Portugalia (1985 – 2002). Część II.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca


Zygmunt Wojski

Północ

Na dalekiej północy, Braga, stolica prowincji Minho, najstarsze miasto Portugalii,  znane już za czasów rzymskich jako Bracara Augusta. Chyba najstarszym zabytkiem jest Kaplica Świętego Frutuoso (Capela de São Frutuoso) z VII wieku, pre romańska, z wysokimi kolumnami o korynckich kapitelach i mrocznym wnętrzu. Katedra, XIII-XVI w., była wielokrotnie przebudowywana. W Bradze jest mnóstwo kościołów i klasztorów. Niektóre z nich znajdują się poza obrębem właściwego miasta. Na przykład kościół Dobrego Jezusa (Igreja do Bom Jesus, XVIII-XIX w.), z monumentalnymi ozdobnymi schodami, dalej Świątynia Sameiro (Santuário do Sameiro, XIX-XX) i klasztor Tibães (Mosteiro de Tibães, XVII-XVIII w.). W centrum,  Łuk Nowej Bramy (Arco da Porta Nova, XVIII w.), imponujący ratusz z XIX, barokowy Pałac do Raio (Palácio do Raio, XVIII w.) i Pałac Basków (Palácio dos Biscainhos, XVI w.).

Blisko Bragi są dwa miasta, które zwiedziłem: Barcelos, skąd wywodzą się charakterystyczne gliniane czarne koguty z wielkim czerwonym grzebieniem i Guimarães, kolebka państwa portugalskiego, ze średniowiecznym zamczyskiem z X wieku, w którym rezydował pierwszy król Portugalii, Afonso Henriques. Obok zamku znajduje się niewielka kaplica Św. Michała (Capela de S. Miguel, XIII w.), gdzie miał być ochrzczony pierwszy król. Na dole, w centrum miasta, zabytkowy kościół Matki Boskiej spod Drzewa Oliwnego (Nossa Senhora da Oliveira, XIV w.), z wirydarzem o masywnych kolumnach korynckich. Muszę przyznać, że chyba nigdzie w Portugalii nie miałem takiego uczucia klaustrofobii, jak w Guimarães. Miasto niby nie  tak  duże,   ale  ruch  i   hałas   wyjątkowo  męczące.  Barcelos   jest znacznie spokojniejsze, a jego romańsko-gotycki kościół parafialny (Igreja Matriz, XIII w.) jest naprawdę piękny. Wewnątrz wspaniałe witraże, w tym wielka rozeta.

Chciałbym wymienić jeszcze sześć miejsc godnych uwagi w prowincji Minho. Pierwsze to cudownie położona u ujścia rzeki Limy do Oceanu Atlantyckiego Viana do Castelo. W centrum eleganckie, stare kamienne pałace i masywny kościół parafialny (Igreja Matriz, XV w.) o dwóch potężnych wieżach z blankami. Nad miastem wzgórze 160 m wysokie, z kościołem Św. Łucji (Santa Luzia, początek XX w.). Widok ze wzgórza wspaniały. Na szeroko rozlanej rzece Limie most zaprojektowany przez Eiffel’a. Przy samej granicy z Hiszpanią, Caminha, z ładną starówką i przestronnymi plażami, gdzie kąpiel graniczy z bohaterstwem ze względu na bardzo niską temperaturę wody (zimne prądy).

W głębi lądu, urocze miasteczko Ponte de Lima, z  rzymskim mostem na Limie, otoczone wzgórzami. A na obrzeżach miasteczka Celorico de Basto, na wzgórzu, Zamek Arnóia (Castelo de Arnóia, XI w.) z pięknym widokiem na okolicę. U stóp gór wioska Soajo, gdzie wielkie skupisko miniaturowych spichlerzy na kukurydzę, zwanych po portugalsku espigueiros. Są z kamienia, z pionowymi wąskimi otworami wentylacyjnymi i na krótkich kamiennych nóżkach. Także w pobliskiej wsi Lindoso spotkamy wiele takich spichlerzy. Przy granicy z Hiszpanią Park Narodowy Peneda-Gerês, obejmujący dwa pasma górskie o tych nazwach. Potoki górskie, wodospady, ale… tłumy turystów. Miasto Chaves leży już w prowincji Vila Real. Było to rzymskie Aquae Flavae. Z tego okresu zachowały się dwie kolumny z łacińskimi napisami, na środku rzymskiego Mostu Trajana (I-II wiek naszej ery) nad rzeką Tâmegą. Zamek z potężną wieżą pochodzi z IX wieku.

Dalej na wschód zaczyna się prowincja Tràs-os-Montes, czyli po polsku Zagórze i miasteczko Vinhais, a w nim osiemnastowieczny klasztor Franciszkanów, w którym bardzo wygodnie przenocowałem. Nazajutrz dotarłem do miasta Bragança z górującym nad nim Zamkiem i murami wokół najstarszej części grodu (XII-XIII w.). Obok znajduje się bardzo ciekawa świecka budowla w kształcie pentagonu, parterowa w stylu romańskim, z małymi oknami, tak zwany Domus Municipalis czyli Miejski Dom z XII wieku. Ma część podziemną z cysterną i dotąd nie wiadomo, w jakim celu została wzniesiona.

Na północ od Bragançy jest Park Naturalny Montesinho, a w nim, przy samej granicy z Hiszpanią, wioska Rio de Onor, znana w całej Portugalii ze wspólnoty prac rolnych i hodowlanych. Po drugiej stronie granicy współpracująca z nią wioska hiszpańska i stosunkowo blisko już do hiszpańskiego miasta Puebla de Sanabria i cudownego jeziora Lago de Sanabria. 60 km na południe od Bragançy, na pustynnym wzniesieniu, gdzie tylko rzadko rosnące drzewa oliwne, klasztor Balsamão (początek XVIII w.), w którym żyją polscy Marianie.

Na północny wschód, Miranda do Douro nad głębokim skalistym kanionem rzeki Duero, która tu stanowi granicę między Portugalią i Hiszpanią. Miranda do Douro  i jej okolice to wyspa, gdzie zachował się mirandês, czyli resztki dialektu leońskiego. Ciekawy taniec zaś wykonują tak zwani Pauliteiros („pałkarze”), ubrani w białe, haftowane  suknie i czarne kapelusze chłopcy, którzy mają w rękach po jednej pałeczce i tymi pałeczkami uderzają rytmicznie w pałeczki partnerów. Jest w Mirandzie kilka zabytków, w tym potężna manierystyczna katedra z XVI w.

W Vila Real przepiękny pałac wiejski Solar de Mateus z XVIII wieku. Wygląda wspaniale nad stawem, w którym odbijają się jego wieżyczki. W sąsiedztwie miasta, góry Serra do Marão, z  najwyższym szczytem 1415 m. Z drugiej strony Vila Real, w skalistym otoczeniu, wodospad Fisgas do Ermelo, 200 m wysokości. Malownicza bardzo jest dolina Duero, której strome stoki pokrywają winnice. To stąd pochodzi słynne wino porto. Po drugiej stronie Duero, już w prowincji Viseu, Lamego z cudownym kościołem Matki Boskiej Uzdrowicielki (Nossa Senhora dos Remédios, z XVIII w.), na wysokim wzgórzu, z wielkimi, dekoracyjnymi schodami, bardzo podobny do Kościoła Dobrego Jezusa w Bradze, ale jeszcze piękniejszy. Gotycka katedra pochodzi z XII w., ale ma liczne uzupełnienia i elementy z XVI i XVIII w. Już w dystrykcie Porto miasto Amarante nad rzeką Tâmegą, z najwspanialszym zabytkiem, kościołem Świętego Gonçalo z XVI wieku. Tuż przy Porto, miasteczko Matosinhos z barokowym kościołem Pana Dobrego Jezusa z XVII w. (Igreja do Senhor Bom Jesus de Matosinhos).

Dalej na północ, Vila do Conde z potężnym klasztorem Świętej Klary z XIV w. i obok niego, gotyckim kościołem Świętej Klary, także z XIV w. W pobliżu romański akwedukt z XVI w. W centrum, manueliński kościół parafialny Świętego Jana Chrzciciela z XVI w. Jeszcze dalej na północ, Póvoa de Varzim, z pomnikiem wielkiego pisarza Eça de Queiroz, który tu właśnie się urodził w 1845 r., a umarł w Paryżu w 1900 r. Przy plaży, niska forteca z XVIII w.

 

Ponownie Centrum

Teraz przenosimy się do centrum, w góry Serra da Estrela z najwyższym szczytem Portugalii kontynentalnej, Wieżą (Torre), 1993 m. Szczyty są dość płaskie, obłe i bardzo skaliste. Z tych gór pochodzi specjalna rasa psów, które zwą się psami z Serra da Estrela. Są kudłate, jasno brązowe. Ładne! Od strony wschodniej u stóp tych gór leży miasto Covilhã, zwane “miastem wełny i śniegu” ze względu na stada owiec wypasanych w górach i często padający tu śnieg. Kwitł tu dawniej przemysł tekstylny i produkowano tkaniny wełniane. W mieście barokowy kościół Najświętszej Panny Marii, w latach czterdziestych XX wieku wyłożony na zewnątrz kafelkami, manierystyczny kościół Miłosierdzia i zewsząd widoczna wieża Św. Jakuba (Torre de São Tiago, XIX w.).

