Tadeusz Biernot. Twarze.

Artysta malarz, a zarazem twórca plakatów, animacji filmowej, ilustracji i krojów pisma. W ostatniej dekadzie stworzył serię portretów sław sceny operowej i ekranu. Wśród nich znajdują się – wybitna kanadyjska sopranistka Adrianne Pieczonka, światowej klasy tenor Piotr Beczała, amerykańska sopranistka Renée Fleming, rosyjska sopranistka Anna Netrebko, aktorka Arsineé Khanjian, reżyserka Nadine Labaki.

Tadeusz Biernot urodził się w 1954 roku w Czechowicach Dziedzicach. W roku 1979 ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Podczas swojego pięcioletniego programu akademickiego dał się poznać jako wszechstronny twórca – projektant plakatów, typograf, ilustrator. Projektowane przez niego jeszcze w okresie studenckim plakaty zdobyły wiele nagród w konkursach krajowych i międzynarodowych. W tym samym czasie współpracował również z tygodnikiem satyrycznym „Szpilki”. W ostatnim roku studiów otrzymał stanowisko asystenta w pracowni profesora Zbigniewa Pieczykolana, a po dyplomie został wykładowcą w macierzystej uczelni. Brał czynny udział w modernizacji Wydziału Grafiki.

Oprócz pracy dydaktycznej projektował plakaty, ilustracje do książek i kroje pism. W roku 1979 Tadeusz Biernot został laureatem Biennale Plakatu Polskiego w Katowicach. Plakaty jego projektu były prezentowane i nagradzane w międzynarodowych wystawach takich jak Międzynarodowe Biennale Plakatu w Warszawie, Międzynarodowe Biennale Plakatu w Helsinkach.

Aktywna działalność w dziedzinie ilustracji książkowej zaowocowała również wieloma sukcesami. Został laureatem Srebrnego Medalu Biennale Sztuki dla Dziecka w Poznaniu. Jego ilustracje książkowe dla dzieci zostały wybrane do reprezentowania Polski na Międzynarodowych Targach Książki w Bolonii oraz w Barcelonie. W tym samym czasie dał się poznać jako typograf i twórca krojów pisma. Zaprojektowane przez niego fonty zostały nagrodzone w konkursie organizowanym przez francuską firmę Mecanorma.

W roku 1989 Tadeusz Biernot wraz z rodziną wyjechał do Włoch, gdzie objął stanowisko dyrektora artystycznego w agencji reklamowej Zeta 2, a w rok później przeniósł się na stałe do Kanady, gdzie kontynuował swoją wszechstronną działalność artystyczną. W Toronto dał się poznać jako ilustrator współpracując przez wiele lat z dziennikiem „The Globe and Mail”. Był również autorem ilustracji do wielu książek dla dzieci. W Kanadzie zaprojektował również kilka nowych krojów pisma, które zostały nagrodzone i wybrane do światowej dystrybucji przez bibliotekę fontów Linotype.

Otwarcie jednej z wystaw Tadeusza Biernota w Toronto ze słowem wstępnym profesora Jordana Petersona:

Łącząc swoje doświadczenia w dziedzinie typografii i animacji, zaprojektował i reżyserował liczne czołówki filmowe, między innymi do filmów „Jacob Two Two”, „Joan of Arc”, „Nuremberg”, „Soul Food”, „The Handler”. We współpracy z czołowymi agencjami reklamowymi, jak Saatchi & Saatchi, był twórcą animacji typograficznej do wielu reklam telewizyjnych.

Tadeusz Biernot zaprojektował również wiele plakatów filmowych dla sieci Cineplex Odeon. Jeden z nich – plakat do filmu „The Hanging Garden” został uznany w 2001 roku za najlepszy plakat filmowy 25 lecia Torontońskiego Festiwalu Filmowego.

Jako dyrektor kreatywny Tadeusz Biernot był autorem odnowionej szaty graficznej magazynu „Fashion”, pracował nad re-branding Movie Network, stworzył kampanie promocyjną kanału telewizyjnego Space TV, nagrodzoną Złotym Medalem Promax Broadcast Design Awards w
Nowym Jorku w 2003 roku. W roku 2010 jego ilustracje do kampanii „Chicago Tribune” zostały nagrodzone przez Applied Arts Awards.

W ostatniej dekadzie Tadeusz Biernot poświęcił się wyłącznie swojej pierwszej pasji – malarstwu. Stworzył serię portretów sław sceny operowej i ekranu – znajdują się wśród nich – wybitna kanadyjska sopranistka Adrianne Pieczonka, światowej klasy tenor Piotr Beczała, amerykańska sopranistka Renée Fleming, rosyjska sopranistka Anna Netrebko, aktorka Arsineé Khanjian, reżyserka Nadine Labaki.

Jego obrazy znajdują się w galeriach i zbiorach prywatnych w Ameryce i Europie!

Galeria

____

Więcej informacji o artyście można znaleźć na stronach:

http://biernotart.com/reviews/
http://biernotart.com/review2/
http://biernotart.com/biography/

TWARZE 2012 – Exhibition – Galeria Bielska BWA, Poland     http://www.biernotart.com/2012_twarze/
FACES 2012 – Exhibition – Engine Gallery, Toronto     http://www.biernotart.com/faces2012
FACES 2010 – Exhibition – Engine Gallery, Toronto   http://www.biernotart.com/eg-tb/




Pura vida

Florian Śmieja

Kostaryka zwiodła pierwszych Hiszpanów przekonanych, że dotarli do bogatej ziemi więc przezwali ją dostatnim wybrzeżem. Miało się wnet okazać, że złota było niewiele, a Indianie uszli w niedostępne góry i dżunglę. Marzący o intratnych plantacjach i taniej sile roboczej kolonizatorzy byli zmuszeni zabrać się do uprawy sami. Ich wysiłki po wiekach przemieniły lasy i doliny w urodzajne pola i sady rodzące tropikalne owoce, warzywa i tytoń. Przekonali się po czasie, że udaje się też znakomicie kawa i trzcina cukrowa, że opłaca się również uprawa kwiatów.

Na początku dziewiętnastego wieku Kostaryka przestała być posiadłością hiszpańską. Stosunkowo szybko otrząsnęła się z postkolonialnego chaosu, konfliktów polityczno-społecznych, wstrząsów ekonomicznych. Zmodernizowała się, wykształciła i doczekała względnego dobrobytu. W roku 1948 komunistyczna rewolta usiłowała nie dopuścić do objęcia urzędu przez demokratycznie wybranego kandydata na prezydenta,

Została ona zgnieciona przy pomocy armii. Wnet potem jednak bezpieczeństwo kraju zdecydowano się powierzyć policji, a armię zlikwidowano zupełnie. Odtąd nastały czasy i sytuacja, której zazdroszczą sąsiedzi. Z kolei rząd wcielił w życie reformy społeczne i uporał się z ekonomiczną potęgą United Fruit Company. Konflikty trapiące kraje sąsiednie nie pozostały jednak bez wpływu i spowodowały poważny napływ uchodźców do republiki nieomal modelowej na trudnym przesmyku łączącym Meksyk z Kolumbią.

Różnorodność krajobrazu, sześćdziesiąt wulkanów wznoszących się nieomal do czterech tysięcy metrów, dwa oceany i piękne dżungle ściągają dziś  rzesze turystów z wszystkich krajów, żądnych użycia latynoskiego „samego życia”,  pura vida, wśród przebogatej tropikalnej flory w komforcie i osobistym bezpieczeństwie. Piętnaście procent powierzchni kraju, relikty odwiecznych dżungli i lasów deszczowych, to dziś urocze parki narodowe. Wabią one ludzi z najdalszych zakątków ziemi chcących doświadczyć spotkania z fantazyjną, bujną roślinnością i egzotyczną fauną.

Niektóre tereny, jako malaryczne, wymagają pewnej ostrożności i prewencji. Moskitiery nad łóżkiem i chinina zabezpieczają wybierających się na te ziemie, których atrakcyjność jest silniejsza od lęków o zdrowie,  zazwyczaj wyolbrzymianych. Należy jednak zważać, by jechać w takie zakątki w stosownej porze, t.j. na przełomie pory suchej i deszczowej. Wtedy można się spodziewać, że długi okres posuchy wytępił, a przynajmniej zredukował ilość owadów, a także gadów. Można wtedy suchą nogą przebyć dżungle, a i temperatury są znośne.

Takie warunki znaleźliśmy w marcu, kiedy wylądowaliśmy w San José przy dobrej pogodzie i łagodnej temperaturze. Sprzyjała ona naszej intencji, by po kraju jeździć lokalnymi autobusami. Chciałbym dodać, że okazały się one znakomite, punktualne i niedrogie.

Pragnąc spędzić tydzień w pasie przygranicznym z Panamą, bo nęciły wyspy panamskie, przy których zatrzymał się Krzysztof Kolumb w 1502 roku, by naprawić swą karawelę, zaczęliśmy dwa tygodnie przed wyprawą brać chininę. Miejscowość Puertoviejo nad morzem Karaibskim okazała się punktem bardzo dogodnym do wycieczek na te wyspy, a także do pobliskich dżungli Cauhita i Manzanillo. Tej ostatniej szczególnie nie zapomnimy.

Z  idealnej plaży ścieżki prowadziły do gęstej dżungli, która porastała nadbrzeżne pagórki. Kiedy szliśmy ścieżką nad głową na żer przechodziły stada małp, koło nóg szeleściły uchodzące czerwononogie kraby. Chyłkiem przemykały się aguti, gryzonie kilka razy większe od szczura, na pniach nieruchomiały stoickie iguany.

I nagle, zupełnie niespodziewanie, zobaczyliśmy dziwnego gramolącego się na niewielki krzew nad ścieżką ssaka. Dziwo to o mordce jakby uśmiechniętej i wścibskich oczkach, poruszało długimi łapami zakończonymi trzema zagiętymi pazurami, niby prototyp Edwarda Scissorhandsa.

Był to leniwiec, zwierzę nie tylko arcy rzadkie, ale osobliwe. Encyklopedia spowinowaca je z pancernikiem i mrówkojadem i nazywa  bradypus,  mówi że to zwierzę nocne i samotnikujące, że żywi się liśćmi i rosą. A ja sądzę inaczej: to najwyraźniej byt z innego świata, przedpotopowy rozbitek, świadek odmiennego porządku, kontestator ruchu i nadmiernej mobilności, czysty symbol rozsądnego bytowania. Wyglądał mi na dostojne stworzenie, które nie zdążyło (nie spieszyło się niepotrzebnie), do arki. Uratowało się cudem na niebotycznej sekwoi, aby wespół z iguaną świadczyć o minionych czasach, kiedy rządziły inne prawa i obowiązywały odmienne hierarchie.

Po spotkaniu z leniwcem (bardzo niepolitycznie nazwanym w różnych językach) trzeba zrewidować swoje życie i koniecznie spowolnić jego tryb. Co robię kończąc w mig niniejszą relację. Bo czeka nęcąca pura vida.




