkie trudno gojące się rany. Zrywają też dziko rosnące aloesy (po portugalsku babosas). Tych na wyspach zatrzęsienie: najwięcej ich rośnie wzdłuż dróg, tak jak  hortensje na Azorach i Maderze. Na przedmieściu wysiada Frank, a my jedziemy teraz do Calhau, małego portu na dalekim wschodnim wybrzeżu wyspy. Zmierzcha się już, ale José Heleno chce mi jak najwięcej pokazać, bo już wie, że w niedzielę wyjeżdżam, więc czasu mam niewiele. Mijamy budynki tutejszej Politechniki i przez pustkowie mkniemy na wschód.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/dominikana-4-12-lutego-2000-r-czesc-ii/

Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 9 maja 2019 roku. 




Dominikana 4 – 12 lutego 2000 r. Część II.

 

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

W piątek, 4 lutego, kolacja u Krysi Orłowskiej, a w sobotę, 5 lutego, przyjaciel polskich księży z Los Alcarrizos, miły pan Bogdan  wiezie mnie do Latarni Morskiej Kolumba (Faro a Colón), wzniesionej  we wschodniej części miasta Santo Domingo  w 1992 roku. Mieści się tam Muzeum Ameryk i Mauzoleum Kolumba. Pan Bogdan kupuje mi na pamiątkę ozdobne gliniane lufki Indian Tainów w kształcie litery Y do wdychania przez oba otwory nosowe sproszkowanej rośliny halucynogennej o nazwie Anadenanthera peregrina. Te lufki wykonywane przez Indian z ptasich kości nosiły nazwę tobago i teraz już wiemy, co oznacza nazwa własna wyspy Tobago w Archipelagu Małych Antyli.

65 km na wschód od Santo Domingo, piękna plaża Juan Dolio, z lasem smukłych palm kokosowych na brzegu. Kąpiel i powrót. Po drodze interesujący pomnik trzciny cukrowej (Monumento a la caña de azúcar): prowadzony przez woźnicę zaprzęg trzech par wołów ciągnie dwukołowy wóz wyładowany ściętą trzciną, a z tyłu idzie kobieta z płaskim koszem na głowie. Bardzo oryginalny i od razu przypomniał mi pomniki wozu i dyliżansu z Montevideo, dość podobne.

Późnym popołudniem pani Ela Dycha i jej mąż Fernando zabierają mnie do Santiago de los Caballeros. Po drodze dowiaduję się, że najpierw będzie spotkanie u Hildy Melis, mojej znajomej Kubanki, która od lat w Santiago uczy gry na fortepianie. Jestem szczerze wzruszony wobec perspektywy spotkania jej po… 23 latach, wszak widzieliśmy się ostatni raz w Hawanie w 1977 roku. Tymczasem Hilda bardzo, ale to bardzo długo kąpie się w najlepsze, nie przejmując się nami zupełnie. W tym czasie podejmuje nas rozmową jej mąż Armando. Nie tak sobie wyobrażałem to spotkanie. Po kolacji u państwa Eli i Fernanda, Fernando odwozi mnie na nocleg do zagraconego pokoiku kolegi, gdzieś dość daleko od ich domu.

Niedziela, 6 lutego. Rano jedziemy na miejsce pierwszego miasta założonego  przez  Hiszpanów  w  Ameryce,  La  Isabela,  1493 roku.  Jego  ruiny znajdują  się  na północno-zachodnim wybrzeżu republiki,  około  40  km  od  Puerto  Plata.  To  tu  odprawiona została w 1494 roku pierwsza msza katolicka. Żywot miasta był jednak krótki, choć przyczyn tej sytuacji źródła nie wymieniają w sposób jednoznaczny. Dzisiaj można tam zobaczyć wystające z czerwonej ziemi fundamenty zabudowań i tabliczki informujące, gdzie znajdował się dom Kolumba, gdzie kościół, a gdzie zamek, rozmaite składy, warsztaty, cmentarz… Obecny kościół, zwany Świątynią Ameryk, został wzniesiony całkiem niedawno, bo w 1994 roku.

W Puerto Plata, wielkim ośrodku turystycznym, gdzie są domy w stylu wiktoriańskim, najciekawszy jest hiszpański Zamek Świętego Filipa (Castillo de San Felipe) z 1577 roku, płaski, rozłożysty fort z armatami wycelowanymi w morze. Piękny widok roztacza się z jego murów. Za Puerto Plata zaczyna  się Bursztynowe Wybrzeże (Costa del Ámbar) – dość wysokie góry, lasy palm kokosowych i turkus morza. 35 km  na południowy wschód od Puerto Plata, miejscowość Cabarete, gdzie zatrzymujemy się na kąpiel w Oceanie. Zachmurzyło się, a powrót do Santiago de los Caballeros jakoś mocno się dłuży. Ostatni odcinek przemierzamy nocą. Przed powrotem do domu, podjeżdżamy pod wysoki Pomnik Bohaterów Restauracji (ostatecznej Niepodległości Dominikany) z 1863 roku, wzniesiony w 1944 roku. Spod pomnika rozciąga się rozległy widok na miasto i okolice. U pani Eli i Fernanda pojawiają się Hilda Melis, jej mąż Armando i ich córka. Przyszli się pożegnać. Może trochę milsza była dzisiaj ta Hilda.

Poniedziałek, 7 lutego.

Fernando kupuje mi dwie karnawałowe maski „lechones”, czyli karnawałowych przebierańców. Jedna dzielnica Santiago robi maski w kształcie głowy byka z płaskim dziobem jak u kaczki i gładkimi rogami, a druga, z rogami pokrytymi długimi kolcami i także z dziobem kaczki. W biurze podróży opłacam jeden nocleg w hotelu „Punta Cana Beach Resort”, z piątku na sobotę, za 65 dolarów USA. Kupuję cztery taśmy z tutejszym typowym rytmem merengue. Odwiedzam panią Elę w jej salonie z kosmetykami. Jeszcze wizyta na poczcie, skąd telefonujemy, pani Ela i ja do Ambasady RP w Caracas w sprawie paszportów polskich dla niej i synów. Jacek Perlin, ówczesny ambasador RP, od razu rozpoznał mój głos i spytał: „ A co pan robi na Dominikanie?” Po południu powrót do Santo Domingo.

Wtorek, 8 lutego.