Niedaleko od Covilhã, miasteczko Belmonte, skąd pochodził odkrywca Brazylii, Pedro Álvares Cabral. Zamek średniowieczny z XIII wieku, a poza miasteczkiem, na wzgórzu Św. Antoniego, niesamowita wręcz lityczna budowla kamienna z okresu rzymskiego, Wieża Centum Cellas (Sto Cel) z I wieku naszej ery. Nikt dokładnie nie wie, do czego służyła…  

Przy granicy z Hiszpanią, Monsanto, wioska wśród ogromnych bloków skalnych, a nad nią założone przez pierwszego króla średniowieczne zamczysko z XII wieku. Granitowe skały są wszędzie, a małe domki przytulone do nich, często z wykorzystaniem skały na ścianę. To tu poczciwy dziadek wystrugał mi piękny kij pasterski cajado z jesionowego drewna.


Południe 

Pozostało jeszcze samo południe, zachodnia część prowincji Algarve. Najpierw Albufeira i jej plaże. Najładniejsze są te osłonięte pionowymi czerwonymi klifami. Jeszcze ładniejsze są w Lagos, na przykład, plaża Dony Anny (Praia de Dona Ana). W Lagos, Forteca z XVII wieku (Forte da Ponta da Bandeira) i barokowy kościół Św. Antoniego. Na cyplu w Sagres forteca z XIV wieku i kościółek Najświętszej Panny Marii da Graça, z XVI wieku. To tu miała istnieć słynna szkoła żeglarzy Infanta Henryka Żeglarza, choć ostatnio ten fakt podawany jest w wątpliwość. Na samym zachodnim krańcu, Przylądek Św. Wincentego i forteca o tym samym imieniu, z XVI w. Tu kończy się Portugalia lądowa….

 

Madera i Azory

To moja portugalska przyjaciółka Virginia Pinela przekonała mnie do odwiedzenia Azorów, a Maderę chciałem zobaczyć sam. Słyszałem o niej sporo od mojej pierwszej dony (właścicielki mieszkania w Lizbonie), która urodziła się na tej wyspie. Chyba już w 1986 r. zdecydowałem się na tę podróż. Na lotnisku czekała liczna rodzina Conceição, znajomej mojej nauczycielki literatury portugalskiej na kursie. Byli bardzo gościnni. Dzięki nim zobaczyłem sporo czarujących zakątków Madery. Wyspa jest bardzo górzysta, wulkaniczna. Nie ma na niej właściwie płaskich miejsc. Wysokie szczyty, w tym najwyższy Ruivo (Rudy, 1861 m), wypełniają jej wnętrze. Cała wyspa pocięta jest siatką wąskich kanałów (levadas) sprowadzających wodę do niżej położonych plantacji. Wzdłuż tych kanałów wiodą ścieżki, które służą także turystom do poznawania tych trudno dostępnych terenów. Trzeba przyznać, że miejscami ścieżki przechodzą tuż nad urwistymi przepaściami i są niebezpieczne.

Niezwykle malownicze jest północne wybrzeże: strome zbocza gór schodzą ku morzu, spadają z nich prosto do morza wodospady, linia brzegowa jest bardzo urozmaicona (wysepki). Natomiast południowe wybrzeże ze stolicą Funchalem jest bardzo gęsto zaludnione. Drogi są bardzo kręte i dopiero wybudowana niedawno autostrada usprawniła ruch samochodowy na południu.

Klimat jest podzwrotnikowy, a w związku z tym nieprawdopodobna obfitość kwiatów  czyni   z   wyspy   prawdziwy   ogród.   We   wnętrzu wyspy   przeważają   drzewa wawrzynowe, drzewiaste wrzosy (urzes). I tu spotykamy malownicze miejsca ze spadającymi z wysoka wodospadami (Rabaçal). Wszystkie plaże na Maderze są kamieniste. Amatorzy piasku muszą płynąć statkiem na pobliską wyspę Porto Santo, suchą i piaszczystą w odróżnieniu od bardzo wilgotnej Madery. Na Maderze byłem trzy razy i muszę przyznać, że wdzierająca się tam tak zwana nowoczesność nie wychodzi tej pięknej wyspie na zdrowie.

Lepiej to wygląda na Azorach, mniej zaludnionych i mniej odwiedzanych.  Jest to archipelag dziewięciu wysp wulkanicznych, podzielonych na trzy grupy:

  1. grupa wschodnia: São Miguel i Santa Maria
  2. grupa środkowa: Terceira, São Jorge, Pico, Faial i Graciosa
  3. grupa zachodnia: Flores i Corvo

Trzeba podkreślić, że odległości między tymi trzema grupami wysp są znaczne. Od Santa Maria do Corvo jest około 800 km. Byłem na wszystkich, a na większości z nich po kilka razy (São Miguel, Terceira, São Jorge, Faial i Pico) i wszystkie są niezwykle ciekawe, ale najpiękniejsze są dla mnie dwie: São Jorge i Flores. Dzikie, prawie bezludne, z wodospadami, obfitością kwiatów, a na São Jorge jeszcze u stóp urwistych klifów, kamieniste półwyspy zwane po portugalsku fajã, gdzie śliczne, malownicze wioseczki. Krajobraz na Azorach jest bardziej łagodny, niż na Maderze,  mniej tu urwistych gór i znacznie więcej pastwisk. Pasma górskie i pastwiska wypełniają wnętrze każdej wyspy, a wybrzeże jest otoczone miasteczkami i wioskami. Dodatkową ozdobą wysp są jeziora wśród gór, na przykład, na wyspach São Miguel i Flores, a ponadto, olbrzymie kratery wygasłych wulkanów, zwane caldeiras (Faial, Graciosa i Corvo).

Na wyspie Pico znajduje się najwyższy szczyt Portugalii, Pico 2351 m, olbrzymi „kapelusz”, wokół którego na gruncie z lawy wulkanicznej uprawia się słynne winnice. Wzdłuż dróg i ścieżek bujne, wszechobecne krzewy hortensji, głównie niebieskich, a w górach lasy stanowią przede wszystkim kryptomerie, wyżej drzewiaste wrzosy i grube, nasączone wodą mchy. Wielkim plusem Azorów był fakt, że nie było na nich żadnych tłumów turystów, a tylko tubylcy, spokój, cisza i przepiękne krajobrazy.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

 

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.

 

Galeria

Portugalia, część I

http://www.cultureave.com/portugalia-1979-2002-i-czesc/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/meksyk-i-kuba-1977/

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Portugalia (1979-2002). Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po śmierci mamy (15 lipca 1979), pojechałem na kilka dni do Gdańska, do cioci Heli, a potem poleciałem z Warszawy do Madrytu, gdzie moi przyjaciele Lilette i Sixto, widząc jak bardzo byłem przygnębiony, postanowili zabrać mnie do Portugalii. Były z nami ich dzieci, Santos i Christian. Zatrzymaliśmy się po drodze w wiosce Aldea del Obispo, przy granicy z Portugalią, gdzie mieszka rodzina Sixto.


Centrum i wybrzeże od Porto do Lizbony

Nigdy przedtem nie byłem w Portugalii. Od razu zauważyłem, że ten mały kraj jest znacznie gęściej zaludniony, niż Hiszpania. Niedaleko granicy, Guarda, spore miasto na wzgórzu, z gotycką katedrą bez wieży, z XIV, najwyżej położona stolica prowincji w całej Portugalii (1056 m), stosunkowo blisko najwyższych gór, Serra da Estrela (Góry Gwiazdy). Słynie z chłodu. Dalej droga opada stopniowo wijąc się wśród rzadkich lasków sosnowych.

Następny postój to Viseu z przysadzistą dwu wieżową katedrą z XII w., kościołem Karmelitów (Carmo) z XVIII w. i kościołem Miłosierdzia (Misericórdia) z XVIII w. Miasto chlubi się Muzeum Grão Vasco. To tu urodził się ten malarz, którego prawdziwe nazwisko brzmi Vasco Fernandes (1475 – 1542). Muzeum mieści się w pałacu biskupim z XVI w. Nazwę swą zawdzięcza właśnie temu najważniejszemu malarzowi portugalskiemu w XVI wieku. Miasto jest mniejsze, niż Guarda, spokojniejsze. Stare, kamienne domy porośnięte mchem.   

Na środkowym wybrzeżu, u ujścia rzeki Vouga, leży Aveiro, znane przede wszystkim ze swych kolorowo pomalowanych łodzi moliceiros, przewożących dawniej moliço, czyli wodorosty służące do użyźniania gleby. Dzisiaj wożą turystów po ogromnym rozlewisku rzeki. Malowane dzioby tych łodzi przedstawiają często przaśne scenki z napisami typu: „Wrzuć swoje kartofle do mojej bruzdy!” Miasto ma bardzo bogatą historię. To tu, w klasztorze Jezusa z XV w. jest piękny marmurowy nagrobek patronki miasta, Księżniczki Świętej Joanny (1452-1490), z dynastii Avis. Klasztor jest wewnątrz wspaniały. Bogactwo ozdób ogromne! Dziś to siedziba muzeum. Katedra jest skromniejsza (XV w.). Całe Aveiro tonie w kafelkach. Jest ich masa, a chyba najpiękniej ozdobiono nimi dworzec kolejowy. Na mierzei rzeki Vouga wybudowano kolorowe miasteczko Costa Nova do Prado, z drewnianymi domkami rybaków, pomalowanymi oryginalnie w pionowe lub poprzeczne pasy.

Blisko 70 km na północ znajduje się Porto, drugie po Lizbonie największe miasto Portugalii. Leży na wzgórzach nad Douro, stromo opadających ku rzece. Niełatwo jest chodzić po starej części miasta: ulice są strome i stale  podchodzi się pod górę lub schodzi. Głównie po drugiej stronie Douro, w dzielnicy zwanej Vila Nova de Gaia, znajdują się olbrzymie przechowalnie cudownego wina porto. Przywożą je do miasta  z górnej doliny rzeki malownicze stateczki zwane rabelo. Imponująca katedra jest z XIII w., ale najwięcej złoconych rzeźb jest chyba w gotyckim kościele Św. Franciszka z XV w. Najbardziej  charakterystyczną  starą  budowlą  jest Wieża Kleryków (Torre dos Clérigos ), najwyższa i stojąca w najwyższym punkcie miasta (XVIII w.) i dlatego zewsząd widoczna. Ze względu na bardzo głęboką dolinę Douro duże wrażenie robią mosty, zwłaszcza ten żelazny, zaprojektowany przez Eiffel’a. 