Dostrzec piękno człowieka. Tadeusz Jaworski (1926-2017).

Retrospektywa twórczości Tadeusza Jaworskiego w Muzeum Kinematografii w Łodzi, 2012 r., fot. Fundacja Tamary i Tadeusza Jaworskich

Joanna Sokołowska-Gwizdka (Austin, Teksas)

Mąż, ojciec, reżyser, producent, wykładowca, ale przede wszystkim Człowiek, dotykał swoim życiem i pracą najgłębszych i najtrudniejszych pokładów ludzkiej egzystencji. Jego życie było pasmem zmagań z historią, odrzuceniem, niesprawiedliwością, ale też spełnieniem i darem, którego nie zmarnował.

Urodził się w 1926 roku w Czortkowie na Podolu, starym kresowym mieście nad rzeką Seret. Dzięki swojemu usytuowaniu i historii było to miasto niezwykłe, barwne, tętniące życiem i wielokulturowe, dające bagaż doświadczeń na całe życie.

Po latach mieszkając z dala od „kraju nadwiślańskiego”, często wracał do ukochanego Podola i wspomnień ze szczęśliwych lat dziecięcych, kiedy kształtowały się jego pierwsze doświadczenia filmowe.

W Czortkowie było duże kino „Casino” z kolorową pluszową kurtyną i ciemnymi boazeriami. Dla młodego chłopca było tam coś z atmosfery świątyni. Kiedy klasyczna muzyka dochodząca z ukrytych głośników powoli cichła, podnosiła się kurtyna, pojawiał się ekran, na sali zapadała absolutna cisza, serce przyszłego reżysera zaczynało szybciej bić i wtedy…. rozlegał się z oddali zew dżungli, nad głowami przelatywał przypięty do lian muskularny Tarzan, a jego nawoływanie przeszywało do szpiku kości. Taki widok rozpalał wyobraźnię rodzącego się twórcy. W kinie wyświetlano też inne filmy: z Charlie Chaplinem, Fredem Astairem czy Shirley Temple, a każde spotkanie z magią ekranu, było podróżą do innego, dalekiego świata.

Potem przyszła wojna, czas walki o przetrwanie ludzkich wartości, walki o tożsamość i pozostanie człowiekiem. Makabry, których nastoletni Tadeusz Jaworski był świadkiem, wymyślne tortury zadawane przez człowieka drugiemu człowiekowi, rzezie i palenie całych wsi, trudne decyzje, stanie oko w oko ze śmiercią, odbiły się na dalszym jego życiu. Nie pozostały też bez wpływu na postrzeganie świata i artystyczną wizję kręconych potem filmów.

Po wojnie Tadeusz Jaworski znalazł się w Łodzi, gdyż Łódź była wówczas największym skupiskiem ludzi twórczych, którzy uciekli ze zrujnowanej stolicy. Po dwóch semestrach historii sztuki na Uniwersytecie Łódzkim, zdał na wydział reżyserii w Łódzkiej Szkole Filmowej – kuźni wielkich talentów. Reżyser był w grupie pierwszych dwunastu absolwentów Szkoły Filmowej z dyplomem uzyskanym w 1951 roku. Po studiach rozpoczął pracę w Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie.

Dokument życia i prawda o człowieku na tyle fascynowały Tadeusza Jaworskiego, że gotów był iść pod prąd. Kiedy przymusowo, po zwolnieniu z Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie, rozpoczął pracę w Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi, sięgnął do swojej wiedzy z historii sztuki z okresu studiów na Uniwersytecie Łódzkim. Powstało wtedy wiele pięknych filmów edukacyjnych: „Warszawskie Łazienki”, „Zamek w Łańcucie”, filmów o historii np. „Grunwald”, czy o sztuce m.in. „Nasz malarz Orłowski”. Duże wrażenie robi malarski film „Jan Sebastian Bach – Toccata i fuga d-moll na oliwskie organy” (1956). Jest to film zarówno o muzyce, jak i o słynnych organach w Gdańsku-Oliwie. Dużą rolę spełnia tu światło i półcienie, współgrające z niezwykłą muzyką.

Okres „banicji” przyniósł więc polskiej kinematografii wiele niezwykle pięknych i wartościowych filmów. Nie mniej jednak pokazywanie prawdy o człowieku i rozwiązywanie problemów społecznych, zawsze były jego głównym nurtem w twórczości filmowej oraz wielką pasją i misją. Filmy Tadeusza Jaworskiego charakteryzuje oszczędność środków wyrazu, przy jednoczesnym dużym ładunku emocjonalnym. Z pozoru zwykłe dialogi przeciętnych ludzi, mają w sobie niezwykłą siłę dramaturgiczną.

Takim filmem było „Źródło” (1962). Dokument ten otrzymał wiele nagród i był prekursorem kolejnych filmów o podobnej dramatycznej wymowie.

Akcja filmu rozgrywa się w małej wsi Rzepin w Górach Świętokrzyskich. Od 12 lat trwa tam potężny konflikt. Kobiety dziesięć razy dziennie nosiły wodę ze źródła oddalonego o 4 km, zanim na polu Piotra Styka trysnęła woda. Ludzie zaczęli wchodzić więc na teren sąsiada, tratując przy okazji zasiewy. Każdy ma swoje racje i każda ze stron czuje się pokrzywdzona. Emocje sięgają zenitu, dochodzi do tragedii. Kamera jest w środku konfliktu, pokazuje rzeczywistość taką jaka ona jest, bez retuszu. Strony mogą się nareszcie głośno wypowiedzieć. Film doprowadził do zakończenia wieloletnich sąsiedzkich waśni.

Niezwykła siła tkwiła też w filmie zrealizowanym na podstawie opowiadania Ryszarda Kozielewskiego „Trzeba głęboko oddychać”. Jest to trudny i dramatyczny film z ciężarem wojny w tle p.t. „Byłem kapo” (1963). Historia “Krwawego Franka” z obozu w Auschwitz nr obozowy 1825, zwykłego chłopaka, dobrego kumpla, jak mówią jego koledzy. Kraty w oknie w więziennej celi, krzesło i człowiek oraz jego życie. Franek odsiaduje dożywocie. Ma dużo czasu.  Swoimi przemyśleniami dzieli się przed kamerą. Próbuje się tłumaczyć, bronić, wzbudzać litość. Zakochał się w Żydówce z Czech, a mimo to… i ją wysłał do gazu. Jedyne, co mógł dla niej zrobić, to radzić jej, żeby głęboko oddychała, bo wtedy szybciej umrze i będzie mniej cierpieć. Dramat człowieka wplątanego w niszczycielską machinę zła? Oskarżenie systemu czy jednostki odpowiedzialnej za swoje decyzje? Film, mimo że oszczędny w środki przekazu, jest niezwykle wieloznaczny, rozgrywający się na różnorodnych płaszczyznach.

Ważnym okresem w twórczości Tadeusza Jaworskiego jest okres afrykański. Na przełomie lat 50. i 60. powstały niezwykłe filmy pokazujące kulturę i problemy Afryki. Reżyser otrzymał zlecenie od Wydziału Informacji Światowej Organizacji Zdrowia przy ONZ na zrealizowanie filmów o zdrowiu w krajach Trzeciego Świata. Był porażony i zauroczony Czarnym Lądem, nakręcił filmy, które nie tylko dotyczyły zdrowia, ale również miały być świadectwem przemijania kultur etnicznych i wpływu „cywilizacji” na plemiona prymitywne. Artysta pokazał ich bogactwo i odmienność kulturową oraz kondycję człowieka, który żyje zgodnie z rytmem natury.

Jeden z afrykańskich filmów opowiada o plemieniu Bassari, o jego kulturze i zwyczajach. Ahmed Sékou Touré – działacz niepodległościowy, a potem prezydent Gwinei – powiedział, że albo to plemię się ucywilizuje, albo je wyeliminujemy. Dla kogoś, kto doświadczył wojny, słowo „wyeliminować” brzmiało dramatycznie.

Jaki los spotka w przyszłości tubylców z „mikro” plemion, takich jak Bassari, Coniacus czy Toma – zastanawiał się reżyser. Plemion żyjących ciągle w tych samych starych tradycjach i kategorycznie odrzucających narzucane im przez nową administrację współczesne formy cywilizacji, które zmusiłyby ich do zerwania ze starymi plemiennymi zwyczajami, wierzeniami oraz całkowitą zmianą stylu życia. A przecież właśnie tu, wśród tych plemion odległej epoki artysta odnalazł, jak to powiedział, prawdziwe, niczym nie skażone piękno człowieka. Dzięki szczerości i ufności ludzi sawanny i buszu, pozbawionych fałszu w stosunku do obcego przybysza, okazującego im przyjaźń i szacunek dla ich tradycji, Tadeusz Jaworski szybko połknął „afrykańskiego bakcyla” i prawdziwie pokochał Czarny Ląd i jego mieszkańców.

Często mały szczegół, „mini świata”, oglądany pod własnym „szkłem powiększającym”, nabierał specyficznej wartości zarówno faktograficznej, jak i estetycznej, tworząc „makro świat”, który w rezultacie w końcowym etapie twórczym stawał się filmem samym w sobie, bądź stanowił sekwencję filmu pełnometrażowego. Takimi filmami z afrykańskich podróży byli m.in. „Przewoźnicy z Akry” czy „Człowiek z Yakau”.

Tadeusz Jaworski zasłynął także jako świetny reżyser czterech Teatrów Telewizji. Każdy z nich był odrębnym dziełem, zrealizowanym w innej konwencji. Wielokrotnie nagradzana komedia „Chłopcy” Stanisława Grochowiaka, stała się przykładem mistrzostwa reżyserii. „Czapa, czyli śmierć na raty” to czarna komedia na podstawie sztuki Janusza Krasińskiego, a nostalgiczny dramat „Nokturn”, wykorzystujący techniki filmowe, na podstawie opowiadania Aleksandra Paustowskiego „Deszczowy przedświt” w opracowaniu Stanisława Grochowiaka i Tadeusza Jaworskiego, długo pozostawał w pamięci widza.

Innym spektaklem, który odbił się szerokim echem, ze względu na dramatyczną wojenną i głęboko ludzką wymowę był „Krzyk w próżni świata” Jerzego Zawieyskiego (1967), uhonorowany Nagrodą Przewodniczącego Komitetu do Spraw Radia i Telewizji za najlepszy dramat roku.

Eksterminacja pacjentów szpitala psychiatrycznego i lekarka, Renata W., która nie opuszcza szpitala, pozostaje z pacjentami do końca. Scenografia, to czerń i biel, bez odcieni szarości, przetykana rzeźbami Władysława Hasiora. I wyłaniające się z tła postacie.