Wizyta w Domu Jezuitów (Casa de los Jesuítas) w dzielnicy kolonialnej. Spotkanie z panią dyrektorką mgr Elyzabeth Arzeno w sprawie publikacji, które mogłaby mi sprezentować. Potem Fundacja im. Oswalda Guayasamína (Fundación Oswaldo Guayasamín), jedna z trzech w Ameryce Łacińskiej, obok Fundacji w Quito i w Hawanie. Jedna z moich studentek pisze pracę magisterską o tym malarzu ekwadorskim i obiecałam jej materiały. Niewiele udało mi się zdobyć, ale zawsze. Wizyta u pani Zofii Jakowskiej.

Środa, 9 lutego.

O 10-tej rano spotkanie z doktorem Carlisle Gonzálezem, językoznawcą, na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Autonomicznego.  Dostałem  od  niego  kilka potrzebnych  mi  książek.  W  dzielnicy  kolonialnej  zwiedzam Muzeum Domów Królewskich: olbrzymie komnaty, meble, gobeliny,  malowidła, dokumenty. Potem odbieram  mnóstwo książek w Domu Jezuitów i czekam u pani Zofii Jakowskiej na pana Bogdana, który ma mi to wszystko przewieźć do Carmen Florentino.  Od dwóch dni nie ma ani światła, ani wody. Kataklizm!

Czwartek, 10 lutego.

Rano spotkanie z kierowcą Damianem w Parku Enriquillo. Okazuje się, że on nie jedzie w piątek do Higüey. Jedzie tam dzisiaj. Umawiamy się, że tam się z nim spotkam. Z Krysią Orłowską i jej synem Kamilem do Parku Archeologicznego im. Cayetano Germoséna (Parque Arqueológico Cayetano Germosén) w południowej części miasta. Bardzo ciekawa grota. Potem, w północno-zachodniej części Santo Domingo, Ogród Botaniczny, ogromny! Cudowne drzewa, piękne rośliny, stawy, mostki, fontanny. Jedziemy najpierw takim małym pociągiem dla turystów, a wracamy pieszo podziwiając z bliska najładniejsze zakątki i robiąc zdjęcia.

Po południu kolejna wizyta w Dominikańskiej Akademii Nauk. Potem zwiedzam Alcázar de Colón (Zamek Diego Kolumba, syna Krzysztofa) z 1514 roku. Budowla w stylu gotyckim z domieszką stylu mauretańskiego i renesansowego. Wewnątrz meble hiszpańskie, ceramika, obrazy i rzeźby. Kolejne muzeum, które oglądam, mieści się w dawnych magazynach królewskich (Atarazanas Reales), budowli gotyckiej z 1544 roku. Składa się z nawy głównej, dwóch bocznych i kilku pomieszczeń z dawnymi sklepieniami. Obecnie zgromadzone są tam przedmioty pochodzące z okrętów (także z zatopionych): działa, monety, naczynia kuchenne. Wyjątkowo interesująca ekspozycja.

Piątek, 11 lutego.

Tyle książek uzbierałem na Dominikanie, że siostra Gertruda zechciała mi podarować na nie dużą torbę. Rano właśnie siostra Gertruda odwozi mnie na dworzec autobusowy. Będąc przekonanym, że autobus ma końcowy przystanek na dworcu autobusowym w Higüey, jadę na sam koniec, gdzie okazuje się, że dworzec autobusowy to był przedostatni przystanek. Ustawiam więc moje liczne bagaże na murku przy chodniku i zastanawiam się, co dalej robić, gdy z sąsiedniego domku wybiega szczupła, młoda Mulatka i zrozpaczonym głosem woła do mnie: „No i co teraz? Co pan zamierza z tym wszystkim zrobić?”. Wyjaśniam jej sytuację, tłumacząc, że przez pomyłkę wysiadłem za późno, a jestem umówiony ze znajomym na dworcu autobusowym. Na co ona: „No to proszę, niech pan zostawi bagaże u mnie w domu”. Otwiera mi małżeńską sypialnię z ogromnym łożem i mówi, abym na nim poustawiał moje bagaże. Dziękuję i idę w kierunku dworca autobusowego, ale z duszą na ramieniu, czy mi czasem coś nie zginie. Nawet wstąpiłem do banku i zapytałem urzędnika, czy w tej sytuacji mogę być spokojny. Odpowiedział, że tak i że nie powinienem się martwić, bo to ta pani sama mi zaproponowała.                                                   

Odnalazłem Damiana i chwilę porozmawialiśmy. Odebrałem bagaże i okazało się w istocie,  że  absolutnie  nic mi nie zginęło, po czym udałem się na pobliski przystanek mikrobusów do Punta Cana. Bagaży miałem tyle, że musiałem zapłacić podwójnie, jak za dwie osoby, ale to i tak było o wiele taniej, niż gdybym pojechał taksówką.                                                

Mikrobus miał wytyczona trasę, na której się zatrzymał obok mojego hotelu. Wiodła doń bardzo długa aleja. Na szczęście jacyś chłopcy pracowali w pobliżu w ogrodzie hotelowym i natychmiast rzucili się ku mnie, by mi pomóc nieść bagaże. Z recepcji pojechałem wraz z moimi bagażami takim mini pociągiem do budynku, gdzie miałem mieszkać. Pokój był na parterze i miał mały taras od strony morza. Zasiadłem tam i rozkoszowałem się absolutnie rajskim widokiem: między pniami palm kokosowych widać było cudowny turkus morza, łagodnie dmuchała bryza.

Przed kolacją poszedłem popływać i znowu ten sam problem. Musiałem przemierzyć spory kawałek, aż znalazłem głębokie miejsce dobre do pływania. Widoki czarowne! Nie tylko cudowna plaża i przepiękny kolor wody, ale te palmy kokosowe powyginane w fantastyczne zgoła esy floresy, a w morzu kępy mangrowców z plątaniną korzeni wystających nad powierzchnią wody. Raj!

Kolacja i śniadanie nazajutrz były wspaniałe. Wybór potraw ogromny. Mnóstwo tropikalnych owoców. Gorzej było ze spaniem. Odwykłem zupełnie od klimatyzacji i właściwie przeszkadzała mi. Na dodatek, obok mojego pokoju był jakiś schowek, do którego stale przychodził pracownik i hałasował otwierając i zamykając drzwi przez całą noc. Pech!

Sobota, 12 lutego.