Zjazd na południe i Coimbra, stolica Portugalii do połowy XIII w., z najstarszym uniwersytetem w kraju też z XIII wieku. Ten wspaniały uniwersytet znajduje się na samym szczycie wzgórza nad rzeką Mondego. Najpiękniejsza jest założona przez króla Jana V w XVIII w. biblioteka uniwersytecka, zwana na jego cześć “Janową” (Joanina). Cudowne freski pokrywają ściany, bardzo eleganckie półki z księgami sięgają sufitu, pełno złoceń, herbów królewskich, cała utrzymana w stylu rokoko, jednym słowem, najwspanialsza biblioteka, jaką kiedykolwiek widziałem. Nowa Katedra, w stylu manuelińskim (od imienia króla Manuela I), pochodzi z XVI w. i znajduje się niedaleko uniwersytetu. Tamże duże Muzeum Machado de Castro, a niżej, Stara Katedra z XII w., w stylu romańsko-gotyckim, przypomina warownię. Piękny jest wirydarz z romańskimi kolumienkami. W dolnej dzielnicy, kościół Św. Krzyża XVI, potężny, z manuelińską fasadą. Styl manueliński, obecny wszędzie w Portugalii, to niezwykle dekoracyjny styl przejściowy, między gotykiem, a stylem renesansowym, pełen elementów morskich: muszli, poskręcanych lin, gdyż powstał w okresie Wielkich Odkryć Portugalczyków. Wewnątrz kościoła Św. Krzyża nagrobki dwóch pierwszych królów portugalskich, Afonsa Henriquesa i Sancha I.

Stary uniwersytet ze swoją obyczajowością nadaje ton miastu. Kwitnie tu romantyczna niezwykle poezja i muzyka, tak zwane “fado coimbrzańskie”. Na obrzeżach miasta jest zakątek zwany “Skałą Tęsknoty” (Penedo da Saudade), gdzie na kamiennych tablicach wyryte poematy, często układane przez tutejszych studentów.    

Niezmiernie szerokie są plaże w Figueira da Foz (ponad pół kilometra szerokości), u ujścia rzeki Mondego do Oceanu Atlantyckiego. Wiatr i zimna woda nie zachęcają bynajmniej do dłuższych kąpieli, ale pobyliśmy tam około dwóch godzin.

Następnie, 88 km na południe od Coimbry miasteczko Alcobaça z wielkim klasztorem cysterskim z XIII w., pod wezwaniem Matki Boskiej. Jest to pierwsza gotycka budowla w Portugalii. Tylko środkowa część – kościół – jest barokowa. Wewnątrz, przepiękne nagrobki króla Piotra I i jego kochanki Inês de Castro (XIV w.), która została zabita  z woli jego ojca. Piotr I był tak bardzo w niej zakochany, że ogłosił ją królową Portugalii po jej śmierci, a oba nagrobki zostały zbudowane jeszcze za jego życia. Sielskość całej scenerii i jednocześnie ogrom tej budowli robią duże wrażenie.

Blisko stąd do Nazaré nad oceanem. Jest to port rybacki i znowu bardzo szeroka plaża u stóp skały ponad stumetrowej wysokości z fortecą Św. Michała na szczycie. Stroje kobiece to krótkie, bufiaste spódnice w ciemnych kolorach z haftowaną jedną listwą, albo całkiem czarne spódnice i bluzki. Te ostatnie oznaczają żałobę.

Batalha leży w głębi lądu przy ruchliwej autostradzie Lizbona – Porto. Znana jest jako miejsce pięknego manuelińskiego klasztoru Matki Boskiej Zwycięskiej (XVI w.), którego budowę rozpoczęto tuż po zwycięskiej bitwie z Hiszpanami pod Aljubarrotą w 1385 r. Zwłaszcza Niedokończone Kaplice (Capelas Imperfeitas) wzbudzają  zachwyt.

Bardziej na wschód, niedaleko brzegów Tagu, znajduje się miasto Tomar, z najwspanialszym zabytkiem, Klasztorem Chrystusa (XII-XVI w.), siedzibą Templariuszy i Zakonu Chrystusowego. Stosunkowo nieduży obiekt ma nieprawdopodobnie piękne elementy. Na zewnątrz, w fasadzie zachodniej, jest słynne okno manuelińskie z obfitością lin okrętowych i globusów wokół niego. Wewnątrz zaś jądrem klasztoru jest tak zwana Charola, czyli oratorium Templariuszy z rotundą Grobu Pańskiego z Jerozolimy, wspaniale ozdobione znakomicie zachowanymi malowidłami z XII wieku. Na dole, w mieście, jest jeszcze ciekawy kościół manueliński Św. Jana Chrzciciela z XV w. oraz synagoga.

Moi przyjaciele zawieźli mnie do węzłowej stacji Entroncamento, skąd pojechałem pociągiem do Lizbony. Oni musieli już wracać do Madrytu. Zatrzymałem się w Lizbonie na tydzień i zwiedziłem najważniejsze miejsca. Urzeka samo położenie miasta na stromych wzgórzach, nad szeroko rozlanym Tagiem, który zwany jest Słomianym Morzem (Mar de Palha). Mury Zamku Św. Jerzego (VIII – XIV w. ) to jeden z najwspanialszych punktów widokowych na miasto. Byłem tam wielokrotnie i mogę przysiąc, że nie ma piękniej położonej stolicy w Europie. Punkty widokowe znajdują się po stronie Zamku i po przeciwnej, w tym najbardziej znany Miradouro São Pedro de Alcântara. U stóp zamku leży Alfama, stara dzielnica o krętych, wąskich uliczkach, wielu zaułkach, małych placykach, na których ludzie smażą sardynki na ruszcie. W niższej części Alfamy, romańska katedra o wyglądzie fortecy (XIII w.), podobna do Starej Katedry w Coimbrze. Z Alfamy schodzi się do Dolnej Dzielnicy Pombalińskiej (Baixa Pombalina), wybudowanej po wielkim trzęsieniu ziemi w 1753 r., w drugiej połowie XVIII w. przez Markiza Pombala (stąd nazwa). Tworzą ją masywne kamienice z eleganckimi sklepami na parterze. Nad samym Tagiem, harmonijny Plac Zamkowy (Terreiro do Paço) z pomnikiem króla Józefa I, autorstwa słynnego rzeźbiarza Machado de Castro. Po przeciwnej stronie głównej Alei Wolności (Avenida da Liberdade), na wysokim wzniesieniu znajduje się Górna Dzielnica (Bairro Alto).

Dwa najbardziej znane zabytki Lizbony są usytuowane w odległej o jakieś 4 km na południe dzielnicy Belém (Betlejem). Jest to stojąca nad samym Tagiem manuelińska Wieża Betlejemska (Torre de Belém, XV w.) oraz olbrzymi klasztor Hieronimitów (Mosteiro dos Jerónimos, XVI w.), także w stylu manuelińskim. Klasztor spełnia rolę panteonu narodowego. Są tu pochowani odkrywca Indii, Vasco da Gama oraz wielki poeta Renesansu, Luís de Camões. W tej samej dzielnicy, Muzeum Karoc (Museu dos Coches), gdzie wyeksponowano pokaźną ilość niesłychanie ozdobnych pojazdów.

O Lizbonie można by wiele pisać. Wciąż powtarzam, że jest to miasto, które się odkrywa, miasto złożone z wielu miasteczek, ukrytych w jej wnętrzu. Ni stąd ni zowąd jakiś cienisty plac z malutkim kościółkiem i zabudową typową dla niewielkich miast, na przykład Plac Amoreiras (Morw), u stóp Akweduktu. Odkrywałem to miasto za każdym razem, a byłem tam w sumie kilkanaście razy. Teraz musiałem już wracać.

***

Przyszły lata „Solidarności” i stanu wojennego. W 1983 i 1984 roku straciłem możliwość przyjazdu do Portugalii, gdyż odmawiano mi kategorycznie wydania paszportu. Kolejna okazja nadarzyła się w 1985 r. Uczestniczyłem wówczas w pierwszym moim wakacyjnym kursie języka portugalskiego i oczywiście, zwiedzałem, poznawałem nowe fascynujące miejsca. Pierwszym był Plac Królewskiego Księcia (Praça do Príncipe Real) z nieprawdopodobnie rozłożystym portugalskim cyprysem  (Cupressus lusitanica) i pięknym widokiem na miasto i Most 25 Kwietnia. To tam znajdował się wówczas Instytut Języka i Kultury Portugalskiej. Schodzące ku Tagowi ulice Misericórdia i Alecrim były zawsze ulubionymi miejscami moich spacerów.

Inne moje ulubione miejsca w Lizbonie to Park Estrela (Jardim da Estrela) i Campo Grande (Wielkie Pole), tuż przy Uniwersytecie Lizbońskim, gdzie odbywały się kolejne kursy letnie języka portugalskiego. Oba parki charakteryzują się wspaniałą subtropikalną roślinnością i to tam szukałem cienia w upalne lizbońskie popołudnia.

Na skraju wielkiego podmiejskiego Parku Monsanto, leżącego na wzgórzu o tej samej nazwie, w miejscu, gdzie zaczyna się dzielnica Benfica, siedemnastowieczny Pałac Markiza de Fronteira, z pięknym francuskim ogrodem ozdobionym posągami i basenami, pełen wspaniałych kafelków przedstawiających pałacowe sceny, ale także lekcje solfeżu, których bohaterami są koty i małpy.