Reżyser był niezwykle aktywny, żył w ciągłym pędzie, a głowę miał pełną nowych pomysłów i realizacji. W ciągu 10 lat (od drugiej połowy lat 50. do drugiej połowy lat 60.) zrealizował dziesiątki filmów o bardzo różnej tematyce. Jego filmy odgrywały rolę społeczną, doprowadzały do rozwiązywania konfliktów i zmiany w patrzeniu na swoje problemy i środowisko, były wysoko oceniane na festiwalach i nagradzane. Reżyser odbył też w tym czasie wiele podróży nie tylko do Afryki, ale i do krajów azjatyckich. Oprócz filmów kręconych na zlecenie Światowej Organizacji Zdrowia zrealizował także 24 krótkometrażowe i 3 pełnometrażowe filmy dokumentalne o Afryce i Azji dla Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie, jako ich reżyser, autor scenariuszy i producent: 1959-60 „Afryka – 60” (kraje zachodniej Afryki), 1964-65 „Zmierzch czarowników” (kraje wschodniej, centralnej i północnej Afryki), 1967-68 „Pacyfik – 68” (Australia, Nowa Zelandia, Singapur, Wyspy Pacyfiku).

Był nie tylko świetnym reżyserem teatralnym, ale przygotowywał się także do nakręcenia filmu pełnometrażowego na podstawie sztuki Stanisława Grochowiaka „Partita na instrument drewniany”.

Gdy przyszedł rok 1968 wszystko się załamało. W pełni aktywności zawodowej, doceniany w kraju i na świecie, nagle w wyniku komunistycznych prześladowań, fałszywych oskarżeń o wrogość do socjalizmu i Związku Radzieckiego, Tadeusz Jaworski został wyrzucony z pracy w filmie i w telewizji. Wiedząc, że przyjdzie opuścić kraj, z pracy zrezygnowała również jego żona Tamara, artystka o międzynarodowej sławie, tworząca gobeliny. Dekretem rządu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, obydwoje Jaworscy, zostali pozbawieni obywatelstwa polskiego. Było to dla nich traumatycznym przeżyciem.

Jednak, jak wspominał po latach, nic go nie mogło złamać czy doprowadzić do kapitulacji, gdyż miał za sobą „uniwersytet życia”. Ocalał jako żołnierz podczas II wojny światowej, przeżył terror hitleryzmu i stalinizmu, więc i teraz musiał sobie poradzić. Przetrwał ten trudny czas dzięki wsparciu ukochanej żony Tamary, jego „Ptaszka”, jak ją nazywał i dzięki niej udała się „transplantacja” do nowego świata i życia. Wyemigrowali do Kanady. Szybko zrozumieli, że pora przestać cierpieć i należy zaakceptować nowy kraj, jako swój.

Tadeusz Jaworski przyjechał do Kanady z dużym dorobkiem – ponad 20 filmowych nagród na europejskich festiwalach, wiele odznaczeń i propozycji pracy na świecie, miał za sobą prestiżowe studia filmowe i ogromne doświadczenie zawodowe. W Kanadzie istniał tyko NFB (National Film Board of Canada) w Montrealu i CBC (Canadian Broadcasting Corporation) w Toronto. Nie istniał przemysł filmowy. Mimo to, zaproponowano mu pracę listonosza, bo nie miał kanadyjskiego doświadczenia zawodowego. Nominowany do Oskara film dokumentalny „Selling Out” z 1971 roku, Tadeusz Jaworski zrealizował, żeby zdobyć „Canadian experience”. Miał być to film o aukcji na Wyspie Księcia Edwarda. Jednak, gdy reżyser poznał bohatera Vernona, film nabrał głęboko ludzkiej wymowy, stał się filmem o starości i przemijaniu.

Dom na Wyspie Księcia Edwarda. Przy stole siedzi stary człowiek, widać jego smutne oczy, bruzdy na policzkach, słychać uderzenie łyżki o talerz i miarowo, kropla po kropli odmierzane lekarstwo. W tle zegar, który bije niczym serce domu, a ze ściany spoglądają oprawieni w ramki przodkowie. Na posesji odbywa się aukcja całego dobytku. Głosy ludzi, wykrzykiwanie ofert cenowych za poszczególne przedmioty. Widz dowiaduje się, że sprzedawana jest 120 akrowa działka i dom, który należał do rodziny Vernona od ponad 200 lat. Prawa własności były nadane jeszcze przez króla Wielkiej Brytanii Jerzego III w 1753 r. Stary człowiek odjeżdża, zostawiając za sobą wielowiekową przeszłość, ma łzy w oczach. Plener, łany zbóż, łąki, wybrzeże. Film jest oszczędny w środki, ale ma wielką siłę przekazu, chwyta za serce. Nic dziwnego, że pod wpływem tego filmu rząd zmienił prawo i zakazał na Wyspie Księcia Edwarda sprzedaży ziemi Amerykanom.

Film „Selling Out”  został też nagrodzony w Kanadzie odpowiednikiem Oskara – Etrog Awards za najlepszy film dokumentalny roku i stał się przepustką dla reżysera do dalszej pracy.

Przez wiele lat Tadeusz Jaworski współpracował z CBC, realizując szereg filmów np. serię dwunastu filmów „Kanadyjscy artyści”, „Italo” dramat dokumentalny o włoskim emigrancie, czy też „Wild Rice” fabularyzowany dokument o indiańskim chłopcu, który pragnął się uczyć. Jednak najwięcej zarówno zainteresowania, jak i kontrowersji wzbudził serial telewizyjny „The Jesus Trial” zrealizowany dla TV Ontario w latach 1975-78, składający się z sześciu godzinnych odcinków. Reżyser trafił na notatkę prasową na temat procesu, który miał miejsce we Francji. Prawnik i parlamentarzysta Jacques Isorni (1911-1995) napisał książkę „Le vraiprocès de Jésus” (1967) – „Prawdziwy proces Jezusa”. W 1974 roku w Trois we Francji zakonnik De Nantes sprzeciwił się historii opisanej w książce i wytoczył autorowi proces. Historia ta stała się kanwą serialu. Serial inspirowany wojennymi przeżyciami Tadeusza Jaworskiego, masowymi zbrodniami, których był świadkiem, miał uniwersalne przesłanie, stał się filmem o nietolerancji, eksterminacji, zbrodni i przemocy. Był buntem i krzykiem, przeciwko ludzkiemu okrucieństwu.

W 1983 roku Tadeusz Jaworski założył własną firmę Co-Producers Fund of Canada Limited, Film and Television Productions, gdzie jako reżyser, autor scenariuszy i producent zrealizował, prawie wszystkie dalsze swoje filmy i programy telewizyjne, wśród których są m.in.  „Modern Country” – trzygodzinny serial o kanadyjskim neomodernizmie w architekturze oraz sześcioodcinkowy film „Wezwanie Marksa” o Karolu Marksie, do którego jako konsultanta zaangażował swojego przyjaciela prof. Leszka Kołakowskiego.

W 2012 roku, po ponad czterdziestu latach od wyjazdu z Polski, w kinie Kinematograf w Muzeum Kinematografii w Łodzi, przez pięć dni miał miejsce przegląd filmów dokumentalnych i widowisk telewizyjnych Tadeusza Jaworskiego. Przeglądowi towarzyszyła projekcja filmu o reżyserze p.t. „Wieczny tułacz” w reż. Grzegorza Królikiewicza oraz publikacja „Tadeusz Jaworski. Wieczny tułacz”, wydana przez Muzeum Kinematografii w Łodzi. Tadeusz Jaworski został też wyróżniony przez Rząd Rzeczypospolitej Polskiej Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis oraz przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Odznaką Honorową „Bene Merito”. Przyjazd do Polski, odebranie nagrody, obejrzenie filmu o własnym życiu i pracy, było dla niego wielkim przeżyciem.

29 października 2015 roku zawalił mu się świat. Odeszła jego ukochana żona Tamara, najlepsza żona ze wszystkich żon, jak mówił. To była dla niego największa z dotychczasowych tragedii, jakie przeżył. Ostatnie słowa jakie powiedziała do męża, kiedy nachylił się, aby ją pocałować były: „Bardzo Cię kocham”. Byli razem prawie 60 lat.

Zostałem sam – pisał. – Cierpię i nie mogę powstrzymać się od łez. Każdego dnia od jej odejścia skrycie i po cichu z nią rozmawiam. Nie mogę się pogodzić. Była całym moim światem. Całe życie szukałem piękna w człowieku. I znalazłem je w Tamarze, w czystej postaci. Była nie tylko zjawiskowo piękną kobietą, ale przede wszystkim PIĘKNYM CZŁOWIEKIEM!

Podczas przygotowywania wywiadu z Tadeuszem Jaworskim na temat jego niezwykłego życia, pracy artystycznej i sposobu patrzenia na świat, zadałam mu pytanie: czy patrząc z perspektywy czasu coś by w swoim życiu zmienił?  Odpowiedział:

Gdyby nie wojenne perturbacje, hitleryzm i stalinizm, w gruncie rzeczy nie chciałbym niczego zmienić. Miałem wspaniałych rodziców i siostry. Miałem miłość życia, Tamarę moją żonę. Mam cudownego syna, Piotra i wnuka Mateusza. Miałem zawód, który kochałem i nie wyobrażam sobie, że chciałbym być kimś innym niż jestem.

Tadeusz Jaworski odszedł, ale pozostawił nam swój pełen przeżyć bogaty życiorys i wyjątkowy filmowy dorobek, poszukujący prawdy i piękna w każdym człowieku.

 

____________

Dziękuję Pani Kice Miszteli za życzliwą pomoc przy opracowaniu tego artykułu oraz za udostępnienie fotografii z archiwum Fundacji Tamary i Tadeusza Jaworskich.




Piękno, poezja i sztuka w dobie cywilizacji obrazkowej

Rozmowa z księdzem profesorem i poetą Januszem Ihnatowiczem

Joanna Sokołowska-Gwizdka: Proszę księdza, pisze ksiądz już od wielu lat łącząc działalność duszpasterską z twórczością poetycką. Czy księdza poezja ma w jakimś stopniu dotrzeć do konkretnego czytelnika i spełnić rolę katechezy?

Janusz Ihnatowicz: Na pewno odbiorca jest potrzebny, bo pisze się po to, żeby ktoś przeczytał. Ale w momencie pisania nie myślę o nim. Nie mam też na uwadze celów dydaktycznych, ani jakichkolwiek innych.

JSG: W księdza przypadku poezja więc nie ma związku ze stanem kapłańskim, twórczość idzie niezależnym torem?

JI: Nie wierzę w kapłaństwo poezji, jak to niektórzy nazywają. Przede wszystkim poezja jest na niższym poziomie. Pisanie wierszy to trochę tak, jak bycie kucharką. Pisze się po to, by sprawić ludziom przyjemność.

JSG: Czy wobec tego pierwszoplanową funkcją sztuki jest dla księdza funkcja estetyczna?

JI: Tomasz z Akwinu powtórzył za Grekami definicję piękna – pięknymi nazywamy rzeczy, które podobają się, gdy się je ogląda (Summa teologiczna). Jeśli sztuka mi nie sprawia przyjemności i muszę się męczyć przy odbiorze, to może zawierać dobrą informację i pokłady głębokiego myślenia, ale dla mnie nie jest dziełem. Oczywiście nie oznacza to, że rzecz ma być łatwa. Np. niektóre utwory Eliota są trudne, ale już pierwsze czytanie sprawia zadowolenie.