Po śniadaniu taksówką na lotnisko Punta Cana i odlot do Amsterdamu, skąd po długim oczekiwaniu samolotem do Warszawy. Zanocowałem w zimną lutową noc z niedzieli na poniedziałek u koleżanki szkolnej, Lali Gryckiewiczówny, a nazajutrz, w  poniedziałek, 14 lutego, byłem w domu.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/dominikana-22-stycznia-3-lutego-2000-czesc-i/

Wspomnienia z podróży Zygmunta Wojskiego ukazują się w drugi czwartek miesiąca.




Dominikana 22 stycznia – 3 lutego 2000 r. Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski  (Wrocław)

Sobota, 22 stycznia.

Ląduję w Punta Cana na południowym wschodzie wyspy, w centrum turystyki, gdzie piękne karaibskie plaże o śnieżnobiałym piasku i turkusowym odcieniu morza. Pasażerów samolotu, który przyleciał z Amsterdamu, witają kolorowo ubrane tancerki i pozują do zdjęcia z każdym pasażerem. Taksówkarze informują mnie, że nie ma autobusów do pobliskiego miasta Higüey i że jedynym środkiem transportu są taksówki. Umawiam się z kierowcą dużej kamionetki, że zapłacę mu 30 dolarów USA za odcinek około 60 km do Higüey. Góry, piękna tropikalna przyroda, jest miło. Gdy dojeżdżamy do miasta autobus do stolicy właśnie rusza. Zatrzymał się jednak, ale okazuje się, że nie ma ani jednego wolnego miejsca. Kierowca wskazuje mi schodki koło siebie jako miejsce do siedzenia i wyściela je poduszkami. Cudowne miejsce. Jestem w siódmym niebie. Rozdaję współpasażerom jabłka. Nastrój się poprawia. Jest sympatycznie, a widoki nadzwyczajne: kwitnące drzewa, sielskość absolutna. Odległość do stolicy 155 km.

Zaprzyjaźniłem się z kierowcą Damianem. Jadę do końca, na dworzec autobusowy, gdzie po paru minutach pojawia się syn Krysi Orłowskiej, Kamil Arias z kolegą. Wiozą mnie do hotelu w centrum kolonialnym.

Niedziela, 23 stycznia.

Santo Domingo jest wielkim miastem, bardzo rozległym i ma aż 3 miliony 813 tysięcy mieszkańców. Przyznam się, że jego rozmiary zupełnie mnie zaskoczyły. Sporo wieżowców, ale z dużą ilością niskich zabudowań. Mnie najbardziej zainteresowała wspaniała dzielnica kolonialna. Katedra z 1546 to jedyna budowla gotycka w Ameryce, z domieszką renesansu i stylu plateresco. Zwłaszcza na zewnątrz prezentuje się wspaniale. W pobliżu Plac Kolumba z jego pomnikiem, dwa potężne Domy Królewskie (Casas Reales), XVI w., Dom Jezuitów   (Casa de los Jesuítas), 1502, pełniący także rolę Panteonu, Zamek Diego Kolumba (Alcázar de Diego Colón), 1515 r., Dom Pana Tostado z pięknym gotyckim oknem, Dom ze Sznurem (Casa del Cordón), Dom Nicolása de Ovando z ozdobnym renesansowym portalem, Forteca Ozama, 1508, tuż nad rzeką o tej samej nazwie i stare kolonialne uliczki z latarniami, kolorowymi krzewami bugenwilli, w tym najstarsza ulica w Ameryce, Calle de las Damas (ulica Dam). Wszystkie stare budowle są z jasnoszarego kamienia, tylko mury katedry są barwy żółtej. Plac Hiszpański (Plaza España), zwany też Placem Broni (Plaza de Armas) ma zabudowę do złudzenia przypominającą stare hiszpańskie miasta, zwłaszcza w Andaluzji.

Stamtąd, nad bulwar nadmorski o nazwie Malecón, tak jak w Hawanie. W pobliżu restauracyjka, dokąd chodziłem na ryż z czarną fasolą. Pani zawsze mnie pytała, czy chcę do tego mięso, a ja na to: „Nie, dziękuję, jestem wegetarianinem”. Oczywiście, z mięsem byłoby znacznie drożej, a ja musiałem oszczędzać! W czasie tego pierwszego spaceru dopadł mnie mały czyścibut i był tak wytrwały w swojej chęci wyczyszczenia mi butów, że udało mu się spryskać je jakimś płynem, mimo że opędzałem się przed nim wytrwale. Wróciłem później  do dzielnicy kolonialnej i na dziedzińcu fortecy Ozama spotkałem przewodnika,  który zaczął ze mną rozmawiać  po francusku. Poprosiłem go o radę w sprawie prywatnej kwatery w mieście, gdyż hotel na dłuższą metę był dla mnie stanowczo za drogi. Gdy skończył pracę poszliśmy razem do jego znajomej, starszej pani, która wynajmowała pokoje. Niestety, u niej wszystko było zajęte, ale zatelefonowała do swojej przyjaciółki, z którą umówiłem się na następny dzień.

Poniedziałek, 24 stycznia.

Rano telefonuję do polskich księży Michaelitów, którzy mają swoją siedzibę w Los Alcarrizos, około 15 km od stolicy i umawiam się z księdzem Dawidem Królem na popołudnie. Rano wizyta u tej pani, która wynajmuje pokoje. Stosunkowo blisko dzielnicy kolonialnej, stary, stylowy dom z przemiłą atmosferą wewnątrz. Duży, przewiewny salon, gdzie w bujanym fotelu starszy, niezwykle grzeczny pan (tylko w tropikach ludzie mogą być tak ujmująco grzeczni!). Pani pokazuje mi pokój z wielkim łożem i jakąś antyczną szafą. Podoba mi się. Proszę ją, by zatrzymała ten pokój dla mnie do godziny 21.00. W odpowiedzi słyszę: „Nawet jeśli pan nie przyjdzie, jestem szczęśliwa, że pana poznałam”.

Po południu do mojego hotelu przyjeżdża ksiądz Dawid i jeszcze jeden ksiądz i jedziemy (chyba już z moimi bagażami) do Szkoły im. Rosy Duarte (Hogar Escuela Rosa Duarte), którą kieruje polska zakonnica siostra Gertruda. Poleca mi Carmen Florentino, mieszkającą stosunkowo blisko Mulatkę, która pracuje jako nauczycielka w tej szkole. Okazało się, że Carmen przystała na cenę niższą nieco, niż u tamtej miłej pani i to zadecydowało, że u niej zostałem. Niestety, wszędzie wyłączali bardzo często światło i wodę, co w tropikalnym upale jest wyjątkowo trudne do zniesienia.