Parę słów na temat dwóch miejsc na środkowym wybrzeżu. Pierwsze to miasteczko Óbidos, otoczone murami z XII w., z potężnym średniowiecznym zamkiem w ich najwyższym punkcie (XII w.). Co prawda, teraz ocean nieco się od miasteczka oddalił, ale kiedyś był to port. Małe kościółki, sklepy z pamiątkami dla turystów, miejsce bardzo zadbane. Drugie to Archipelag Berlenga, składający się z trzech wysp. Leży na wysokości miasta Caldas da Rainha. Morze było bardzo wzburzone tego dnia i mały stateczek w czasie podróży wciąż był zalewany falami. Wyspy są skaliste i stanowią ostoję wszelkich morskich ptaków.

 


Zatadzie

Środkowo wschodnia część Portugalii to Zatadzie (Alentejo), równiny z pojedynczymi wzgórzami, obszar najsłabiej zaludniony w całej Portugalii. Stolicą Górnego Zatadzia jest miasto Évora. Otoczone murami obronnymi, ze Świątynią Rzymską  z II wieku naszej ery, o doskonale zachowanych kolumnach korynckich, w centrum miasta. Dwu wieżowa gotycka katedra z XII w. ma portal z pięknymi rzeźbami apostołów z XIV w., a w manuelińskim kościele Św. Franciszka z XV w. znajduje się Kaplica Kości (Capela dos Ossos), gdzie ściany wyłożone  kośćmi ponad pięciu tysięcy mnichów. Napis nad wejściem głosi: Nós ossos que aqui estamos, pelos vossos esperamos (Nasze kości, które tutaj spoczywają, na wasze kości czekają). Miasto jest nadzwyczaj interesujące.

Jednak najbardziej zafascynowały mnie dwa małe miasteczka w tym regionie: Monsaraz i Marvão. Oba leżą tuż przy granicy z Hiszpanią i wyglądają jak cudowne wyspy wystające z morza płaskiej równiny. Zbudowane są na wysokich, podłużnych wzgórzach i otoczone murami obronnymi. Na jednym krańcu średniowieczny zamek, na drugim wyniosły kościół, a ulica łącząca obie budowle wiedzie grzbietem wzgórza. Domki białe, pobielone wapnem, z wielkimi kwadratowymi kominami. Po trzy, cztery niewielkie kościółki w każdym z miasteczek, kapliczki. Widoki na okolicę cudowne i absolutny spokój. Takie żeglujące po zielonym, płaskim oceanie samotne wyspy. Cudo!!!

W Zatadziu byłem jeszcze w Beja, stolicy Dolnego Zatadzia. Wybrałem się wówczas z moją znajomą jeszcze z kongresu w Lipsku w 1984 r., Virginią Pinelą, do wiejskiej posiadłości jej duńskiego przyjaciela w pobliżu Beja, bardzo blisko doliny Gwadiany. Najbardziej charakterystyczną budowlą w Beja jest wysoka wieża zamkowa z XIV w.. Miasto otoczone jest murami też z XIV w., a wśród zabytków sakralnych wyróżnia się manueliński Klasztor Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, z XVI w., obecnie Muzeum Królowej Eleonory. Przez okno tego klasztoru siostra Mariana Alcofarado (1640-1723) ujrzała oficera francuskiego, markiza de Chamilly, w którym zakochała się na zabój. Do niego właśnie pisała słynne listy.

Kolejne miejsce, które oglądałem w Zatadziu to Vila Viçosa, w dystrykcie Évory, z ogromnym Pałacem Książęcym (Paço Ducal), XVI-XVII w., rezydencją książąt z rodu Bragança. W bliskiej okolicy znajdują się olbrzymie kopalnie marmuru, które też miałem okazję zobaczyć. Są nieprawdopodobnie głębokie: ludzie wyglądają w głębokim dole jak malutkie mróweczki! Aż strach patrzeć!

 

Okolice Lizbony

Niecałe 20 km na zachód od Lizbony jest Sintra, ulubione miejsce Byrona, miasteczko o wspaniałym, chłodniejszym, niż w Lizbonie klimacie, u stóp gór Serra de Sintra. Średniowieczny zamek (Castelo dos Mouros) leży na zboczu góry i wraz z murami obronnymi tworzy system obronny Sintry. W centrum miasteczka Pałac Narodowy (Palácio Nacional, XVI w.) z charakterystycznymi bardzo wysokimi kominami. Wnętrze bardzo bogate i ciekawe: mnóstwo arabskich kafelków! Wysoko w górach kapryśny, wielostylowy, kolorowy jak z bajki Pałac da Pena (Palácio da Pena, z XIX w.). Między Sintrą a Lizboną, nieco bliżej Sintry, Queluz z Pałacem Królewskim z XVIII w. (Palácio Real de Queluz), elegancki bardzo pałac z zadbanym parkiem. Za Sintrą, najbardziej na zachód Europy wysunięty skalisty cypel Cabo da Roca, czyli Przylądek Skalisty. Klifowy brzeg ma tutaj 140 m wysokości. Ogląda się stąd zachody słońca.                                                                

Ok. 40 km na południe od Lizbony, miasto Setúbal, z górującą nad nim Fortecą Św. Filipa (Forte São Filipe, XVI w.), manuelińskim Klasztorem Jezusa (Mosteiro de Jesus) i smukłą kolumną z posągiem romantycznego poety Manuela du Bocage (1765-1805). U stóp pobliskich gór Arrábida (Serra da Arrábida) ciąg uroczych plaż, z których  najbardziej przypadła mi do gustu Praia da Figueirinha (Plaża z Figowym Drzewem), z cudownym, czystym piaskiem i kryształowo czystą wodą. Dalej na zachód, rybacki port Sesimbra, ze średniowiecznym zamkiem Santiago. Na samym wysokim, chłostanym wiatrami przylądku Espichel, niesamowity klasztor  Matki Boskiej z Przylądka Espichel (Nossa Senhora do Cabo Espichel, z XVII w.), odwrócony tyłem do morza. Typowy krzyż portugalski, z długim ramieniem poprzecznym, stoi przed klasztorem.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

 

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria


Poprzednia część:

http://www.cultureave.com/meksyk-i-kuba-1977/

Inne, wybrane części:

http://www.cultureave.com/hiszpania-po-raz-czwarty-1973-1977-i-kuba-po-raz-drugi-1977/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Hiszpania po raz czwarty (1973-1977) i Kuba po raz drugi (1977).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po powrocie z Ameryki zamieszkaliśmy u matki Rosario, w Colonia Experimental, niedaleko szosy Madryt – Toledo. Mieszkała tam wówczas także ciotka Rosario, siostra matki, Luisa. Niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia. Zacząłem od razu zabiegać o pracę, ale nie było to bynajmniej proste. Wkrótce wyjechałem na dwa miesiące do Polski.

Gdy tylko wróciłem do Hiszpanii zamieszkaliśmy w naszym nowym mieszkaniu w Móstoles, około 18 km na południowy zachód od Madrytu. Zacząłem prowadzić wykłady z metodyki nauczania hiszpańskiego dla studentów filipińskich w Instytucie Kultury Hispanistycznej. Oficjalnie jako wykładowca figurował Leandro Tormo, który przekazywał mi honorarium. Stopniowo znalazłem też pracę jako nauczyciel języka polskiego (pracująca w PLL „LOT” Hiszpanka Conchita zapragnęła uczyć się naszego języka). Potem także prowadziłem kursy języka francuskiego, rosyjskiego, a nawet niemieckiego. W grupie rosyjskiej miałem pięć dziewcząt, entuzjastek ZSRR, z którymi głównie śpiewałem piosenki rosyjskie i radzieckie, natomiast w grupie niemieckiej w Móstoles był nawet jeden były gastarbeiter znający świetnie język.

Od czerwca  do listopada 1974 pracowałem jako pilot polskich wycieczek z biura „Juventur” w hiszpańskim biurze podróży „Viajes Júcar”. Lipiec i sierpień spędziłem w Polsce z grupami hiszpańskimi. Zaprzyjaźniłem się z kilkoma osobami. Potem jeździłem codziennie rano z udającą się do pracy Rosario, do siedziby Wyższej Rady Badań Naukowych przy ulicy Duque de Medinaceli 4 i tam pracowałem nad moim doktoratem. W styczniu 1975 wyjechałem na miesiąc do Rzymu. Mieszkałem u Eduarda Tamayo Gascue na Via Appia Antica. On był wówczas ambasadorem Wenezueli przy Stolicy Apostolskiej. Bardzo dokładnie zwiedziłem wówczas główne zabytki Rzymu, a w drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze w deszczowej Sienie, wilgotnej Florencji oraz w miarę pogodnej Pizie. Wracając do Madrytu odwiedziłem także po raz drugi Jeannine w Tulonie.

Podczas letniego pobytu w Polsce, pod koniec września 1975, odbył się w Warszawie Zjazd Tłumaczy Literatury Polskiej, w którym wziąłem udział jako jedyny przedstawiciel Hiszpanii (Franco jeszcze żył!). Ostatniego dnia było dla uczestników przyjęcie w pałacu w Jabłonnie. Pojechałem na nie w towarzystwie Joanny Chmielewskiej. W czasie pobytu w Polsce rozmawiałem w Warszawie na UW z prof. Kieniewiczem, a w Krakowie na UJ z prof. Ruskiem. Praca tak, natychmiast, ale mieszkanie, niestety, nie.  Ani jedna ani druga uczelnia nie mogła mi tego zapewnić. Co wobec tego robić? Pozostawał Wrocław, gdzie, według dr Sawickiego, była taka możliwość.