JSG: Wspomniał ksiądz Eliota. Jakich poetów wymieniłby ksiądz jako swoich  mistrzów poetyckich?

JI: Mistrzów mamy różnych w różnych okresach życia. Gdy byłem młody miałem ograniczony dostęp do polskiej literatury. W wieku 17-18 lat moja znajomość literatury pochodziła jedynie z antologii. W Anglii nie mieliśmy tekstów, podręczników. W latach 40. młodzi ulegali modzie, wyśmiewali Słowackiego, a czytali Norwida. Potem przyszedł czas Gałczyńskiego. Próbowaliśmy go naśladować. Z angielskich pisarzy na pewno cenię T.S. Eliota czy Dylana Thomasa. Ale nie wiem czy ich można nazwać mistrzami. Podpatruje się różne ich sztuczki. Na tym rzecz polega.

JSG: Czy ksiądz się utożsamia z grupą poetycką „Kontynenty”, powstałą w powojennym Londynie?

JI: Mój związek z „Kontynentami” jest trochę przypadkowy. Na pewno wiekowo pasowałem do tej grupy, bo wszyscy kończyliśmy uniwersytety w tym samym czasie. Wokół „Kontynentów” tworzy się teraz mistyczna aura. Tak na prawdę wszyscy młodzi tam pisali, bo to było jedyne pismo, w którym mogli drukować. Dostać się do „Wiadomości” nie było tak łatwo. Ja dostałem się tam dopiero w latach 50., a przez parę lat, do 1958 roku drukowałem w „Kontynentach”. Potem wyjechałem do Ameryki i kontakt się urwał. Poszliśmy swoimi drogami.

Podejrzewam, że te masowo powstające utwory nie były wiele warte. Mieczysław Grydzewski wykazał się zmysłem krytycznym, skoro nie wszystko chciał drukować. Takich ludzi, którzy chcieliby być poetami zawsze jest bardzo dużo. Wtedy do Anglii różnymi drogami trafiła duża grupa Polaków. Ponieważ na emigracji nie było normalnych warunków, szkolnych pisemek itd., gdzie można było się „wypisać”, to taką rolę spełniał „Merkuriusz” czy „Kontynenty”. A dlaczego pisano po polsku, a nie po angielsku, to każdy miał na ten temat inną odpowiedź.

JSG: Jak to się stało, że pod koniec lat 50. zdecydował się ksiądz wrócić do Polski?

JI: Namówił mnie m.in. biskup Kaczmarek. Ściągnął mnie ze Stanów i Zygmunta Pioniera z Francji. Wszystkim się wydawało, że Władysław Gomułka otworzy drzwi dla Kościoła i będzie można coś dobrego w Polsce zrobić. Teraz wiemy, że 1956 roku Gomułka lawirował, żeby się dostać do władzy, a potem, w 1958 wycofał obietnice i wszystko wróciło do starej normy. Tak więc ani Pionier, ani ja nie dokonaliśmy niczego specjalnego.

Skończyłem w Polsce Seminarium Duchowne w Kielcach, przez rok byłem na Akademii Teologicznej w Warszawie, a potem, w 1966 roku udało mi się wyjechać na studia do Kanady i już zostałem.

Kaplica przy Uniwersytecie Św. Tomasza w Houston, fot. pinterest.
Kaplica przy Uniwersytecie Św. Tomasza w Houston, fot. pinterest.

JSG: Po takim wyjeździe pewnie miał ksiądz kłopoty z przyjazdem do Polski. Kiedy udało się księdzu ponownie przyjechać do kraju?

JI: Po raz pierwszy dostałem wizę dopiero w 1981 roku, gdy powstała „Solidarność”. Miałem przyjechać do Kielc na rok akademicki 81/82, aby wykładać w seminarium. No, ale stan wojenny temu przeszkodził, bo anulowano wszystkie wizy. Następną wizę dostałem w 1987 roku. Wtedy byłem w Polsce przez 6 miesięcy i wykładałem w Kielcach. I od tego czasu  praktycznie co roku jeżdżę do Polski.

JSG: Jak ksiądz wspomina swoje pierwsze tomiki wierszy?

JI: Pierwszy został przyjęty do druku przez PIW w 1958 roku, ale nigdy się nie ukazał, bo zdjęła go cenzura. Wydał go dopiero „Znak” w 1971 roku pt. „Wiersze wybrane”. W międzyczasie w Londynie u Bednarczyków w „Oficynie poetów i malarzy” wyszedł kolejny, drugi tomik. Trzeci ukazał się na początku lat 90. w Warszawie, wydany przez wydawnictwo „Lumen”, które już nie istnieje. Wydawnictwo padło, właściciel umarł i nikt nie wie, co się stało z książkami, które nie zostały rozprowadzone. W tym czasie wyszedł angielski tomik.

JSG: Księdza wiersze są też w różnych antologiach.

JI: Tak, w wielu, sam nie wiem za bardzo w jakich. Na pewno w antologiach „Kontynentowców”. W antologii poezji emigracyjnej, która wyszła w Polsce, cenzura nie puściła moich wierszy. Natomiast w antologii „Ryby na piasku” wydanej w Londynie znalazło się kilka moich tekstów. Karl Dedecjusz umieścił mnie w swoich antologiach – „Lektion der Stille” i w kilkutomowym wydawnictwie. Dedecjusz robił dobre tłumaczenia. Muszę przyznać, że jeden mój wiersz w wersji niemieckiej jest lepszy od oryginału.

JSG: Co ksiądz sądzi o obecnej poezji emigracyjnej?

JI: Trudno mi coś sądzić, bo bardzo mało wiem na ten temat. To, co czytam  nudzi mnie w sposób nieludzki. Pewnie jestem uprzedzony. Kiedyś jeden z angielskich poetów powiedział: są dwa rodzaje ludzi, ci którzy czytają wiersze i ci którzy je piszą. Więc ja stosunkowo niedużo wierszy czytam. To, co do mnie dociera w pismach emigracyjnych, polskich czy angielskich, albo jest niezrozumiale i nie wiadomo o co chodzi, albo jest to proza dziennikarska pisana wierszem. Ale, jak mówiłem, jestem uprzedzony, bo jak nie ma rymu, to mi się nie podoba.

JSG: Jaki według księdza wpływ na odbiór piękna mają nowe środki komunikacji? Czy człowiek może zatracić naturalną wrażliwość poprzez ciągły kontakt z komputerową iluzją, oglądając np. dzieło malarskiej sztuki na ekranie, a nie w muzeum?

JI: Między obrazem w muzeum, a na ekranie w gruncie rzeczy nie widzę wielkiej różnicy. Chociaż puryści twierdzą, że jest. Moi koledzy z Wydziału Sztuk Pięknych pewnie ukamienowaliby mnie za tę herezję. Mnie się wydaje, że problem z mediami polega na czymś innym. Jak to powiedział Marshall McLuhan, przekaz staje się tym, co się przekazuje (The medium is the message). Właściwie należałoby zapytać, co jest przekazywane.

JSG: Jakie widzi ksiądz oddziaływanie rewolucji informatycznej, która się odbywa na naszych oczach, na współczesnego człowieka?

JI: Wpływ komputerów na człowieka jest duży. Ludzie zaczynają żyć w odosobnieniu kosztem kontaktów międzyludzkich. Widać to zwłaszcza u młodzieży, która nie jest w stanie niczego robić wspólnie, siedząc godzinami każdy przy swoim ekranie. Przy tym ogromnym tempie zmian, zatraca się zmysł kontemplacji. W jakimś sensie jest to zubożenie kultury. Kultura jest przecież czymś więcej niż błyskaniem obrazków.

JSG: Świat, w którym żyjemy stał się produkowanymi gotowymi substytutami kultury. Ekran monitora i wirtualna rzeczywistość zastępują obcowanie z drugim człowiekiem, a przetworzony i uproszczony obraz zastępuje słowo.

JI: Cywilizacja obrazkowa, której jesteśmy świadkami, uniemożliwia ludziom myślenie. Zauważyłem to zjawisko wśród studentów, oni myślą pod wpływem telewizji, obrazek za obrazkiem. Ale związku pomiędzy obrazkami nie widzą. Im jest bardzo trudno czytać tekst, który prowadzi jakiś argument. Oni się w tym gubią. Pisać też nie potrafią. To jest konsekwencja myślenia obrazkami, a nie pojęciami. Obrazkami można dużo uzyskać, ale pojęcia są konieczne i nie mogą być zastąpione. Poza tym cywilizacja obrazkowa likwiduje wyobraźnię. Kiedy dzieciom się coś opowiada, one muszą sobie to wyobrazić. Gdy się dzieciom tylko pokazuje obrazki, nawet najlepsze, ale już gotowe, dziecko jest kształtowane na odbiorcze, a nie twórcze.

JSG: Podczas pracy na Uniwersytecie Łódzkim, na zajęciach z Analizy Dzieła Literackiego, wiele razy próbowałam wytłumaczyć studentom, że nawet najlepsza filmowa adaptacja dzieła literackiego nigdy go nie zastąpi. Obraz to nie to samo, co literatura. Przyszli humaniści jednak argumentowali, że na czytanie lektur nie mają czasu.

JI: Oczywiście, aby przenieść książkę na ekran, należy tekst bardzo uprościć. Np. “Wojna i pokój” Lwa Tołstoja. Rosjanie zrobili chyba najlepszą adaptację, która trwała jednak 20 godzin.

W latach 60. jedna z polskich aktorek zaproponowała mi przerobienie „Anny Kareniny” dla potrzeb teatralnych. Miał to być spektakl dwóch osób. Zacząłem próbować. Wiadomo, że przedstawienie może trwać dwie godziny, nie więcej. Co tu więc ściąć? W końcu doszliśmy do wniosku, że takiej teatralnej adaptacji nie da się zrobić. Jeżeli tekst zetnie się do dwóch godzin, zostanie z niego romans. Ona – żona zdradza męża, a później kochanek wrzuca ją pod pociąg. Medium obrazkowe ma zupełnie inny charakter i inne możliwości, nie może więc zastąpić książki. Czasowo nie jest się w stanie wszystkiego pokazać. Choć niektóre rzeczy można oddać dobrym aktorstwem. Jednym spojrzeniem, czy wyrazem twarzy aktor może pokazać dwie strony tekstu. W latach 50. w Toronto widziałem sztukę, graną przez sławną parę aktorską pt. „Schreck”. Schreck to gatunek ptaka, którego samica zżera samca. W sztuce mąż próbuje uwolnić się od żony i próbuje popełnić samobójstwo. Ostatecznie zostaje oddany przez psychiatrów pod kontrolę żony, która od tej pory staje się jego prawnym opiekunem. On to wszystko słyszy. Jest w sztuce taki moment, w którym On, odwrócony tyłem do publiczności, plecami pokazuje swoją tragedię.