Wtorek, 25 stycznia,

przeznaczam na odpoczynek i spacer po najbliższej okolicy.  W dzielnicy, gdzie mieszkam, dość eleganckie wille w ogrodach i stosunkowo blisko bulwar nadmorski. W czasie mojego pobytu na Dominikanie kilkakrotnie odwiedzam siostrę Gertrudę, która okazuje mi wiele serca i jest zawsze bardzo gościnna. Kilkakrotnie odwiedzam też polskich Michaelitów w parafii Św. Antoniego Padewskiego (Parroquia de San Antonio de Padua), w Los Alcarrizos. Oni także są wyjątkowo życzliwi i gościnni.

Na najbliższe dni zaplanowałem wizytę u pani Zofii Jakowskiej  (1922-2005), która  mieszkała w pięknym kolonialnym domu przy ulicy Biskupa Meriño 154. Jej córka  Penelopa ma za męża malarza Juana Medinę, a pani Zofia była z zawodu botanikiem i zoologiem. Zajmowała się cytologią roślin i zwierząt, hematologią i patologią porównawczą. W dzielnicy kolonialnej odnalazłem bez trudu stylowy budynek Dominikańskiej Akademii Historii i nie omieszkałem odwiedzić go dwukrotnie, rozmawiając z pracownikam Akademii. 

Gdy chodzi o uczelnie, pierwsze kroki skierowałem na Wydział Humanistyczny Uniwersytetu Autonomicznego, gdzie przypadkowo poznałem panią Natachę González, która wykłada tam historię. Okazuje się, że jej brat od dawna mieszka w Warszawie, a teraz jest na Dominikanie jego syn Karol. Postanowiła zaprosić mnie do siebie, gdzie poznałem jej męża Mario i zjadłem wspaniały obiad. Zaserwowano słynne dominikańskie sancocho, czyli gęstą zupę z różnego rodzaju mięs i jarzyn, w tym lokalnych, których w Europie nie ma. Aromatyczna i bardzo smakowita potrawa!

Pani Natacha łączy mnie telefonicznie z bratankiem Karolem i umawiam się z nim na wieczór w Dominikańskiej Akademii Historii. Ma być wykład, którego temat wydał mi się interesujący. Umawiam się więc, że będę siedział w ostatnich rzędach, blisko wyjścia i że nazywam się Wojski, tak jak jeden z bohaterów Pana Tadeusza. Pod koniec wykładu słyszę za sobą donośny szept: „Tadeusz!”. Myślałem, że pęknę ze śmiechu! To był właśnie ów Karol, bratanek pani Natachy. Pochodziliśmy trochę po ulicach starego Santo Domingo. Pokazał mi dom, w którym wówczas mieszkał i odprowadził na przystanek minibusów.

W okresie od środy, 26 stycznia do piątku, 28 stycznia odbyłem cztery spotkania, z których pierwsze, z rektorem Uniwersytetu Inter-amerykańskiego (Universidad Interamericana), Gabrielem Readem, okazało się niewypałem, natomiast trzy pozostałe były pożyteczne i interesujące.  W Muzeum Historii Naturalnej (Museo de Historia Natural) rozmawiałem z wybitnym historykiem, prof. Emilio Cordero, a ze znakomitym humanistą i pisarzem, doktorem Mariano Lebrón Saviñón, w jego własnym kolonialnym domu, przy ulicy Estrelleta 261, niedaleko słynnej Bramy  Hrabiego (Puerta del Conde), konstrukcji z XVI wieku, nazwanej tak na cześć hrabiego de Peñalva, który w 1655 walczył przeciwko inwazji angielskiej. Dr Mariano Lebrón Saviñón podarował mi szereg własnych publikacji, w tym  monumentalne  trzytomowe dzieło Historia de la cultura dominicana  („Historia kultury dominikańskiej”).

W czwartek, 27 stycznia,

w Dominikańskiej Akademii Nauk rozmawiałem z moją znajomą z Valladolid, Irene Pérez Guerra, która sprezentowała mi z dedykacją wydane rok wcześniej – w 1999 r. – swoje wielkie dzieło Historia y Lengua. La presencia canaria en Santo Domingo. El caso de Sabana de la Mar (Historia i Język. Obecność kanaryjska w Santo Domingo. Przypadek Sabana de la Mar).

W sobotę, 29 stycznia,

skontaktowała się ze mną moja koleżanka z warszawskiej romanistyki, osiadła od lat na Dominikanie, Krysia Orłowska. Jedziemy na kolację do restauracji „Lumis Park”, przy Alei Abrahama Lincolna 809. Pyszna uczta na tarasie. Pamiętam mangú de plátano verde, czyli puré z zielonych bananów, wyjątkowo smakowite. Krysia zaprosiła mnie kilkakrotnie do swojego domku przy ulicy  La  Pinta  12,  w  dzielnicy  o  nazwie   Urbanización  Costa  Caribe  (Osiedle Wybrzeże Morza Karaibskiego) i była dla mnie zawsze wyjątkowo gościnna. Ona także przygotowała mi przy jakiejś okazji wspaniałą zupę sancocho, równie smaczną, co ta pierwsza u Natachy González. 

W niedzielę, 30 stycznia,

odwiedzam polskich księży w Los Alcarrizos, a w poniedziałek, 31 stycznia, po porannej rozmowie z dziekanem Wydziału Humanistycznego (Facultad de Humanidades) na Uniwersytecie Autonomicznym (UASD), doktorem  Ivánem Grullónem, wyruszam w moją pierwszą podróż po kraju. Wiezie mnie młody, bardzo miły ksiądz z Oławy, o imieniu Jimmy. Najpierw  miasto La Vega, znane z tutejszych hucznych karnawałów i specyficznych kolorowych masek karnawałowych. Odległość 128 km na północ od stolicy. Podziwiam pięknie kwitnące tropikalne akacje (framboyanes) wzdłuż ulic.  W tej samej prowincji, w pobliżu Jarabacoa, rzeka Yaque del Norte tworzy gigantyczny wodospad zwany Salto de Jimenoa, 50 m wysokości. Dalej, mijamy Jánico i malownicze miasteczko na stokach gór, Juncalito. Coraz bardziej sucho, kaktusy, opuncje i niemal pustynne wybrzeże Montecristi, ze skalistą wyspą w kształcie buta. Potem półkolista zatoka, gdzie wspaniała kąpiel w morzu.  W Santiago de los Caballeros, drugim pod względem wielkości mieście wyspy (622 tysiące mieszkańców), gdzie wyniosły pomnik Bohaterów Restauracji z 1863 r. (ostateczne odzyskanie  niepodległości), czeka ksiądz Dawid Król. Poznaję uroczą panią Elę Dychę z Lubaczowa. Mieszka tu od lat z mężem Dominikańczykiem, którego poznała w czasie studiów we Lwowie. Pożegnanie z księdzem Jimmym i powrót do stolicy. Odległość z Santiago de los Caballeros 166  km.