Na początku wakacji 1976 wybrałem się na północ Hiszpanii, do Santander, dokąd parę dni później przyjechały poznane w Polsce w 1974 Julia i Mari Carmen z matką. Nie tylko wybrzeże kantabryjskie, ale i cała prowincja Santander, a także Asturia ogromnie mi się spodobały. Zwiedziłem wówczas przepiękne miasteczko Santillana del Mar (renesansowe pałace o złocistych murach, pięknie zdobione, słynna romańska Kolegiata Św. Juliannyz XII w.) i najbardziej znane w Hiszpanii groty w Altamira, ze ścianami pokrytymi prehistorycznymi malowidłami bizonów. Krajobrazy górskie nadzwyczajnej piękności, no i zielono wszędzie, wspaniała, bujna roślinność w odróżnieniu od nagiej, pustynnej Kastylii. Już na terenie Asturii przeszedłem pieszo słynny wąwóz górskiej rzeki Cares (la Garganta del Cares), a potem, przemierzałem cudowne górskie doliny (Sotres) Szczytów Europy (Picos de Europa).  Zachwyciło mnie wspaniałe Oviedo z cudowną katedrą gotycką (XIII w.) i arcyciekawym skarbcem (IX w.), a potem pre romański kościół Santa María del Naranco (IX w.) o bardzo eleganckiej sylwetce. Był jeszcze kościół pre romański Św. Krystyny z Lena (IX w., Santa Cristina de Lena) i  św. Michała z Lillo (San Miguel de Lillo).  Wszystkie trzy stoją samotnie wśród gór, z dala od wszelkich osiedli.

W Hiszpanii miałem jeszcze dwie porządne „chałtury”: pracę tłumacza na Międzynarodowym Kongresie Turystyki (tłumaczyłem z hiszpańskiego na francuski) i przekład z rosyjskiego na hiszpański książki o gimnastyce wyczynowej mężczyzn. Na kongresie było to tłumaczenie pisemne do kongresowego pisma wychodzącego codziennie i siedziałem nad nim do bardzo późnych godzin nocnych. Do Móstoles wracałem śmiertelnie zmęczony około czwartej nad ranem. Tłumaczenie z rosyjskiego odbywało się w bardziej zwolnionym tempie, zwłaszcza, że upały na zewnątrz były nieznośne. Na szczęście, byłem sam. Okna zaciemnione i piłem stale hiszpańskie „whisky and soda”. Zdarzyła mi się jedna pocieszna pomyłka. Nie mogłem znaleźć w żadnym słowniku hiszpańskiego odpowiednika rosyjskiego słowa „бревнo”. W rosyjsko-francuskim były dwa znaczenia: 1. walec, 2. bęben. Dałem walec i dopiero później zorientowałem się, że chodzi o równoważnię…

Na stałe do Polski wyjechałem  z  Madrytu  w  połowie  września  1976.  Autokar z latynoamerykańskimi turystami udającymi się do Paryża zatrzymał się na pierwszą noc w mieście Vitoria w Kraju Basków, a na drugą w Bordeaux. Potem było spotkanie z Kaziem Piekarcem w Paryżu i nocleg w hotelu tuż przy Gare du Nord. Nazajutrz wyjazd do Gandawy, gdzie zatrzymałem się na kilka dni u Patricka Collarda, belgijskiego hispanisty. Potem  przeniosłem się do Bułgara Ilii Stefanowa, który mieszkał w bardzo proletariackiej dzielnicy Gandawy. On uciekł z komunistycznej Bułgarii i w żaden sposób nie mógł pojąć, dlaczego ja wracam do komunistycznej Polski. Udało mi się zwiedzić Gandawę, Brugię, Mechelen (po francusku Malines) i Brukselę. Olśniła mnie zwłaszcza Brugia, gdzie byłem trzykrotnie. Wszystkie cztery miasta belgijskie okazały się prawdziwymi klejnotami architektury. Cudowne kościoły gotyckie o strzelistych, smukłych wieżach, a ponadto w Brugii i w Gandawie malownicze kanały, dzięki którym zwłaszcza Brugia zyskała sobie miano „Wenecji Północy”, wspaniałe malowidła i rzeźby w kościołach i licznych muzeach.

W Instytucie Filologii Romańskiej na Uniwersytecie Wrocławskim prowadziłem początkowo lektorat języka hiszpańskiego dla zaawansowanych i przekłady z języka polskiego na język francuski. Później, zamiast przekładów,  dostałem ćwiczenia praktyczne z gramatyki francuskiej. Gdy w 1986 roku utworzono Zakład Iberystyki, doszły „moje” przedmioty: historia i kultura Ameryki Łacińskiej i Portugalii, wprowadzony przeze mnie po raz pierwszy język i kultura Portugalii oraz historia języka hiszpańskiego.

Tymczasem Piotr Sawicki wyznaczył mnie na organizatora obozu naukowego dla studentów i w lutym 1977 pojechałem służbowo do Hiszpanii, by ten obóz przygotować. Na lotnisku Barajas spotkałem przypadkowo pana Pawłowicza, kierownika LOT-u w Madrycie. Zaproponował mi pracę w biurze LOT-u, a ja bardzo chętnie przystałem na tę propozycję. Przez cały miesiąc pobytu chodziłem tam popołudniami na kilka godzin.  Pan Pawłowicz, podpisując ze mną umowę, sumitował się, że nie są to wysokie zarobki, ale na podstawie zaświadczenia można ubiegać się o bezpłatny przelot jakimiś liniami do dowolnie wybranego miejsca. Wybrałem natychmiast Meksyk. Meksykanie z linii Aeroméxico, sąsiedzi LOT-u w Madrycie, odmówili, ale zgodziły się i owszem Kubańskie Linie Lotnicze (Cubana de Aviación). Umówiłem się z nimi, że przyjadę latem i dokładnie wszystko ustalimy.

Podczas tego pobytu  w  Hiszpanii  wygłosiłem w Instytucie Kultury Hispanistycznej w Madrycie wykład o Calderonie i Słowackim (porównanie oryginału Księcia niezłomnego z polskim tłumaczeniem). Któregoś dnia mój wspaniały przyjaciel Enrique Brasó zawiózł mnie do Illescas (na trasie do Toledo), gdzie w miejscowym Szpitalu Miłosierdzia obejrzeliśmy cudowne obrazy El Greca.

W lipcu 1977 leciałem do Madrytu, a potem do Hawany. Po trzynastu latach kolejna podróż na Kubę! Samolot miał nocą postój techniczny na wyspie Santa María  w Archipelagu Azorów. Po wymianie na lotnisku w Hawanie tak zwanego czeku bankierskiego na „dewizy socjalistyczne”, taksówką pojechałem do hotelu „Deauville” przy Maleconie. Hotel wypełniony turystami z Kanady i Włoch i ja wśród nich. Biorę najpierw prysznic, a potem telefonuję do Jorgego i do Kati. Kati pyta, kto mówi. Ja: przyjaciel. Ona: mam wielu dobrych przyjaciół, ale najlepszym jest Zygmunt! Najpierw pojawia się Jorge, a gdy rozmawiamy w hallu na dole, wpada Kati. Biorę ją w objęcia i podnoszę do góry. To wszystko na tle przemawiającego w telewizji Fidela Castro. Jak zwykle, wykrzykuje przeciwko „imperialistom z Północy”. Nazajutrz przyjeżdża po mnie z Ambasady PRL pani Maria Dembowska, pełniąca wówczas funkcję attaché kulturalnego i wspaniałą limuzyną z klimatyzacją wiozą mnie na Wydział Sztuki i Filologii, przy Zapata i G, czyli tam, gdzie przed 13-stu laty miałem zajęcia. Wysiadam u stóp gigantycznych figowców. Upał nieziemski! Zastanawiam się, jak ludzie mogą mieszkać i żyć w takim wrzątku.

Wieczorem przenoszę się do Jorgego, który uzyskał na to zgodę Komitetu Obrony Rewolucji w swojej dzielnicy. Piętrowy dom w dzielnicy Santos Suárez. Woda jest tylko godzinę rano i godzinę po południu. Trzeba ją nabierać do wanny, a kąpiel wygląda w ten sposób: nabiera się z wanny wiadro wody i puszką polewa ciało, po czym namydla je i spłukuje przy użyciu puszki. To wszystko siedząc na nieczynnym bidecie. Wobec braku podstawowych produktów spożywczych, to ja robię zakupy w sklepie dyplomatycznym za moje „dewizy socjalistyczne”. Wybieramy się do Santa María del Rosario, 19 km na południowy wschód od Hawany. Osiemnastowieczny kościół w remoncie, ale nalegam, aby mnie wpuścili. Cudowne, złocone barokowe ołtarze.