Z polskich ekranizacji bardzo dobry jest, według mnie, „Pan Tadeusz”. Wszystkie opisy zostały zamienione na obraz, dialogi są wierszowane. Właściwie „Pan Tadeusz” został nienaruszony.

JSG: W jakim stopniu w cywilizacji obrazkowej zatracamy granicę pomiędzy rzeczywistością, a iluzją?

JI: Najbardziej podatne na utratę poczucia rzeczywistości są dzieci i młodzież. Badania psychologiczne wykazały, że ostatnio zastraszająco częste zbrodnie dzieci, w dużej części wynikają z wpływu mediów. Ktoś kogoś zastrzelił, on się przewraca, a w następnym tygodniu znów jest na ekranie. Dzieci i młodzież  coraz bardziej żyją w świecie ułudy.

JSG: Co wobec tego należałoby zrobić, żeby nie poddać się wielkim korporacjom, które dla sukcesu finansowego, narzucają nam taką, a nie inną wizję świata?

JI: Praktycznie jest tylko jedno wyjście, żeby mieć kontrolę nad tym, co wchodzi do naszej wyobraźni – wyłączyć telewizor. Nikt mnie nie może zmusić, żebym patrzył. Ludzie powinni być świadomi, co się dzieje z naszymi umysłami pod wpływem telewizji i powinni starać się to kontrolować. Ale ludzie potrzebują przyjemności intelektualnej i emocjonalnej. Jeżeli sztuka im tego nie daje, będą zadowalać się namiastkami. Artyści muszą się obudzić i produkować coś, co będzie dla ludzi pożywką, wtedy prawdopodobnie następne pokolenie zacznie wracać do sztuki.

JSG: W takim razie wyjątkowe zadanie ma we współczesnym świecie literatura i literaci.

JI: Nasz problem nie polega na tym, że się dobrze nie pisze, ale że nikt nie czyta. Społeczeństwo wychowane na obrazkach, nie jest w stanie przyjmować tekstu pisanego. Wyobraźnia już nie działa. Drugi problem polega na tym, że pisarze nie chcą pisać dla ludzi. Piszą dla siebie i nie są zainteresowani odbiorcą, a nawet pogardzają nim. Uważają, że są lepsi od innych. To jest też właściwość innych artystów, nie tylko pisarzy. Jeśli nie podoba ci się mój obraz, to znaczy, że jesteś Filistyn, bo to jest bardzo głębokie. Jeśli pisarze nie chcą pisać, po to, żeby ich czytano, to nie będą czytani. Stosunkowo mało jest książek, pisanych tak jak pisał Sienkiewicz: ku pokrzepieniu serc. A ludzie chcą mieć pokrzepione serca i szukają takich rzeczy. Dlatego, gdy się znajdzie literat, który pisze dla ludzi, to wszyscy go czytają. Takim przykładem jest ksiądz Twardowski. On po prostu do nich mówi.

JSG: Jaką rolę przyjmuje na siebie Kościół w kreowaniu i popieraniu kultury w dobie cywilizacji obrazkowej?

JI: Kościół ma stosunkowo małe możliwości w dziedzinie kultury. Może popierać pewnych artystów, może być mecenasem sztuki i literatury. Ale co Kościół może promować? W stosunku do sztuki, która przedstawia wizję świata całkowicie przeciwną chrześcijańskiej wizji, Kościół nie ma nic do roboty. Trudno wymagać, że Kościół popierał Andy Warhol’a. Artysta często nie chce zrozumieć, że jego twórczość nie musi być zaakceptowana. Z drugiej strony kler nie zawsze jest wykształcony w tej dziedzinie. Więc często woli kicz od prawdziwej sztuki. Kościół wprawdzie stara się kształcić kler w dziedzinie estetycznej, ale nie buduje muzeum.

JSG: Bardzo dziękuję księdzu profesorowi za rozmowę. Miejmy nadzieję, że każdy w sobie cień pięknego nosi, jak pisał Norwid i że w dobie cywilizacji obrazkowej nie zatracimy swojego człowieczeństwa oraz wszelkich wartości.

_________

Ks. prof. Janusz A. Ihnatowicz urodził się w Wilnie 26. VII. 1929 roku. Dzieciństwo spędził w Częstochowie, dokąd rodzice przenieśli się w 1935 roku. Tam też wraz z siostrą Irmą i matką Zofią z Szymanowskich spędził lata wojny. Ojciec Stanisław, zawodowy oficer w wojsku polskim, walczył w kampanii wrześniowej. Następnie przez Francję przedostał się do Anglii. W 1946 roku reszta rodziny do niego dołączyła. Janusz Ihnatowicz zarówno szkołę średnią, jak i studia filozoficzne i psychologiczne ukończył w Dublinie. W 1951 roku wyjechał do Kanady. Wrócił do Polski w 1958 roku, wstąpił do Seminarium Duchownego w Kielcach i do Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. W 1962 roku otrzymał święcenia kapłańskie. W 1966 roku znów znalazł się w Toronto. Doktoryzował się w Instytucie Duchowości w Rzymie. Od 1969 roku wykładał teologię i patrystykę na bazyliańskim Uniwersytecie Św. Tomasza w Houston (University of Saint Thomas). W 1997 roku przeszedł na emeryturę. Jako professor emeritus ciągle ma kontakt z uczelnią.

Poeta, krytyk literacki i tłumacz. Debiutował jako poeta w 1954 r. w pismach londyńskich wierszami opublikowanymi w miesięczniku „Życie Akademickie”, prozę publikował w tygodniku „Życie”. Literacko związany był z grupą poetycką Kontynenty skupioną wokół pisma „Kontynenty-Nowy Merkuriusz”. Autor przekładów „Psalmów” z hebrajskiego. Wydał tomiki poezji: „Pejzaż z postaciami” (Londyn 1972) i „Wiersze wybrane” (Kraków, Znak 1973). Tom wierszy w języku angielskim „Displeasure” ukazał się w Londynie w 1975 roku. Był m.in. korektorem literackim pierwszego wydania Biblii Tysiąclecia (1965). Tłumaczył na język polski poetów angielskich i amerykańskich (Wa;t Whitman, Ezra Pound), przełożył też na angielski sztukę Jerzego Zawieyskiego Sokrates. Drukował w „Tygodniku Powszechnym”, „Więzi”, „Znaku”, „Kulturze”, „Wiadomościach”, „Oficynie Poetów i Malarzy”.

W 1973 roku otrzymał nagrodę Fundacji Kościelskich. W 2011 roku został uhonorowany nagrodą Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie za całokształ twórczości. W 1997 r. otrzymał papieski krzyż Pro Ecclesia et Pontifice.

Jest członkiem Instytutu Naukowego w Ameryce z siedzibą w Nowym Jorku, Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie z siedzibą w Londynie oraz polskigo Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

(na podstawie Wikipedii).




Hiszpania (1967 r.). Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Od powrotu z Kuby do wiosny 1967 roku, czyli prawie trzy lata, trwała moja ożywiona wymiana listów z José Maríą Chaconem y Calvo. W kwietniu 1967 roku przyszła wiadomość z hiszpańskiego MSZ: mam przyznane skromne stypendium w celu odbycia wakacyjnego kursu w Hiszpanii. Zdecydowałem, że będzie to Wyższy Kurs Filologii Hiszpańskiej w Maladze, organizowany już po raz drugi przez Wyższą Radę Badań Naukowych Hiszpanii.

Pozostało jeszcze zdobycie paszportu (co wówczas bynajmniej nie było proste), opłacenie podróży w dewizach i zabezpieczenie się finansowe na pierwsze dni, zanim otrzymam stypendium. Żadnych kontaktów z frankistowską Hiszpanią jeszcze nie było (hiszpańskie przedstawicielstwo handlowe pojawiło się w Warszawie chyba dopiero trzy lata później, w 1970 roku). Starałem się więc oficjalnie o wyjazd do Francji, na zaproszenie Jeannine, Francuzki poznanej rok wcześniej w pociągu na trasie Sofia – Bukareszt. Podróż w biurze „Wagons – Lits – Cook” opłacił mi mieszkający w Rzymie pisarz kubański Calvert Casey, zaś pieniądze na pierwsze tygodnie pobytu na Zachodzie miał wysłać na adres Jeannine poznany w Towarzystwie Przyjaciół Kultury Iberyjskiej Urugwajczyk, który właśnie wybierał się do Kopenhagi. Pertraktacje odbywały się w siedzibie tego Towarzystwa na ulicy Wierzbowej, w obecności moich dwóch znajomych, Halszki i Teresy, które z przerażeniem patrzyły to na siebie, to na mnie: fakt, że miałem wręczyć owemu Urugwajczykowi pewną sumę złotych polskich, a on za to miał przesłać Jeannine równowartość we frankach, uchodził wtedy za „przestępstwo dewizowe”!

Do samego końca nie było wiadomo, czy uzyskam paszport. Na szczęście, udało się i pod koniec czerwca 1967 roku, w bardzo upalne popołudnie wsiadłem na Dworcu Gdańskim do pociągu odjeżdżającego do Wiednia. W przedziale poznałem rówieśnika z Zielonej Góry, udającego się na stałe do Izraela via Wenecja i Bari. Był to okres moczarowskiej nagonki na osoby pochodzenia żydowskiego, które w efekcie masowo opuszczały PRL. Mój towarzysz podróży okazał się całkiem sympatyczny i w Wiedniu umówiliśmy się, że będziemy wieczorem kontynuować razem podróż do Wenecji.

W Wiedniu bez większego trudu odnalazłem sklepik żydowski, gdzie „upłynniłem” butelkę „Wyborowej” za parę szylingów. Suma ta przydała mi się na opłacenie kuszetki do Wenecji. Wiedeń, w zestawieniu choćby z oglądaną rok wcześniej Pragą, wypadł skromnie. Obejrzałem wspaniałe wnętrze katedry św. Szczepana: cudowne witraże, rzeźby, obrazy i kilka starych uliczek w najbliższym sąsiedztwie katedry, po czym spotkałem się ze znajomym młodej wówczas kompozytorki, pani Joanny Bruzdowicz. Był to osiadły w Wiedniu sympatyczny Chilijczyk, z którym spędziłem całą resztę dnia w jakiejś kawiarni w pobliżu katedry św. Szczepana. O dalszym oglądaniu Wiednia nie było mowy: cały czas padał ulewny deszcz.

Podróż do Wenecji trwała całą noc i cały następny dzień. Przyjechaliśmy już po zapadnięciu zmroku. Umyłem się trochę w hoteliku, w którym zamieszkał mój towarzysz podróży udający się do Izraela i razem ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Na Canale Grande wsiedliśmy do vaporetta i podziwialiśmy Wenecję z jego pokładu. To było coś fantastycznego: cudownie oświetlone renesansowe i barokowe pałace i kościoły, mijane po drodze mosty i gondole tworzyły nieprawdopodobnie piękną i zupełnie baśniową dekorację. Szczypałem się bez przerwy po rękach, by uwierzyć, że to, co przesuwa się przed moimi oczami to jednak rzeczywistość, a nie jakiś czarowny sen. Żadne inne miasto (może z wyjątkiem Rio de Janeiro) nie oszołomiło mnie tak dalece swoim niesamowitym pięknem!