W środę, 2 lutego,

druga wyprawa w głąb wyspy.  Wyruszam wcześnie rano, a wiezie mnie ksiądz Jan z Los Alcarrizos. Po drodze do miejscowości Nagua cudowne, czerwono kwitnące drzewa árboles del fuego (Brachychiton acerifolium) i bardziej dyskretne, ale też przepiękne Erythrina poeppigiana, cały ich rząd. Nie mogę się napatrzeć i w pewnym momencie stajemy, by sfotografować takie drzewo rosnące tuż nad drogą. Potocznie wszystkie te drzewa o czerwonych kwiatach zwą się tutaj amapolas (czyli „maki”). W Kolumbii i Wenezueli funkcjonują słowa cámbulo, písamo i cachimbo. Nigdzie jednak nie występują w takiej obfitości jak na Dominikanie.

Na plaży w Las Terrenas jesteśmy dość wcześnie. Ludzi jeszcze niewiele. Ksiądz Jan ucina sobie drzemkę w samochodzie, a ja szukam głębokiego miejsca do pływania. Plaże na Dominikanie są krajobrazowo piękne, ale mają ten minus, że woda jest bardzo płytka i tylko w niektórych nielicznych miejscach można swobodnie popływać. Tego dnia byliśmy jeszcze na pięknej plaży Las Galeras, a na koniec wodospad El Limón. Przy drodze, gdzie zostawiamy samochód, domek strażnika. Wychodzi z niego wielki Murzyn Antonio Coplín i towarzyszy nam podczas długiego schodzenia  ścieżką przez las i z powrotem. Ostatni odcinek jest stromy i śliski. Ścieżka wiedzie obok rozlewającego się szeroko „welonu  panny młodej”, jaki tworzy wodospad (40 m wysokości). W całej okazałości można go podziwiać właśnie z dołu. Pięknie wyglądają spadające pasma wody! Nocujemy w hotelu w Samaná i kolacja w pokoju. Jemy stale polską kiełbasę, którą produkują polscy księża w Los Alcarrizos. Ksiądz Jan wziął ze sobą porządny jej zapas.

Czwartek,  3  lutego. 

Samaná  jedziemy  w  kierunku północno-zachodnim wzdłuż wybrzeża. Nagua i las palm kokosowych przy plaży. Potem droga pnie się pod górę i oglądamy z wysoka przepiękne plaże Cabrera i Playa Grande. Obok wioski rybackiej Río San Juan, laguna Gri-Gri, rozlewisko wśród drzew o tej samej nazwie (nazwa łacińska Bucida buceras, a po niemiecku nazwa tych drzew brzmi Schwarze Olivenbaum, czyli czarne drzewa oliwne), gdzie wspaniałe mangrowce i groty. Pływamy po nim łodzią, a potem wypływamy na obszerną zatokę o krystalicznie czystej wodzie. Skaczę do morza z łodzi. Kąpiel cudowna! Na łodzi niejaka Jenifer, chilijskiego pochodzenia Amerykanka, która pisze pracę magisterską z literatury kobiecej u mojej dobrej znajomej, Luisy Campuzano w Hawanie. Jest też chłopiec z dobrze mi znanego miasta Gießen w Niemczech, gdzie miałem chyba 5 czy 6 razy wykłady.

Wracamy do Santo Domingo z dwoma postojami: w Moca, gdzie  nowy, elegancki kościół Najświętszego Serca Jezusa (Sagrado Corazón de Jesús) z 1956 r., o wysokiej, smukłej wieży i na Świętym  Wzgórzu (Santo Cerro) koło La Vega, gdzie  sanktuarium patronki Dominikany, Matki Boskiej Łaskawej, z 1880 r., miejsce pielgrzymek z całego kraju. 

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

http://www.cultureave.com/panama-1998-r/                       




Panama, 1998 r.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Poczekałem trochę na autobus, którym przez piękne góry prowincji Chiriquí do jej stolicy, miasta David, gdzie na dworcu autobusowym prawdziwy konkurs na miss Panamy: defilowały przede mną jedna za drugą piękne i zgrabne dziewczyny, jasne Metyski, czarująco uśmiechnięte. W istocie, uznałem to za wielką rekompensatę pechowej Kostaryki!  Telefonuję do matki Panamki studiującej medycynę we Wrocławiu, Marii Reineldy de Rosas Bonilla, czyli Doñii Neli. Najbliższy autobus do stolicy odjeżdża z David  o 20-tej i będzie w Mieście Panama dopiero o drugiej nad ranem. Odległość 440 km. W odpowiedzi słyszę następujące malownicze stwierdzenie: „No, cóż, każdemu może umrzeć wujek!” Obiecuje, że będzie czekać na dworcu autobusowym. Za oknem czarna noc, nic nie widać. Po sześciu godzinach jestem u celu. Doña Nela z synem czekają. Niestety, samochód psuje się po chwili i musimy jechać taksówką. To bardzo daleko, około 40 km od centrum. Proletariacka dzielnica biedoty, Pedregal, a właściwie Jezus z Nazaretu. Mam spać w jednym pokoiku z synem Doñii Neli. Pokoik ciasny, łóżka obok siebie i kręcący się wiatrak: kiedy dmucha na mnie, znakomicie, kiedy się ode mnie odwraca, duszę się po prostu! Mimo koszmarnego zmęczenia, śpię może trzy godziny.