Bywam w Instytucie Lingwistyki Kubańskiej Akademii Nauk w alei Salvadora Allende (dawniej Karola III) oraz u miłych państwa Wyderków w budynku „Foxa”. Parokrotnie także u Kati w dzielnicy Marianao i u Lourdes w dzielnicy Playa Miramar. Obie wymienione tu panie to moje niegdysiejsze wielkie „sympatie” z pierwszego pobytu na wyspie. Zresztą zarówno jedna jak i druga dały mi wspaniałe rekomendacje do osób, które w Meksyku potraktowały mnie bardzo życzliwie i wiele mi pomogły.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Asturia

Bruksela

Florencja

Kuba

Mechelen

Oviedo

Piza

Rzym

Santillana del Mar

Poprzednie części dziennika z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/chile-argentyna-i-puerto-rico-wrzesien-1973/




Chile, Argentyna i Puerto Rico (wrzesień 1973).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Wiedzieliśmy, że sytuacja w Chile jest bardzo zła. W samolocie z La Paz do Santiago de Chile Rosario, tuląc się do mnie, rzekła błagalnie: „Oby tylko nas w Chile nie poczęstowano jakąś kulą!”. Na lotnisku Pudahuel rozgardiasz. Jest właśnie strajk komunikacji i jedynym sposobem pokonania prawie 40 km do Santiago jest taksówka. Taksówkarz jednak zażyczył sobie bajońskiej sumy za przejazd. Rosario zwierzyła się z tego jakiemuś carabinero, a ten zmusił taksówkarza, mierząc weń karabinem, do zawiezienia nas do Santiago za „normalną” cenę. Kierowca jest wściekły i wiezie nas do bardzo drogiego hotelu Sheraton przy Plaza de la Moneda. Idziemy do tańszego Panamericano, niedaleko stamtąd. W pokoju jest chłodno i miła recepcjonistka użycza nam grzejnika na kółkach.

Niewiele widzieliśmy w mieście. Najpierw spotkanie z poznanym na Kubie inżynierem, Mario Saavedrą Guzmánem, który wysyła z nami swego asystenta Maxa do Ambasady Argentyńskiej. Jest dla mnie wiza argentyńska! Moja radość nie ma granic. Wizyta u matki Maxa, miłej starszej pani nie mającej złudzeń co do przyszłości socjalizmu w Chile. W mieście udało nam się zjeść obiad i to na ten obiad słynne „caldillo de congrio” (zupę z morskiego węgorza), tak cudownie opisaną przez Pabla Nerudę:

ODA DO ZUPY Z MORSKIEGO WĘGORZA

W chilijskim

morzu

burzliwym

żyje różowy węgorz,

gigantyczny wąż morski

o śnieżnobiałym mięsie.

A w garnkach

chilijskich,

na wybrzeżu,

narodziła się zupa,

gęsta i soczysta,

pyszna.

Zanieś do kuchni

obdartego ze skóry węgorza,

jego skóra schodzi

jak rękawiczka

i odsłania się

wówczas

morskie grono,

delikatny węgorz

lśni

już obnażony,

gotowy

na nasz apetyt.


Teraz

zbierasz

czosnek,

pogłaskaj najpierw

tę cudowną

kość słoniową,

powąchaj

jej gniewną woń,

a potem

podsmaż posiekany czosnek

z cebulą

i pomidorem,

aż cebula

nabierze złotej barwy.

W tym czasie

ugotuj

w parze

mięsiste

morskie krewetki,

a kiedy już będą

miękkie,

kiedy dojrzeje już smak

sosu

powstałego z soku

oceanu

i przejrzystej wody,

jaką wydało światło cebuli,

wtedy

dodaj węgorza,

niech się zanurzy w chwale,

niech w garnku

nabierze smaku,

niech stwardnieje i nasiąknie.


Teraz już tylko trzeba

dodać do potrawy

śmietany,

tej gęstej róży

i wolnemu

ogniowi

powierzyć ten skarb

aż w zupie

podgrzeją się

esencje Chile

i na stole

staną nowożeńcy:

smaki

morza i ziemi,

abyś w tym daniu

poznał niebo.

Z hiszpańskiego tłumaczył Zygmunt Wojski

Pani, która podała nam tę przepyszną zupę z węgorza, żałuje, że przyjechaliśmy do Chile właśnie teraz, gdy kraj zamienił się w rozjątrzone mrowisko. Opowiada, jak tu było przedtem cudownie… Potem porośnięte drzewami Wzgórze Świętej Łucji (Cerro de Santa Lucía), skąd obszerny widok na miasto. Odwiedzamy w Bibliotece Narodowej jej szefa, poetę Juvencio Valle (1900-1999), który namawia nas do wzięcia udziału w manifestacji poparcia dla Salvadora Allende. Widzieliśmy ją potem. Szły niekończące się tłumy, ale równie liczne tłumy przeciwników obserwowały ten pochód z chodników z bardzo ironicznymi minami. Po mieście krążyły grupki osób zbierających podpisy, aby Allende ustąpił.

Wieczorem kolacja u matematyczki Horty Villarroel Marín de Saavedra, żony Maria Saavedry Guzmána, w dzielnicy Las Condes, w której mieszka także Allende (skromna willa w stylu starohiszpańskim, z dwiema wielkimi glinianymi kadziami na deszczówkę, została obecnie przekształcona w muzeum Salvadora Allende). Horta, ta „socjalistka” poznana na Kubie, mieszka jak bogata burżujka w pięknej willi. Ma służącą, którą wzywa do jadalni dzwoneczkiem. Na kolacji jest obecna także jej córka Cecilia oraz zięć. Nawet na chwilę nie mogliśmy zatrzymać się przed willą Salvadora Allende. Gdy zięć Horty i Maria nieco zwolnił, strażnicy natychmiast wymierzyli w nas lufy karabinów. W dzielnicy Las Condes warto zwrócić uwagę także na centrum kulturalne Santa Rosa de Apoquindo. Pochodzący z XVII wieku dom w stylu portugalskim zyskał w XIX wieku nowy wystrój: kolumny i fryzy. Całość tworzy stylową podkowę, z jednej strony całkiem otwartą.

Coś trzeba zrobić z pieniędzmi, bo na lotnisku zmuszono nas do wymiany bardzo pokaźnej ich ilości. Sklepy jednak pozamykane, strajk. Odnaleźliśmy przypadkiem jeden, częściowo otwarty. Przechodzimy do wnętrza pod opuszczoną prawie całkiem kratą, niemal czołgając się. Kupuję sweter i szlafrok, który nadal noszę (sic!). Największe kolejki – kilometrowe! – przed piekarniami, nawet przed zamkniętymi. Niełatwo znaleźć taksówkę na lotnisko, ale jakoś się udało.

Lot do Mendozy w Argentynie był krótki i niesamowity. Samolot natychmiast jął się ostro wznosić. Przeleciał potem nad najwyższymi szczytami Andów i zaraz zaczął opadać. Na lotnisku dwa samochody z rodziną Rosario. W San Juan mieszka brat jej matki. Wszyscy niesłychanie mili. Jedziemy do San Juan, 169 km. Spędzamy tam 3 dni. 25 km od San Juan (w Rawson) Muzeum Archeologiczne, w którym znaleziona wysoko w Andach mumia inkaska (na szczycie El Toro, 6100 m wysokości). San Juan jest stolicą regionu winnic. Wszędzie wokół miasta rozległe uprawy winorośli i inne plantacje. Czy byliśmy w słynnej Dolinie Księżycowej (Valle de la Luna)? Szczerze powiem, że nie pamiętam. Chyba jednak nie, bo jest to aż 300 km od San Juan, a formacje skalne są tak oryginalne (grzyby skalne, etc.), że z pewnością bym zapamiętał.

Z San Juan do San Luis, a stamtąd samolotem do Buenos Aires. Hotel „Victory” na ulicy Maipú, blisko Plaza San Martín, z ogromnym, rozłożystym ombú (Phytolacca dioica), a po polsku lizbona zielona. Jesteśmy w samym centrum, punkt wyśmienity! Mimo że i tu sytuacja polityczna dość fatalna (Perón i jego kolejna żona, tym razem była tancerka z kabaretu, Isabelita!) miasto urzeka nas całkowicie. Budowle są wielopiętrowe, niezwykle eleganckie, wzorowane na europejskich, ulice bardzo szerokie. Nazajutrz jedziemy do podstołecznego Martínez. To Rosario na widok rosłego pana w brązowym poncho, podlewającego  kwiaty pod domem, mówi do mnie: „To twój wujek”. Wzruszenie, opowieści. On się mnie nie spodziewał zupełnie! Przed wojną odbywał służbę wojskową w Korpusie Ochrony Pogranicza na Wołyniu i Podolu, a po wojnie dostał się do Włoch, skąd po kilku latach wyemigrował z żoną Włoszką i córką do Argentyny. Zbyt dobrze poznał „smak” życia w maleńkiej wsi mazowieckiej pod Skierniewicami, by do niej nie wracać po wojnie. Byłem jedyną osobą z jego rodziny, która go tu odnalazła.

Umawiamy się na kolejny dzień i gdy jesteśmy na dworcu Retiro widzę, że ktoś czyta rozłożoną gazetę. Na pierwszej stronie wypisane wielkimi literami: „Zamach w Santiago de Chile” i zdjęcie Pałacu de la Moneda w kłębach dymu. Było to 11 września 1973.

Moi kuzynostwo Iza i Jurek oraz mąż Izy, Gabriel, zapraszają nas na wycieczkę statkiem po delcie Parany w El Tigre pod Buenos Aires. Ta wielka argentyńska rzeka tworzy tu właśnie ogromną deltę z dużą ilością wysp, na których eleganckie wille i domki letniskowe zamożnych mieszkańców Buenos Aires. A po rozlicznych rzekach i kanałach delty kursują mniejsze i większe stateczki wypełnione po brzegi turystami. Barwa wody wszędzie jest tak ciemno brązowa, że widoczność w niej żadna. Prawdę mówiąc, jedyna atrakcja to wyspy, wille, przystanie, roślinność oraz mijające nas statki.