Około północy wsiadłem do pociągu jadącego w kierunku Marsylii. Czekał mnie kolejny długi odcinek podróży. Przed granicą włosko – francuską włoski strażnik graniczny długo delektował się moim paszportem wypisując zeń chyba całą jego zawartość i mierząc mnie zaiste mało przyjaznym spojrzeniem.

San Remo i Monte Carlo nie zrobiły na mnie większego wrażenia: małe, wąskie, kamieniste i mocno zatłoczone plaże nie wydały mi się zbyt atrakcyjne. Pod wieczór kolejnego dnia, po 72 godzinach od wyjazdu z Warszawy, witałem się na dworcu w Tulonie z Jeannine, u której spędziłem 10 dni w oczekiwaniu na wizę hiszpańską. Odebrałem ją w Konsulacie Hiszpanii w pobliskiej Marsylii.

Ojciec Jeannine był członkiem Francuskiej Partii Komunistycznej i admiratorem „realnego socjalizmu” w Europie wschodniej. Toteż Jeannine regularnie jeździła na wakacje do dwóch ciepłych „demoludów” – Bułgarii i Rumunii. Jako mieszkanka Lazurowego Wybrzeża nie wyobraża sobie prawdziwych wakacji w jakimś chłodnym klimacie. Nawiązała tam kontakty z miejscową elitą intelektualną nastawioną dość krytycznie do reżimów komunistycznych swoich krajów i stopniowo sama zaczęła krytycznie oceniać tamtejszą rzeczywistość, brak elementarnych swobód, życie w ciągłym strachu, kłopoty zaopatrzeniowe i tak dalej. Kiedyś w Bukareszcie na widok kobiet zamiatających ulicę zawołała: „Coś takiego! We Francji tego typu pracę wykonują wyłącznie mężczyźni!”

Zaraz po moim przyjeździe z grupą jej znajomych pojechaliśmy na dwudniową wycieczkę do przełomu rzeki Verdon (Gorges du Verdon). Mijaliśmy zalane słońcem schludne prowansalskie miasteczka (między innymi Draguignan), pojedyncze cyprysy, gaje pomarańczowe… Powietrze przesycone było mocną wonią tymianku i rozmarynu, grały głośno cykady. Zanocowaliśmy całą paczką (około 10 osób) w schronisku, wszyscy w jednej dużej sali. Rano jedna z dziewcząt zawołała: „Słuchajcie! Ktoś tu chrapał!” „I to z polskim akcentem!” – rzucił jej partner. Tak, chodziło o mnie. Po śniadaniu przemierzyliśmy cały szlak wzdłuż wijącej się w dole szmaragdowo-seledynowej rzeczki. Piękna trasa wiodła dnem skalnego wąwozu. Przy wyjściu jeden z chłopców znalazł skorpiona i zabawiał się nim przy pomocy patyka. Otoczyliśmy go wiankiem przyglądając się z bliska temu zwierzątku. W tym czasie zajechały na parking dwa samochody. Wysypało się z nich bardzo eleganckie towarzystwo, w tym dwie wystrojone damulki w pantofelkach na wysokim obcasie. Obie zbliżyły się do nas i jedna z nich zapytała z przerażeniem: „Dużo takich skorpionów spotkaliście tam na dole?” – „Całe mnóstwo! Jest ich tam zatrzęsienie, proszę pani!”, odparł z powagą chłopiec od skorpiona. „To ja nie idę. Mowy nie ma!” – pisnęła dama oddalając się w popłochu.

Pojechałem też z Jeannine do Cannes, gdzie mieszkała jej ciotka, nauczycielka literatury francuskiej, zagorzała komunistka. Dostałem od niej w prezencie antologię literatury francuskiej z krótką dedykacją:  Ce n’est qu’ un au revoir! (Do następnego spotkania!). Niestety, ta pani już nie żyje i do kolejnego spotkania nigdy nie doszło. Samo Cannes widziałem w przelocie. Przejechaliśmy tylko nadmorskim bulwarem de La Croisette, obsadzonym palmami daktylowymi, przed fasadą imponującego Pałacu, gdzie odbywają się słynne  Festiwale Filmowe, ale odbyło się to zbyt szybko, by móc nacieszyć oczy urodą tego miasta.

Zaopatrzony w wizę hiszpańską ruszyłem w dalszą drogę. Odcinek TulonPort Bou (już po stronie hiszpańskiej) był najkrótszy: wyjechałem przed północą i nad ranem wraz z tłumem podróżnych wysiadłem na granicy. W budynku dworca odbywała się kontrola graniczna. Przyzwyczajony do tego typu kontroli w PRL i innych „demoludach” poczułem się mocno spłoszony: byłem przeświadczony, że będzie drobiazgowa, bardzo powolna i przykra, szczególnie dla mnie, przybysza z kraju komunistycznego. Moje obawy okazały się całkiem niesłuszne: kolejka posuwała się szybko i sprawnie, a mnie spotkała miła niespodzianka w postaci komplementu, że znakomicie mówię po hiszpańsku. Urzędnik życzył mi też przyjemnego pobytu w Hiszpanii. Tak oto bezboleśnie przekroczyłem granicę Hiszpanii i znalazłem się w pociągu do Barcelony. Niebawem wjechaliśmy na przedmieścia katalońskiej metropolii. „Nowoczesne budownictwo” nie zachwyciło mnie: maleńkie okienka, typowe dla całej Hiszpanii (by ograniczyć maksymalnie ilość światła słonecznego w mieszkaniach), wszędzie susząca się bielizna, mało zieleni…

W Barcelonie przesiadłem się do pociągu jadącego do Madrytu. Za oknem przesuwał się pustynny krajobraz zachodniej Katalonii i Aragonii, piekło słońce. Wreszcie późnym popołudniem pociąg wjechał na dworzec Atocha w Madrycie. Na peronie czekała na mnie tłumaczka literatury hiszpańskiej i hispanoamerykańskiej na polski, Kalina Wojciechowska i jej znajomy, pisarz hiszpański Héctor Vázquez Azpiri, u którego zresztą spędziłem pierwsze dni na ulicy Paseo de La Habana.

Madryt przytłoczył mnie swoim ogromem, intensywnym ruchem ulicznym, olbrzymią ilością samochodów, zatrutym spalinami powietrzem. Nie mogłem się przyzwyczaić do chodzenia po mieście: chodniki zatłoczone były do niemożliwości zaparkowanymi wszędzie samochodami. Doskwierały mi hałas i spiekota. Hałasu w takich dawkach jeszcze nigdzie nie spotkałem: atakował brutalnie o każdej porze dnia i nocy. W MSZ miałem szczęście. Kwestię stypendium załatwiłem sprawnie dzięki uprzejmości pana markiza (tytuły arystokratyczne są nadal używane w Hiszpanii!) Santiago de Mora Figueroa. Pan markiz dał mi adres swej matki, markizy de Tamarón, w Arcos de la Frontera w Andaluzji, polecając, bym ją tam koniecznie odwiedził i obejrzał malownicze miasteczko, w którym mieszka. Upodobali je sobie malarze i inni artyści. Poza tym, wiedząc, skąd przybywam, skontaktował mnie ze swoim znajomym, przedstawicielem Agencji Reutera w Madrycie.

Andrew Tarnowski (bo o nim mowa) urodził się i mieszkał na stałe w Anglii, a po polsku umiał tylko powiedzieć „dzień dobry”, „dziękuję” i… „dupa”. Rozmawialiśmy więc po hiszpańsku. Zawiózł mnie swoim samochodem do Toledo. Wjeżdżaliśmy na parking znajdujący się nad urwistym brzegiem Tagu, skąd cudowny widok na miasto usytuowane po przeciwnej stronie rzeki. Andrew rozpędził się i ledwie zdążył zahamować nad samą krawędzią wysokiej skarpy. Grupka gapiów widząc to, stanęła jak wryta, spodziewając się, że niechybnie stoczymy się do Tagu. Gdy wysiadaliśmy z samochodu, jedna babcia nie wytrzymała i rzuciła ku nam z lekka drwiącym głosem: „Trochę się zapędziliście, co?” Na co wściekły Andrew sucho: „Tak się pani wydaje?”

Toledo jest pełne zabytków i to bardzo cennych, ale przeszkadzały mi, jak w wielu innych zabytkowych miastach Hiszpanii, nieprzebrane tłumy turystów i mocno piekące słońce. Ciekawe, że o wiele lepiej znoszę upał tropikalny, niż to siarczyście palące słońce śródziemnomorskie. Andrew skontaktował mnie ze swoim znajomym Anglikiem, u którego zamieszkałem na ulicy Generała Oráa, w eleganckiej dzielnicy Salamanca.

Po kilku dniach spędzonych w Madrycie udałem się pociągiem do Malagi, jednego z największych miast Andaluzji, na samym południu kraju. Tam odbywał się II Wyższy Kurs Filologii Hiszpańskiej z udziałem wybitnych specjalistów zarówno z dziedziny językoznawstwa (Bernard Pottier z Francji, Kurt Baldinger i Eugenio Coşeriu z Niemiec, Antonio Quilis z Madrytu), jak i literatury hiszpańskiej (José Manuel Blecua z Barcelony i Emilio Orozco z Grenady, obaj świetni znawcy twórczości Queveda i Góngory). Wśród uczestników połowę stanowili Hiszpanie (nauczyciele języka i literatury hiszpańskiej w liceach, a drugą połowę hispaniści zagraniczni, w tym przedstawiciele Argentyny, Brazylii, Peru, Wenezueli, Panamy, Kuby. Z Europy wschodniej, oprócz mnie była jeszcze pięcioosobowa grupka Rumunów, wśród nich późniejsza znakomita badaczka fonetyki latynoamerykańskiej, Cristina Isbăşescu (1941 – 2013). Rumuni stanowili wyjątek w naszym obozie „demoludów”, gdyż jako kraj romański mieli od dawna oficjalną wymianę kulturalną z Hiszpanią i Portugalią, mimo reżimów faszystowskich panujących w obu tych krajach. Mieli też przedstawicielstwa dyplomatyczne, a w Maladze był nawet konsulat Rumunii. Ciekawie przedstawiała się struktura polityczna hiszpańskich uczestników kursu. Była wśród nich grupka mocno lewicujących wrogów reżimu Franco, najliczniejszy umiarkowany środek i dość znaczna grupa zdecydowanych zwolenników i obrońców reżimu. Ci pierwsi, zafascynowani komunizmem, zorganizowali spotkanie z Rumunami, którzy musieli wychwalać swój reżim, bo do Hiszpanii zostali wysłani oficjalnie, właśnie przez jego przedstawicieli. Ja miałem ten luksus, że odmówiłem  uczestnictwa w tym zebraniu, przez co zyskałem sobie opinię „reakcjonisty”. Muszę przyznać, że zupełnie się nie przejąłem, a wręcz poczułem się tym wyróżniony. To przecież komplement być tak nazwanym przez komunistów!