Środa, 4 lutego. W towarzystwie syna Doñii Neli na lotnisko Paitilla, gdzie bilet na wyspę Ustupu, w Archipelagu San Blas (kraina Indian Kuna). Potem ruiny Starej Panamy, zdobytej i spalonej w 1671 roku przez angielskiego pirata Henry Morgana (1635 – 1688). Najlepiej zachowała się wysoka czworokątna wieża starej katedry, zbiornik na wodę i mury klasztoru Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, a także stary kamienny most w kształcie łuku. Panama była w okresie hiszpańskiego podboju bardzo ważną bazą dalszego zdobywania hiszpańskich kolonii. To stąd wyruszały wyprawy do Kolumbii, Ekwadoru, Peru i Chile. Tu ładowano na statki hiszpańskie towary przewożone drogą lądową z wybrzeża Morza Karaibskiego i tu wyładowywano peruwiańskie skarby, by załadować je ponownie na statki oczekujące w Portobello na wybrzeżu karaibskim. Kolejny rozwój miasta przypadł na okres budowy Kanału Panamskiego, najpierw w latach 1880-1889 (Lesseps), a potem w latach 1904-1914, gdy Amerykanie definitywnie zrealizowali ten projekt. Dzisiaj Panama jest dużym nowoczesnym miastem (ponad 800 tysięcy mieszkańców), pełnym wysokich wieżowców. 

Uparłem się, że od dziś będę spał na maleńkim tarasiku na zewnątrz, ale Doña Nela, w trosce o mnie, wybija mi to z głowy: „Nie ma mowy! Napadli by pana, pokroili. To niebezpieczne!” I tak oto stanęło na tym, że będę spać w saloniku, gdzie telewizor. Będą mi rozścielać wieczorem materac na podłodze. I będę miał wiatrak wyłącznie dla siebie. Znakomicie!

Czwartek, 5 lutego. Najpierw zwiedzam Muzeum Nauk Przyrodniczych (Museo de Ciencias Naturales). Okazy z różnych stron świata, ale także miejscowe. Muzeum Afro-antylijskie (Museo Afroantillano) przedstawia kulturę Antyli i udział ich mieszkańców w budowie kolei żelaznej wzdłuż pierwszego Kanału Panamskiego (projekt francuski) oraz w budowie drugiego Kanału. W niezwykle malowniczej, choć nieco zaniedbanej starej części miasta (Casco Antiguo), Muzeum Kolonialnej Sztuki Religijnej (Museo de Arte Religioso Colonial), gdzie wyeksponowano rzeźby, obrazy, wyroby ze złota i srebra pochodzące tak z Miasta Panama, jak i innych miast Ameryki, a także dzieła sakralnej sztuki hiszpańskiej. W leżącej na półwyspie starówce znajduje się duża katedra, XVII – XVIII w., z pięknym frontonem ozdobionym licznymi posągami świętych, kościół Św. Józefa ze słynnym złoconym ołtarzem, ruiny klasztoru i kościoła Św. Dominika (tak zwany „Płaski Łuk” – Arco Chato), mury obronne zwane „Sklepieniami” (Las Bóvedas), kościół Św. Franciszka z Asyżu (Iglesia de San Francisco de Asís), XVIII w. W dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych kamienicach, znakomicie dostosowanych do tych najstarszych, mieszczą się dwa ważne muzea, w których później pracowałem: w budynku dawnego ratusza z 1910 r., Muzeum Historii Panamy (Museo de la Historia de Panamá) i w dawnym gmachu poczty z 1875, Muzeum Kanału Panamskiego.

W dzielnicy wieżowców Marbella, biuro polskiego radcy handlowego i konsulat RP. Konsulem jest bardzo uprzejmy pan Henryk Kobierowski (ur. w 1945 r.). Obiecuje pomoc w nawiązaniu kontaktu z poetką panamską, Elsie Alvarado de Ricord (1928-2005), moją znajomą sprzed… 31 lat, z Wyższego Kursu Filologii Hiszpańskiej w Maladze, w sierpniu 1967 roku. Wiem, że obecnie Elsie jest dyrektorką Panamskiej Akademii Języka Hiszpańskiego.                                                                

W piątek, 6 lutego, z lotniska Paitilla małą awionetką odlatuję rano na wyspę Ustupu w archipelagu Św. Błażeja (San Blas). Wydaje mi się, że mam ważną misję do spełnienia. Wiozę mianowicie cały plecak prezentów od żonatego z wrocławianką Indianina Kuny dla jego rodziny na wyspie. Awionetka po godzinie ląduje na trawie nad brzegiem Morza Karaibskiego, a na wyspę trzeba dostać się chyboczącym czółnem „dłubanką”, uiściwszy przedtem „podatek turystyczny” u wartownika. Okrągłe chaty z pionowych prętów bambusowych stoją jedna przy drugiej. Właściciel czółna prowadzi mnie do rodzinnej chaty Indianina z Wrocławia, Amancia Chiari. Poznaję jego rodziców, siostrę, brata i bratanka, jedynego spośród nich znającego język hiszpański. Wycieczka do stojącej nad samym morzem drewnianej toalety jest pretekstem dla tabunu indiańskich dzieci, aby mnie tam z radością i wrzawą odprowadzić. Ja nie podzielam tego entuzjazmu, niestety. 

Potem spacer po osadzie. Już na początku młodzi Indianie usiłują ode mnie wyłudzić kolejne datki pieniężne na jakiś „szczytny” cel. Odmawiam kategorycznie twierdząc, że ja tu przyjechałem w odwiedziny do rodziny znajomego i nie jestem żadnym turystą. Dalej ciekawy widok: na dachu nowej chaty wre praca, uwijają się Indianie układając wiązki liści palmowych. Sołtys opowiada mi, że jest to praca obowiązkowa dla wszystkich mężczyzn. Jeśli ktoś się nie zgłosi, musi zapłacić odpowiednią kwotę.

Najprzyjemniejsza była wyprawa do chatki dziadków mojego przewodnika i tłumacza, na obiad. Niebywała świetlistość powietrza, piękny gaj palm kokosowych nad brzegiem morza i samotna chatka na palach. Wejście do środka po drabinie. Dziadek poszedł do osady i zupełnie smaczny obiad w postaci rosołu z morskich ślimaków jedliśmy we trójkę. Naszym zwyczajem wyraziłem swoje uznanie, dziękując za smaczny obiad. W odpowiedzi babcia jęła się tak koszmarnie krzywić, kręcąc przedziwnie głową, że uznałem za stosowne już nic więcej nie mówić.