W kolejne dni spacerujemy po śródmieściu: ulice Florida, Corrientes, Plaza San Martín… Dochodzimy do Plaza de Mayo, gdzie dzieci ustawione pod transparentem Argentina – potencia (Argentyna – mocarstwo). Na ścianach kamienic napisy: Evita al poder con Perón e Isabel (Evita do władzy z Peronem i Izabelą). Na lotnisku El Parque nieprzebrane tłumy wiwatują od rana na cześć Isabelity, która dopiero wieczorem ma wracać z miasta Santa Fe

Costanera Norte (promenada nad mętną czekoladową La Platą) i brzuchate pnie puchowców wspaniałych o hiszpańskiej nazwie palo borracho (Chorisia). Któregoś dnia wieczorem wybieramy się na koncert do El Viejo Almacén (Starego Magazynu), na rogu ulic Independencia i Balcarce w dzielnicy San Telmo. Program cudowny. Na bandoneonie niebiańsko gra najlepszy w całej historii gry na tym instrumencie Aníbal Troilo (1914-1975), zwany Pichuco, śpiewa najbardziej znany wówczas wykonawca tang, Edmundo Rivero (1911-1986) i wielu innych. Znajomi Argentyńczycy zazdroszczą mi, że udało mi się posłuchać ich na żywo na owym koncercie, gdyż byli znakomici, a zostało im wówczas już niewiele lat  życia. Nie zapomnę, gdy Aníbal Troilo grał przepiękne tango Del barrio de las latas (Przyszedł z dzielnicy nędzy). Nagrywaliśmy cały koncert na magnetofon, ale baterie były już bardzo słabe i słyszalność dość podła. Aliści teraz… bez najmniejszego trudu odnajduję to właśnie tango wykonywane właśnie przez Aníbala Troilo na youtube  i mogę upajać się jego pięknem do woli!

Oscar Gamardo (studiował w łódzkiej filmówce w połowie lat 60.) radzi nam iść koniecznie do znanego bardzo lokalu o nazwie La bola loca (Szalona kula),  niedaleko naszego hotelu, na tej samej ulicy Maipú. Występują trzy gwiazdy piosenki argentyńskiej: Susana Rinaldi (jej numer popisowy to „Malena śpiewa tango, jak nikt inny”), Mariquena Monti (o głosie porównywanym do głosu Edith Piaf)  i Amelita Baltar, żona Astora Piazzoli, specjalizująca się raczej w folklorze argentyńskim. Było to zaraz po zamachu w Santiago de Chile i zgodnie z jedyną wersją, którą wszyscy podawali, Salvador Allende popełnił samobójstwo po ataku na Pałac La Moneda.

Jeden dzień, prawie cały, stracony na bezskuteczne oczekiwanie w konsulacie Brazylii na wizę brazylijską. Nie tym razem! W Brazylii prawicowa dyktatura i mowy nie ma, bym mógł tam pojechać z moim paszportem peerelowskim.

Byliśmy też w dzielnicy portowej La Boca. Najbardziej malownicza jest ulica Caminito (Dróżka, jak tytuł znanego tanga), z domami z falistej blachy, w jaskrawych kolorach i ścianami ozdobionymi płaskorzeźbami przedstawiającymi scenki rodzajowe, głównie związane z tangiem. Bardzo tu kolorowo. To była ongiś dzielnica emigrantów włoskich, którzy, tuż po przybyciu z dalekiej Europy, osiedlali się tu masowo.

Gdy po miesiącu wracamy do Caracas, na lotnisku w Limie Peruwiańczycy witają Nicolae Ceauşescu. Widzimy tę ceremonię przez okna pawilonu tranzytowego. W Caracas zatrzymujemy się jeszcze na tydzień w hotelu „El Pinar” w dzielnicy El Paraíso, a potem kolejne pięć dni spędzamy na wyspie Portoryko. Mieszkamy w hotelu obok Starego Miasta, u starszej Hiszpanki. Stare San Juan to pięknie odnowiona kolonialna dzielnica, za którą na wyniosłym cyplu ogromna forteca El Morro strzeże wąskiego wejścia do rozległej zatoki.

Wspólnie pojechaliśmy na cudowną plażę Luquillo, olbrzymią, szeroką, o białym piasku, gdzie całe gaje palm kokosowych, a potem do  deszczowej dżungli u stóp góry El Yunque (1050 m). Teraz ta dżungla nosi nazwę Bosque Nacional El Yunque (Państwowy Las El Yunque). Wodospady, potoki, drzewiaste paprocie, małe kolorowe ptaszki zwane san pedrito (Todus mexicanus), papugi, śpiewające zielone żabki coquí (Eleutherodactylus coqui), a także węże boa, tak jak na sąsiedniej wyspie Haiti (na Kubie nie ma tych węży)… Portoryko było wówczas jedynym krajem Ameryki Łacińskiej, gdzie autobusy były nie tylko niezwykle czyste, ale posiadały dobrze działającą klimatyzację. W pozostałych krajach Ameryki Łacińskiej podróż autobusem to była istna męka ze względu na upał i straszny tłok.

W informacji turystycznej zapisujemy się na bezpłatną wycieczkę po wielkiej zatoce  San Juan, połączoną ze zwiedzaniem wytwórni rumu Bacardí po drugiej stronie zatoki oraz obiadem. Większość turystów zna angielski i tylko ja chwytam tylko  pojedyncze słowa podczas wycieczki, ale do obiadu dostajemy asystę w osobie niejakiego Johna Ruiza, Portorykańczyka, który zna hiszpański. I oto już w trakcie konsumpcji zaczyna się prelekcja poświęcona reklamie działek budowlanych na Florydzie. Prelegent posługuje się sprawnie rzucanymi na ekran planami, dokładnymi opisami, a przy innych stolikach  kolejni przedstawiciele przedsiębiorstwa,  dokonują cudów,  abyśmy  nabyli owe działki. W życiu nie doznałem czegoś podobnego. Perswazja, by nie powiedzieć nachalność z ich strony była tak obezwładniająca, że nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że jednak nie podpisaliśmy umowy!

W przeddzień odlotu do Madrytu sam wynajmuję taksówkę i  objeżdżam wyspę dookoła, co trwa całe popołudnie i wieczór. Najpierw północne wybrzeże, a potem dwa najważniejsze po stolicy miasta Mayagüez i Ponce, a potem  przez góry z powrotem do San Juan. Na północnym zachodzie wybrzeże bardzo uprzemysłowione.  Widać  jakieś potężne rafinerie  ropy  naftowej. Szkoda, że na tak pięknej i niewielkiej wyspie Amerykanie zdecydowali się wybudować takie dymiące kombinaty przemysłowe… Moim zdaniem to zupełnie bez sensu.

Na lotnisku w San Juan wita nas osiadły tutaj kubański lingwista Humberto López Morales i zaprasza do kawiarni. My zamawiamy znakomity koktajl ananasowy piña colada, a on dla siebie prosi  pompatycznie po hiszpańsku whisky z lodem (un güisqui sobre las rocas), co w tłumaczeniu na polski brzmi „whisky na skałach”. To miał być dla nas jeden z dowodów na to, jak często i jak poprawnie używany jest na wyspie język hiszpański. Jak zwykle, pocieszny jest ten Humberto!

Jeszcze nie wiedzieliśmy, że samolot Iberii będzie musiał zawrócić po coś czy kogoś do Caracas i dopiero stamtąd poleci do Madrytu. Niestety! Lot był bardzo niewygodny, bez żadnej telewizji i z dość podłym jedzeniem. Na lotnisku w Madrycie czekali na nas matka, brat, ciotka i wujek Rosario z całą rodziną. Zaczynał się dla mnie całkiem nowy  i oj, niełatwy etap życia.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Santiago de Chile

Buenos Aires

Delta Parany

Portoryko

Fauna i flora

Inne

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/

http://www.cultureave.com/peru-i-boliwia-sierpien-1973/




Peru i Boliwia (sierpień 1973).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Około 20 sierpnia 1973 roku wylądowaliśmy w Limie. Zamieszkaliśmy w hotelu położonym w sercu miasta, stosunkowo blisko Placu Broni. Oprócz kłębiących się wszędzie tłumów zwróciły moją uwagę utrzymane w ciemnej tonacji drewniane, ażurowe rzeźbione balkony na fasadach starych pałaców. To hiszpańskie dziedzictwo muzułmańskie. Wyróżnia się siedziba Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Pałac Torre Tagle (1735), ale chyba jeszcze bardziej rezydencja armatora, bankiera i kupca hiszpańskiego, markiza Martína de Osambeli, ukończona w roku 1805. Balkony zdobiące jej fasadę utrzymane są w stylu Ludwika XVI. Pięknymi balkonami może się poszczycić także elegancki Pałac Arcybiskupów przy Placu Broni. Spośród  kościołów należy wymienić przede wszystkim kościół Matki Boskiej Łaskawej i jego harmonijną barokową fasadę. Mój znajomy z Madrytu, mieszkaniec Limy, peruwiański lingwista Javier Badillo Bramón, zaprowadził nas do klasztoru Św. Augustyna, gdzie oryginalny pomnik śmierci lub też jej łucznika: strzelający z łuku szkielet. Wyrzeźbił go w XVIII wieku szalony mnich Metys Baltazar Gavilán.

Trzydniowy pobyt w Limie wykorzystałem głównie zwiedzając muzea: Muzeum Złota i prywatne muzeum figurek erotycznych Indian Mochików (Museo Rafael Larco Herrera). Odległości ogromne. Przecinałem autobusami rozległe dzielnice, w tym  osławioną elegancką Miraflores. Wszędzie widać było wzgórza z okropnymi pueblos jóvenes (tak zwanymi Młodymi Wioskami), czyli dzielnicami nędzy. Biednych Indian i Metysów na ulicach tłumy. Pojechaliśmy też do Pachacámac na wybrzeżu, 31 km na południe od Limy. Znajdują się tam ruiny najbardziej znanej świątyni na wybrzeżu środkowym Peru, siedziby wyroczni, którą często odwiedzano. Inkowie składali tu ofiary z kobiet zamieszkujących Andy. Największe wrażenie robi na mnie widok niezwykle wzburzonego Pacyfiku: fale ogromne. Ciekawe, że ten ocean, paradoksalnie nazwany Spokojnym, jest wszędzie niesamowicie rozfalowany, to samo w Gwatemali.