Wśród uczestników kursu była spora grupka poetów: kilkoro Hiszpanów i jedna Panamka – Elsie Alvarado de Ricord, z którą spotkałem się ponownie w Panamie w 1998 roku, po 31 latach! Postanowiono więc zorganizować wieczór poezji, podczas którego poeci czytali swoje własne wiersze. Na udrapowanym ciemnozielonym suknie pokrywającym ścianę za ich plecami wisiał duży krzyż, a pod nim portret Franco, w owym czasie obowiązkowa dekoracja. Na zakończenie parę osób wypowiedziało się pozytywnie o wieczorze, chwaląc tę interesującą inicjatywę, bo wiersze okazały się  w istocie bardzo ciekawe. Ku ogólnemu zaskoczeniu Peruwiańczyk o imieniu Carlos dodał, że w przyszłości należałoby zadbać o wyeliminowanie pewnych zgoła niestosownych szczegółów przy takich okazjach i tu wskazał na rzeczoną dekorację. Parę osób nieśmiało jęło bić brawo, reszta audytorium zamarła w głębokim milczeniu. Jeden z frankistów podobno głośno wyraził swe oburzenie; komuniści zagrozili mu, że go wykończą, jeśli odważy się donieść na policję, ale sekretarz kursu był jednak wzywany na komisariat policji… Po paru dniach sprawa jakoś ucichła.

Malaga jest ważnym portem leżącym stosunkowo blisko wybrzeża Afryki. Kilkakrotnie poczułem dosłownie gorące podmuchy wiatru znad Sahary. Ten wiatr niemal parzył. Na dość wysokim wzgórzu nad portem zachowały się mury arabskiej fortecy Alcazaba. W pełni lata wszystko było tam suche jak pieprz, ani odrobiny cienia, a wąska dróżka prowadząca na szczyt wcale nie zachęcała do wspinaczki. Na dole, u stóp wzgórza, w kierunku wschodnim biegnie szeroka aleja wysadzana wielkimi palmami daktylowymi, z kilkoma kępami smukłych, niemal miniaturowych palm nieznanego mi gatunku. Nosi ona niezwykle szumną nazwę „parku”. Jest to rzeczywiście największe skupisko zieleni w mieście, ale ta zieleń – jak prawie w całej Hiszpanii – egzystuje tylko dzięki bezustannemu podlewaniu i tryskającym gęsto fontannom. W starej części miasta jest kilka ładnych, ukwieconych uliczek: dominują pelargonie w doniczkach zawieszonych gęsto, jak wszędzie w Andaluzji, na ścianach pobielonych wapnem domów. Oczywiście, balkony i patia całe toną w kwiatach.

Musiałem bardzo oszczędzać, więc w sekretariacie kursu poprosiłem o wskazanie mi najtańszego z tanich pokoi. Tym sposobem zamieszkałem u niejakiej Doñii Angelity, w wewnętrznym pokoju, bez okna. Takie pokoje to hiszpański wynalazek (poza Hiszpanią widziałem coś takiego jeszcze na Dominikanie). Horrendum, istna rozpacz: zaduch niemożliwy! Ilekroć kładłem się spać, machałem długo piżamą, by rozruszać zastałe powietrze. Nie na wiele to się zdawało. Drugą niedogodnością był częsty brak wody, mimo że oszczędza się ją do przesady. Doña Angelita zawołała kiedyś z rozpaczą w głosie po mojej krótkiej wizycie w toalecie: „Jak można spuszczać wodę za każdym razem, gdy się wejdzie do toalety! Co to za zwyczaje!”. Po jakimś czasie, dzięki staraniom koleżanki z kursu, przeniosłem się do wieżowca niedaleko portu. Tam – na szczęście – zwyczaje były nieco mniej hiszpańskie. Aliści dostało mi się kiedyś od sprzątaczki za to, że zostawiłem uchylone drzwi od mojego pokoju. Bóg mi świadkiem, że zrobiłem to bynajmniej nie po, by jej dorastająca córka mogła oglądać mnie w negliżu, a tylko po to, by mieć odrobinę przewiewu! Hiszpanie, w swej nieprawdopodobnej „otwartości” na świat, pojąć nie mogą, że przybysz z północy nie jest w stanie pozamykać szczelnie okien i drzwi i egzystować w takiej duchocie w środku hiszpańskiego lata.

Plaże na Costa del Sol (Słonecznym Wybrzeżu) koło Malagi nie należą do atrakcyjnych krajobrazowo, ale pobyt na nich w sierpniowy skwar przynosi pewną ulgę. Niestety! Gdy inni znajomi z kursu wybierali się na plażę po wykładach, ja biegłem w strugach potu do Casa de Cultura (Domu Kultury), gdzie codziennie udzielałem korepetycji z francuskiego grupce uczniów przygotowujących się do egzaminu poprawkowego. Moje stypendium powoli kończyło się i wciąż miałem obsesyjną obawę, że zostanę bez grosza. Była to zaiste mało komfortowa sytuacja. Mimo to, nie opuściłem żadnej wycieczki organizowanej w czasie naszego kursu. Jakże mogłem nie pojechać do Sewilli, Kordowy czy Grenady, o których tyle już czytałem i słyszałem? Nie znoszę zbiorowego zwiedzania, ale nie było innych możliwości.

Najlepiej pamiętam Alhambrę, cudowny pałac królów mauretańskich w Grenadzie. Podczas gdy inni uczestnicy wycieczki uganiali się w zawrotnym tempie  po licznych zabytkach tego miasta, ja zostałem celowo cały dzień tylko w Alhambrze. Spokojnie, bez pośpiechu oglądałem kolejne dziedzińce, podziwiając wspaniałe „stalaktyty” w niszach sufitów i w łukach okiennych, wchłaniając w siebie pyszne widoki na arabską – jakże białą! – dzielnicę Albaicín, wsłuchując się w szmer wszechobecnych fontann i strumyczków wody.

Z mniej znanych miejsc, dokąd wówczas pojechałem, muszę wymienić starą Rondę, miasto toreadorów z bardzo wysoko przewieszonym nad przepaścią mostem, Mijas – malutkie, uczepione na zboczu, białe andaluzyjskie miasteczko i zielone jaskinie w Nerja. Cała Andaluzja to jakby przedłużenie muzułmańskiej Afryki: oślepiająca biel domów, życie skupione na ich wewnętrznych dziedzińcach, pustynny krajobraz i tylko wielkie agawy i opuncje prawie wszędzie. Nie bez kozery moja przyjaciółka z Francji, Marie-France Busquet, która spędziła kilka lat w Tunezji, komentowała często: „Zupełnie jak w Tunezji, wypisz wymaluj!”

Po powrocie do Madrytu odczułem pewną ulgę: było już chłodniej. Chociaż zostało mi bardzo niewiele pieniędzy, pomyślałem sobie: „Jakoś to będzie!” i wybrałem się najpierw do Salamanki (na zachód od Madrytu, blisko granicy portugalskiej), a potem do Santiago de Compostela, które leży na północnym zachodzie, daleko w sercu deszczowej, wilgotnej Galicji. Oba miasta zachwyciły mnie ogromnie. Salamanka jest cała z kamienia w kolorze złocistej ochry, promienna, z najstarszym hiszpańskim uniwersytetem z 1253 roku, o przepięknej fasadzie w stylu plateresco, tym uporządkowanym, niezwykle symetrycznym stylu na pograniczu gotyku i renesansu. Ta fasada uniwersytetu to istny haft w ciemno złocistym kamieniu! Choni Barroso, umiarkowana antyfrankistka z kursu w Maladze (do niedawna pracowała w hiszpańskim Ministerstwie Edukacji) była mi wspaniałym cicerone po swym rodzinnym mieście. W Santiago de Compostela dominuje kolor szaro zielony. Wszystkie stare budowle,w tym niezwykle piękna, olbrzymia katedra z grobem św. Jakuba Apostoła, są z ciemnoszarego kamienia porośniętego często mchem. Drobny deszcz, lekki chłód, zielone wzgórza, to wszystko sprawia, że w Galicji człowiek czuje się jak w zupełnie innym świecie. Co za ogromny kontrast w zestawieniu z Andaluzją, czy nawet Kastylią z ich pustynnym pejzażem i ubóstwem wszelkiej roślinności! Ta soczysta zieleń, mchy, bluszcze oplatające pnie drzew, cieniste platany, rześkie powietrze, piękne romańskie kościółki, celtycka przeszłość, przynależność językowo – kulturowa do sąsiedniej Portugalii, to zadecydowało, że zakochałem się w Galicji od pierwszego wejrzenia. O ileż lepiej się tu czułem jako samotny pielgrzym, bez tłumów turystów, niż w spalonej słońcem, okrzyczanej arabskiej Andaluzji! Dopiero tu znalazłem właściwy nastrój do podziwiania piękna, do kontemplacji i rozmyślań.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.

Galeria

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/




Basha Maryanska i nowojorska wystawa „Metamorphosis” w Warszawie.

Moje obrazy podróżują i mają swoje własne życie! Nie zawsze za nimi  nadążam. (Basha Maryanska)

Basha Maryanska, TRANSFORMATION, Dyptich,30x20 inches.
Basha Baryanska, TRANSFORMATION, Dyptich,30×20 inches.

Basha Maryanska jest gdańszczanką, która od wielu lat mieszka i pracuje w USA, w Beacon w stanie Nowy Jork. Współpracuje tam z galeriami, prowadzi wykłady, prezentacje i warsztaty. Artystka jeździ też po całych Stanach Zjednoczonych z wykładami i warsztatami.

Studiowała w Warszawie i w Gdańsku,  dyplom magistra  sztuki uzyskała w ASP w Gdańsku w 1979 roku. Odbyła również studia podyplomowe w École du Louvre w Paryżu, gdzie studiowała sztukę średniowiecza i wczesnego renesansu.

Basha wystawia swoje obrazy na całym świecie; w swym dorobku ma wiele wystaw indywidualnych oraz dziesiątki grupowych.

Jest także kuratorem wystaw w Nowym Jorku na Manhattanie w dzielnicy Chelsea – sercu sztuki współczesnej. Jako kurator konsekwentnie promuje twórczość polskich artystów w USA.

Jej prace znajduja się w stalych kolekcjach Muzeum Uniwersytetu Harvarda w Cambridge, MA, w Muzeum Narodowym w Gdańsku, Muzeum Kazimierza Pułaskiego w Warce oraz w wielu kolekcjach prywatnych w wielu krajach na całym swiecie.