Powrót do osady wiódł przez bagno, w którym nogi zapadały się po kolana tak, że na nogach utworzyły się czarne „skarpety” ze szlamu. Gorąco niebywale, więc po dojściu do chaty zapragnąłem najpierw się umyć. „Łazienkę” stanowiła drewniana budka, z podłogą wyłożoną porowatymi kamieniami. W wiadrze woda. Po kąpieli siedzę sobie dłuższy czas na dziedzińcu i czekam cierpliwie na kolację. Mijają godziny i nic. Siostrzenica Indianina z Wrocławia rozmawia z koleżanką. W pewnym momencie wstaje, unosi krótką spódnicę i tuż przede mną zaczyna uwodzicielsko kręcić biodrami i wydatną sempiterną. Wreszcie sam pytam o kolację. Siostra Amancia pośpiesznie ją przygotowuje mówiąc do mojego przewodnika, że przecież nie chciałem nic jeść… Oni po prostu nie rozumieją po hiszpańsku! Rosół z kawałkiem kurczaka pachnie nieciekawie… (lodówek ani elektryczności nie mają).

Wieczorem spacer po osadzie. W wielkiej chacie, takim „domu kultury”, zebranie mieszkańców i przemówienia. Kolejni mówcy podkreślają, że jutro przyjeżdża jakiś przedstawiciel rządu z Panamy i że należy od niego wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy. Reszta przysypia. Mam ochotę na piwo i chociaż ojciec towarzyszącego mi chłopca ma sklep spożywczy, ten prowadzi mnie celowo do innego sklepu. W chacie stary ojciec Amancia klęczy na łóżku i odmawia głośne modły do swych indiańskich bogów. Próbuję spać, ale bez skutku. W chatach stojących ciasno jedna przy drugiej wciąż płaczą jakieś dzieci, świnie biegają głośno chrząkając, ani odrobiny ciszy i na dodatek straszny ból brzucha po tej kolacji. To wszystko plus fakt, że łódź motorowa, którą mieliśmy odwiedzić inne wyspy, jest zepsuta, powoduje, że nieodwołalnie podejmuję decyzję powrotu (jeśli nie jutro, to mógłbym dopiero za trzy dni, a tego sobie nie wyobrażam zupełnie!!!).                                                                             

Sobota, 7 lutego. Wcześnie rano w pośpiechu pakuję się. Siostra Amancia wyraźnie niepocieszona: nie zdążyła przygotować niczego dla swego brata, ale moja decyzja jest nieodwołalna. Bratanek Amancia odwozi mnie czółnem na ląd, gdzie żądają kolejnego podatku. O, nie, absolutnie odmawiam. Chłopiec potem wraca i przywozi strażnikom w zamian pomarańcze. Bardzo długo czekam na awionetkę na brzegu i w tym czasie koszmarnie kąsają mnie drobne muszki jejenes. Opędzam się bezustannie ręcznikiem, ale bezskutecznie. Te muszki pożerają mnie żywcem! Po powrocie do Panamy, na starówkę i do Muzeum Kanału Panamskiego. Robię bardzo dokładne notatki.

Niedziela, 8 lutego. Wyprawa autobusem do kościoła Św. Franciszka z Asyżu w San Francisco de la Montaña, z 1727 roku. Odległość 270 km. Towarzyszy mi Carlos, mąż Doñii Neli. W autobusie bardzo głośna muzyka – hałas nie do zniesienia! W niepozornym na zewnątrz kamiennym kościółku wewnątrz orgia barw i form. Drewniane, polichromowane ołtarze, wielobarwne kariatydy zwane cholas (dziewczyny), kandelabry, świeczniki, ambona – wszystko przepięknie wyciosane i wyraziście pomalowane. Postaci mają twarze wybitnie indiańskie. Widać, że artystami byli autentyczni Indianie. Dużo w tym wszystkim szczerej naiwności, ale jakie wspaniałe wyczucie barw, wśród których przeważa czerwień. Absolutny klejnot sakralnej architektury baroku. Wszystko tutaj przykuwa wzrok. W drodze powrotnej kościół Św. Jakuba Apostoła w Natá de los Caballeros, XVII-XVIII w., o cudownej barokowej szerokiej fasadzie z jedną wysoką, masywną wieżą. Wewnątrz drewniany sufit wsparty na drewnianych kolumnach, złocone ołtarze.

Poniedziałek, 9 lutego. Kolejna wyprawa, tym razem do odległego o 105 km Portobello nad Morzem Karaibskim. Towarzyszy mi sąsiad Doñii Neli, Toño. Fortece tworzą trzy wielkie kondygnacje i wybudowano je półkoliście na stokach wzgórz otaczających ogromną zatokę w końcu XVI i na początku XVII wieku. Do dziś najlepiej zachowała się forteca Św. Hieronima i budynek Komory Celnej (La Aduana). Miejsce o ogromnym znaczeniu dla Korony Hiszpańskiej, bowiem tu przywożono towary z Sewilli i Kadyksu, potem przewożone na łodziach rzeką Chagres i na grzbietach mułów do Panamy, nad Pacyfik, gdzie ładowano je na statki odpływające  do El Callao w Peru. Złoto, srebro i inne bogactwa Peru przemierzały tę trasę w odwrotnym kierunku i w Portobello były ładowane na statki udające się do Hiszpanii. Piraci często atakowali Portobello, zarówno Francis Drake jak i później Henry Morgan, a także Edward Vernon już w XVIII wieku. Znaczenie Portobello wygasło pod koniec XVIII wieku, gdy Hiszpanie zaczęli opływać Przylądek Horn i skierowali swe zainteresowania handlowe ku Filipinom.

Wspaniale prezentują się ruiny tych potężnych niegdyś fortec na tle ciemnozielonej pulsującej zieleni tropikalnej porastającej wzgórza nad zatoką. Tu, nad Morzem Karaibskim, często padają ulewne deszcze, stad tak ożywczy kolor roślinności. Zachowały się dwa stare kościoły w Portobello: kościół Św. Jana od Boga (San Juan de Dios) i kościół Św. Filipa (San Felipe). Przed powrotem do Panamy kąpiel na plaży zwanej Playa Langosta. Szeroka, nad wielką zatoką.

Wtorek, 10 lutego. Kuzyn Doñii Neli, taksówkarz Ventura, wiezie mnie do Polskiego Konsulatu, gdzie kontaktuję się telefonicznie z Elsie Alvarado de Ricord. Ona doskonale mnie pamięta i zaprasza do pobliskiej Panamskiej Akademii Języka Hiszpańskiego (Academia Panameña de la Lengua). Trwa międzynarodowe seminarium literackie i jest sporo ludzi. Ustalamy, że nazajutrz wygłoszę tam dwa wykłady: o moich badaniach językowych w Wenezueli i o twórczości poetyckiej Wisławy Szymborskiej, przedstawiając moje przekłady jej poezji na hiszpański. Muzeum Historyczne, a wieczorem kolacja w towarzystwie Elsie i jej męża historyka Humberta Ricorda w restauracji Las Tinajas (Dzbany). Zdjęcie z dziewczyną ubraną w piękną szeroką pollerę (typową ludową suknię panamską), z dekoracyjnymi tembleques na uszach.

Środa, 11 lutego. Kolejna wizyta w Polskim Konsulacie. Potem, Panamska Akademia Języka Hiszpańskiego i moje wykłady, które spotykają się z wielkim aplauzem audytorium. Znakomicie mi za nie zapłacono!  Po wykładach  w towarzystwie Elsie zwiedzam śluzy Miraflores na Kanale Panamskim. Kolacja w restauracji Mesón del Prado (Karczma na Łące). W nocy spędzonej u Doñii Neli wyszedłem do łazienki i zauważyłem na ścianie koło lodówki olbrzymią czarną tarantulę (po polsku ptasznik). Była większa, niż pięść. Sądząc, że może jest sztuczna, dotknąłem ją parasolką, a ta jak nie czmychnie pod lodówkę! Chyba ze 20 minut wierciłem się na materacu, zanim ponownie zasnąłem. Rano powiedziałem o tym zdarzeniu panu Carlosowi, a ten odparł bardzo spokojnie: „Trzeba będzie spryskać ściany. Już dawno tego nie robiłem”.

Czwartek, 12 lutego. Ventura wiezie mnie do miasta. Muzeum Historyczne, a potem Muzeum Religijnej Sztuki Kolonialnej, Las Bóvedas (Sklepienia) –podłużna budowla w murach osłaniających stare miasto od strony Oceanu Spokojnego. Znajduje się przy Placu Francji i służyła kiedyś za skład, bazę wojskową i więzienie. Na koniec oglądam Plac i Park Świętej Anny z całkiem ładnym kościołem jej poświęconym i wielką okrągłą muszlą koncertową, wspartą na klasycznych kolumnach.

Piątek, 13 lutego. Z Venturą na przystań (el Muelle), skąd godzinna podróż stateczkiem na wyspę Taboga, zwaną też Wyspą Kwiatów, w archipelagu Pereł (Las Perlas) na Pacyfiku. Jest to piękna górzysta wyspa z plażą, na którą podążają wszyscy pasażerowie statku oprócz mnie. Zauważyłem bowiem strzałkę kierującą ku ścieżce przez dżunglę. Tam skręciłem i pnąc się pod górę przemierzyłem cały suchy tropikalny las podziwiając po drodze olbrzymie niebieskie motyle morpho i słuchając wspaniałego śpiewu ptaków. Wyszedłem na najwyższy szczyt wyspy El Vigía (Strażnik), 307 m wysokości, skąd cudowny widok na całą wyspę i okolice. Zatoczyłem wielkie koło schodząc ku maleńkiej osadzie, gdzie w 1870 r. przez trzy miesiące przebywał Paul Gauguin (1848-1903) w czasie swej podróży na Tahiti. Jest w miasteczku tablica upamiętniająca ten pobyt.

Kościółek Św. Piotra uchodzi za jeden z najstarszych na kontynencie amerykańskim. Kolorowe domki, kwitnące krzewy bugenwilli. Krótka konsumpcja w restauracji „Chu”, a potem plaża La Restinga (Jęzor Piachu) i powrót do Panamy, gdzie po bardzo długim oczekiwaniu pojawia się Kubańczyk, znajomy Elsie. Jedziemy do jednej z jego panamskich koleżanek na urodziny małej siostrzenicy, która z energią rozbija kijem słynną piñatę (zawieszoną u sufitu wielką kulę z kolorowego papieru, wypełnioną słodyczami), w czym pomagają jej koledzy i koleżanki.

Sobota, 14 lutego. Rano wyprowadzam się od Doñii Neli. Dzisiaj skorzystam z zaproszenia córki Elsie (też Elsie) i jej męża i spędzę ostatnią noc u nich. Oboje są zamożnymi prawnikami i mieszkają w tej samej eleganckiej dzielnicy, co Elsie, parę domów dalej. Obiad w hotelu „El Panamá”, a potem wędrówka po parku atrakcji Mi Pueblito (Moje Miasteczko), na zboczu dominującej nad miastem góry Ancón, 199 m wysokości. Są tam sklepy z rzemiosłem artystycznym i typowymi pamiątkami.

Wieczorem kolacja u Elsie i długotrwały koncert piosenek latynoamerykańskich w naszym wykonaniu. Były nawet tańce! Elsie i Humberto pięknie śpiewają kubańską salsę pod tytułem Camina como chencha (Chodzi zamiatając nogami). Odwykłem już zupełnie od klimatyzacji i w pięknej willi córki Elsie było mi za zimno i jakoś nie najlepiej mi się spało.

Niedziela, 15 lutego. Obiad w restauracji „La Toja”. Powrót do Mi Pueblito, gdzie kupuję piękne indiańskie sandały z cienkiej skóry (w Panamie zwą się cutarras) i trzy mole, czyli typowe dla sztuki Indian Kuna kolorowe aplikacje na tkaninie. Przedstawiają zielone papugi i kolorowe tukany. Oprócz tego, piękne, kolorowe etui na okulary, przedstawiające papugę. To też jest mola.

Jeszcze dwie małe maski tak zwanych diablicos sucios, czyli „brudnych  diabełków”, które tańczą w czasie procesji Bożego Ciała głównie w miejscowościach Los Santos i La Arena w prowincji Los Santos, na Półwyspie Azuero. Kolejny, pożegnalny spacer po terenie Starej Panamy. Zdjęcie na kamiennym moście i przyjazd na międzynarodowe lotnisko Tocumen, gdzie przy głównym wejściu czeka Doña Nela z wnuczką, śliczną córeczką studiującej we Wrocławiu Maíty. Niezwykle wzruszające, że przyjechała. Łzy pojawiły mi się w oczach! W tak wspaniałym towarzystwie pożegnałem Panamę i przez Amsterdam i Berlin wróciłem do Wrocławia.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

Kostaryka, Nikaragua i Zachodnia Panama, 1998 r.