Moje malarstwo jest nierozerwalną częścią mnie i mojego życia. Wypowiadam się malując krajobraz, przestrzeń, energię i światło językiem bez słów, językiem wizualnym. Moim tematem i motywem jest natura i energia. Moim stylem jest PEJZAŻ ABSTRAKCYJNY. Fascynuje mnie wibracja powietrza i energia światła w różnych miejscach świata. Wielkie znaczenie ma dla mnie kompozycja, kolor i faktura obrazu tzn. sposób położenia farby na obrazie, praca pędzlem, szpachlą i innymi narzędziami. W ciągu wielu lat pracy twórczej wypracowałam sobie własne metody i techniki w malarstwie. Poprzez kolejne warstwy farby nakładane stopniowo na powierzchnię obrazu otrzymuję nastrój i głębię. Moje obrazy są wynikiem obserwacji przyrody, moich licznych szkiców z podróży i własnych doznań. Moje prace, mniej lub bardziej abstrakcyjne, zawsze wynikają z obserwacji natury. (Basha Maryanska).

Na podstawie noty do katalogu wystawy „Metamorphosis” w Galerii SD w Warszawie.

Poster

Wystawa „Metamorphosis” w Beacon, NY w czerwcu 2017 r., cieszyła się dużym powodzeniem. Na wystawie zaprezentowane były obrazy Bashi Maryanskiej i rzeźby Kathryn Hart. Wystawa ta była pokazana na Culture Avenue:

http://www.cultureave.com/metamorfozy-bashi-maryanskiej/

Po zakończeniu wystawy w Beacon, większość prac artystek została przewieziona do Warszawy. W Beacon, NY i w Larkspur, Colorado została część prac w bardzo dużych formatach,  ze względu na szalone koszty transportu. Wystawa w Warszawie została jednak tak zaprojektowana, aby miała bardzo podobną wymowę.

Do Bashi Maryanskiej i Kathryn Hart dołączy w Warszawie młoda i utalentowana artystka z Polski, Kamila Wojciechowicz. Brała ona dwukrotnie udział w Międzynarodowej Rezydencji Artystycznej w Scenic Hudson River Center w Beacon, NY – spotkaniu artystów organizowanym przez Bashę Maryanską.

Kamila Anna Wojciechowicz ukończyła licencjat z Grafiki w warszawskiej ASP, a magisterium z Ilustracji zdobyła w Camberwell College of Arts w Londynie.

Urodziła się w 1991 roku w Fitzroy w Australii. W wieku pięciu lat przyjechała do Polski i większość życia spędziła w Warszawie.

Brała udział w wielu wystawach grupowych, już od 14 roku życia, a w wieku 19 lat zilustrowała książkę Piotra Frączaka, „Przygody Anatola F.”

W czerwcu 2015 roku otrzymała wyróżnienie za swój „Bestiariusz” w konkursie 3×3 Magazine of Contemporary Illustration w Nowym Jorku. W lipcu 2015 roku zdobyła pierwsze miejsce w konkursie Concorso Buenos Aires w Mediolanie za serię grafik „Paradise Settings”. W marcu 2016 brała udział w Art Fresh Festival, wzięła udział w wystawie „Sun and Soil” w Galerii Nieformalnej. W lipcu 2016 roku zdobyła drugie miejsce w konkursie artystycznym „Pokolenie Młodych Twórców” w Galerii 8Plus, a jej miniatury zostały nominowane do wystawy Biennale Miniatury w Częstochowie.

Jej prace zakwalifikowały się na dwie wystawy w Stanach: „Autumn in the Hudson Valley” na uniwersytecie w Middletown oraz „Small Works” w New Paltz, NY. W październiku/listopadzie 2016 roku miała wystawę indywidualną w Galerii Fochy i Fanaberie w Warszawie.

Obecnie, jej prace można podziwiać w trzech galeriach:  SD Szucha 8, Fochy i Fanaberie w Warszawie oraz w galerii Riverwinds w Beacon, NY, USA.

Wystawa „Metamorphosis” we wrześniu 2017 r. to olbrzymie przedsięwzięcie. W Galerii SD w Warszawie każda z uczestniczek dostanie do dyspozycji osobną salę. Będą to więc trzy odrębne wystawy artystek tworzących w odmiennych technikach, połączone podobnym sposobem patrzenia na świat i podobną energią.

oprac. Joanna Sokołowska-Gwizdka

Basha Maryanska
Basha Maryanska

 

Więcej o artystkach:

http://www.bashamaryanska.com

http://lagunaart.com/basha-maryanska/

www.kathryndhart.com

http://www.kama-arts.com/

 


Galeria

Malarstwo Bashi Maryanskiej




Czesław Miłosz. Jubilat.

Czesław Miłosz, fot. Marek Śmieja.
Czesław Miłosz, fot. Marek Śmieja.

Florian Śmieja

Wśród starych, zapomnianych papierów odnalazłem niedawno wiele lat temu napisane słowo zagajenia wieczoru autorskiego Czesława Miłosza, który się odbył w Sali Sztandarowej Instytutu im. gen. Władysława Sikorskiego w Londynie 26 czerwca 1963 roku.

To na tym spotkaniu Miłosz m.in. odczytał „Pozycje”, tekst wydrukowany następnie w „Kontynentach” w numerze 57, wrzesień 1963. W jednym z punktów stwierdził zaskakująco:

Pisanie i publikowanie poza krajem własnego języka nie jest żadnym odrębnym problemem, skoro się zważy, że trudność porozumienia upowszechnia się i staje się czymś niemal normalnym…

A także:

Szczegół kraju w którym się mieszka, obłok, twarz, muszla na plaży, powinien wystarczać do rozgrywania własnej zasadniczej stawki.

A oto co wtedy powiedziałem:

Szanowni Państwo,

Z szeregu wieczorów autorskich, które urządziliśmy w tej Sali, zapamiętałem poprzedni wieczór  naszego Gościa, jakieś sześć, a może siedem lat temu. Byliśmy dumni, że mogliśmy go przedstawić po raz pierwszy londyńskim miłośnikom poezji. Podobne uczucia nurtują mnie i dziś, kiedy znowu mamy zaszczyt powitać Poetę w naszych progach.

Nie muszę podkreślać chyba rzeczy oczywistej, że Czesław Miłosz od dawna jest z nami w kontakcie. Dzisiejszy wieczór potwierdza jego przychylność, jak świadczyła o niej wypowiedź drukowana w „Kontynentach” kilka miesięcy temu, w której nie szczędząc nam zresztą uwag krytycznych, Poeta dał dowód zainteresowania naszymi poczynaniami. Pomawiał nas wprawdzie o to, że tytuł pisma bezprawnie przywłaszczyliśmy sobie z jego książki. Ale to jest jego wersja prywatna. Naszym zdaniem, to on właśnie nazwał jedną z książek na cześć świetnego pisma – a taki epitet wyczytałem w „Dzienniku Polskim”, naszej londyńskiej wyroczni – na cześć „Kontynentów”. To że uczynił to o rok wcześniej od ukazania się pierwszego numeru miesięcznika świadczy o jego znakomitej intuicji poetyckiej. W jego korespondencji, wreszcie, znajdziemy ślady żywego śledzenia tego wszystkiego, co się w naszym środowisku dzieje.

Jesteśmy mu za to wdzięczni, rzecz jasna, a od siebie możemy go zapewnić o wysokim uznaniu dla jego pisarstwa. Niedawno Gość nasz ukończył pięćdziesiąt lat i mówiący te słowa przemyśliwał o stosownym uczczeniu tego jubileuszu. Niestety, skończyło się na słowiańskim dumaniu… A Miłosz, zaiste, zasługuje ze wszech miar na uczczenie. Złożylibyśmy w ten sposób hołd człowiekowi o naprawdę imponującym dokonaniu. Przypomnijmy sobie jego dorobek.

Tyle się mówi – i zapewne nie bez racji – o ciężkiej doli emigracyjnego pisarza. O ile sytuacja materialna przedstawia się źle, o wiele smutniejsza jest sytuacja psychiczna. Otaczają nas milczące pióra. Stare talenty jakby wygasły. Obiecujący pisarze dają nam najczęściej utwory marginesowe. Na tle tych długich siedmiu lat chudych Miłosz rysuje się odrębnie. Zadaje kłam tezie, jakoby poza granicami Polski nie można było tworzyć intensywnie. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Czesław Miłosz wydał dziewięć tomów poezji i prozy oraz pięć tomów przekładów i opracowań. Są to pozycje poważne, niektóre przełożono na wiele języków. Jeżeli dodać do powyższej listy eseje i przekłady na język polski, a także na język angielski, otrzymamy imponujący obraz dokonania.

Krytycy, a także wprowadzający, jak ja dzisiaj, niepoprawnie sięgają po jakiś cytat, jakąś myśl, która jakby in nuce charakteryzuje osobę, o której mówią, która ukazuje jej poetycką sylwetkę. Jest to proceder nieco ryzykowny lecz wielce pomocny i zrozumiały.

Kiedy wertowałem najnowszy tom wierszy naszego dzisiejszego Gościa „Król Popiel” z 1962 roku, znalazłem w nim na ostatku poemat o Ameryce, bliżej, o Kalifornii. Poemat zresztą na wskroś przeszyty krajobrazem polskim, wsią litewską, utwór miły mojemu sercu za reminiscencje historyczne, za ślady odysei Alvara Nuñeza Cabeza de Vaca i heroicznie sprawnego w rzeczach świeckich franciszkanina ojca Junipery Serra, któremu Kalifornia zawdzięcza tyle pięknych nazw miejscowości jak: Los Angeles, San Francisco, Santa Barbara czy San Juan.

W tym to poemacie znajduje się czterowiersz, który kojarzy w moim umyśle dwa wydawać by się mogło, wrogie obozy, dwa krańcowo różne źródła natchnienia poetyckiego. Poeta dostrzega piękno obu światów i przy dokładniejszym spojrzeniu piękno to jest wcale podobne. Piękno świata, o którym współcześni wolą mówić z przekąsem i udałość nowego, tak nieludzkiego dla tradycjonalistów. W tym fragmencie widzimy nie tylko możliwości nowej poezji, jest on, wydaje mi się, charakterystyczny dla poezji Miłosza, tej arki przymierza, by posłużyć się utartym określeniem, pomiędzy żywotnymi elementami poezji przedwojennej a odkrywczymi cechami liryki współczesnej.

 Można by już cytat poprzedzić wersami początku członu dziesiątego:

            Nad jego grobem Mozarta zagrali

            Bo nic nie mieli co by ich dzieliło

            Od żółtej gliny, chmur, nadgniłych dalii

            A pod za dużym niebem za cicho im było.

 

Nieco dalej następuje czterowiersz, o który mi chodzi:

 

            Brzmiał Mozart, z pudru peruk odwinięty,

            I babim latem unosił się długo,

            Niknąc nad głową, w tej pustce którędy

            Szedł odrzutowiec z cienką białą smugą.

 

Proszę Państwa, oddaję głos Autorowi.

 ***

Kilka tygodni po spotkaniu, w liście z podparyskiej miejscowości Montgeron datowanym 9 lipca 1963 roku Miłosz napisał m.in.

Chcę podziękować gorąco za miłe przyjęcie w Londynie i za Pana wstęp do mojego wieczoru autorskiego traktujący mnie niemal jak jubilata…

Myślę, że od tamtego czasu Poeta miał bardzo wiele okazji, by się do takiego traktowania przyzwyczaić.