Samolotem do Cuzco. Lecimy nad wysokimi szczytami Andów. Cuzco leży w kotlinie Andów Wschodnich, na wysokości 3400 m, osłonięte z jednej strony ogromnym potrójnym murem kamiennym fortecy Sacsahuamán. Na dnie kotliny, Plac Broni z Katedrą i kościołem Towarzystwa Jezusowego (obie potężne budowle z XVII). Wszystkie siedemnastowieczne kościoły wypełnione wspaniałymi malowidłami religijnymi z epoki. W XVI i XVII działała tutaj słynna Kuzkeńska Szkoła Malarstwa, druga obok Kiteńskiej najbardziej znana w całej Ameryce. Kościół Św. Dominika zbudowano na fundamentach inkaskich, których w mieście sporo. W jednej z bocznych uliczek inkaski mur z dwunastokątnym wielkim kamieniem umieszczonym w murze.

W odległości 7 km od miasta tak zwane kąpielisko inkaskie Tambomachay z wypływającymi z gór źródłami, a 112 km w dół rzeki Urubamba, słynna cytadela Machu Picchu (2300 m), położona na szczycie urwistej góry o tej właśnie nazwie. Byliśmy tam dokładnie 24 sierpnia 1973. Widoki przepiękne! Ruiny cytadeli – baszty, mury, schody – ze Świętym Placem i zegarem słonecznym Intihuatana (pionowym kamieniem do „przywiązywania Słońca”) na samym szczycie, wyrastają regularnie na tarasach łagodnie opadających ku przepaści, a widok na okoliczne szczyty z pobliskim wyniosłym Huayna Picchu (Młodym Szczytem) jest niezapomniany! Drzwi i okna w murach mają kształt trapezów. Sam dojazd pociągiem z Cuzco jest ciekawy: najpierw pociąg podjeżdża zygzakami na stromy stok góry,  a potem zjeżdża w dół i już jedzie mniej więcej dnem doliny Urubamby. Co jakiś czas pojawiają się ośnieżone szczyty Andów. Od stacji kolejowej Puente Ruinas, pełną serpentyn i ostrych zakrętów bardzo stromą drogą pod górę.

Była jeszcze wyprawa do miasteczka Pisac, 34 km od Cuzco. Poza słynnym targiem indiańskim, gdzie Indianki sprzedają między innymi liście koki, na wysokim wzniesieniu wspaniałe ruiny inkaskie z zegarem słonecznym. Pojechałem tam razem z Indianami odkrytą ciężarówką. Wokół, na stokach nad Urubambą, nadal są uprawiane inkaskie tarasy.

Zapamiętałem ponadto dwie przygody związane z Cuzco. Jedna w restauracji, gdzie usiłowałem zamówić coś bez  wszechobecnej tam przyprawy culantro (rodzaj kolendry), przenikliwie aromatycznej. Zamówiłem pstrąga à la meunière, czyli po prostu z masłem i oto dostaję talerz z górą ciemno-zielonego culantro… Przyznam, że zdenerwowałem się wówczas na kelnera. Druga miała miejsce na poczcie. Chcieliśmy wysłać kartki z bardzo ładnymi wówczas znaczkami peruwiańskimi, ale stoisko ze znaczkami było już zamknięte, a my nazajutrz wyjeżdżaliśmy wcześnie do Puno… Kierownik poczty zaproponował, abyśmy zostawili kartki i odliczone pieniądze na znaczki, a on osobiście przyklei nazajutrz znaczki i wyśle kartki. Żadna z tych kartek nie dotarła do adresata, a było ich bardzo dużo! Oto jak „uczciwych” miało wówczas Peru urzędników !

Jeden cały dzień zajęła nam podróż pociągiem do Puno. Jechaliśmy porośniętą żółtą trawą doliną, z widokiem na okoliczne ośnieżone szczyty andyjskie. Podczas pobytu w Puno odbyliśmy wycieczkę na wyspy zamieszkane przez Indian Uros. Znajdują się one na środku jeziora Titicaca, są pływające, ułożone z sitowia o nazwie totora. Z tegoż sitowia Indianie wyplatają nie tylko chaty, ale też charakterystyczne łodzie zwane caballitos (koniki). Odżywiają się rybami i żyją w strasznej nędzy. Krajobraz wygląda bardzo smutno: brzegi jeziora Titicaca są nagie, pozbawione jakiejkolwiek roślinności, a na samym jeziorze poza wyspami Urów nie ma niczego. Wybrałem się jeszcze sam do Sillustani (28 km na północ od Puno), nad jeziorem Umayo, by zobaczyć niesamowite grobowce w kształcie okrągłych baszt, zwane chullpas. Według tradycji są to groby dawnych wodzów preinkaskiego państwa Hatúncolla, czyli Collao Grande. W istocie miejsce jest samotne i poruszające. Te grobowce-baszty i jezioro z trapezoidalną wyspą pośrodku, wszystko zalane złotym blaskiem chylącego się ku zachodowi słońca, zrobiło na mnie wielkie wrażenie.

Całą noc płyniemy statkiem przez jezioro Titicaca na brzeg boliwijski, do portu Guaqui, gdzie wsiadamy do pociągu zmierzającego do La Paz. Stosunkowo blisko od Guaqui, po drodze, ruiny Tiahuanaco. Ktoś z obsługi pociągu rzuca: „Macie 20 minut na zwiedzenie Tiahuanaco” i cały tłum turystów pędzi ku majaczącym daleko ruinom. Oczywiście, te 20 minut znacznie się wydłużyło, ale i tak „zwiedzanie” odbywa się w biegu. Brama Słońca, Brama Księżyca, Świątynia Masek, wszystko to ledwie muśnięte nieprzytomnym wzrokiem, bo już trzeba wracać. Podróż pociągiem zajmuje jeszcze parę godzin. Gdy jesteśmy stosunkowo blisko naszego celu, przy samych torach, rząd siedzących w kucki postaci Indian płci obojga z odsłoniętą sempiterną spokojnie oddaje się wydalaniu. Przejeżdżający pociąg nie robi na nich najmniejszego wrażenia. A ja dostaję ataku śmiechu! Śmieję się jak szalony ku zgorszeniu współpasażerów. Zjeżdżamy łagodnymi łukami na dno olbrzymiej niecki, w której leży La Paz. Na stokach tej doliny mieszkają właśnie Indianie traktujący pobrzeża torowiska jako wychodek, albowiem pociąg z turystami jedzie tamtędy tylko raz w tygodniu, we czwartki.

Nad La Paz góruje ośnieżony trójwierch Illimani (6438 m), a poniżej, skaliste góry pokryte skąpą roślinnością. Samo miasto niewiele ma do zaoferowania turystom i pięć dni, jakie tam spędzamy, to stanowczo za dużo, ale tak zdecydował rozkład lotów. Jest w centrum kopia Świątyni Masek z Tiahuanaco z ustawionymi w jej wnętrzu monolitami bóstw, jest kilka kolonialnych kościołów i najciekawszy ze wszystkiego magiczny targ (Mercado de Brujerías): cudowne zioła i przynoszące szczęście płody lam wyjęte z brzucha matek jeszcze przed połogiem. Zakopuje się je w fundamentach budowanych domostw. Nie mieliśmy, niestety, okazji obejrzenia typowych tańców boliwijskich, morenady i diablady. Udało mi się kupić maleńką  miniaturkę kolorowej szklanej maski do diablady. Nieprawdopodobnie fantazyjna, z powykręcanymi rogami, z wężem pomiędzy nimi, dodatkowo z dwiema parami mniejszych rogów i olbrzymimi oczami wygląda w istocie diabolicznie. Słyszeliśmy audycje radiowe w języku aymará, najbardziej tu rozpowszechnionym języku indiańskim.

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Lima

Cuzco

La Paz

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/

http://www.cultureave.com/ekwador-sierpien-1973/




Ekwador (sierpień 1973).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Dziennik z podróży ukazuje się w drugi czwartek miesiąca

Zygmunt Wojski

Po wylądowaniu na lotnisku w Quito wsiedliśmy do mocno sfatygowanego autobusu jadącego de centrum. Tam zamieszkaliśmy w hotelu usytuowanym wygodnie w samym sercu starego Quito. Na ulicach i w restauracjach, gdzie jadaliśmy posiłki, tłumy Indian odzianych w czarne poncza i szare kapelusze. Mężczyźni z włosami splecionymi w jeden długi warkocz wystający spod kapelusza. Stary, niewidomy Indianin przepięknie gra na fletni Pana  (rondador), siedząc na krawężniku chodnika. Pędzimy najpierw do Muzeum Złota: niestety, zamknięte z powodu remontu. Potem liczne kościoły, spośród których dwa najznamienitsze: Św. Franciszka z ogromnym arkadowym patio, „koronkowymi”, białymi wieżami i szarą fasadą oraz Towarzystwa Jezusowego o jasnoszarej szerokiej i wielce ozdobnej fasadzie z czterema posągami świętych w symetrycznych niszach oraz figurą  Matki Boskiej i dwoma aniołami nad głównym wejściem. Charakterystyczne są przysadziste zielono-żółte kopuły tego kościoła. Całe w złocie ołtarze bogato zdobione polichromowanymi rzeźbami i obrazami z najsłynniejszej w kolonialnej Ameryce tak zwanej „szkoły kiteńskiej” (Escuela Quiteña) kwitnącej tutaj w wiekach XVI, XVII i XVIII. Barok kolonialny w Quito stanowi najpiękniejszą, najwytworniejszą odmianę amerykańskiego baroku kolonialnego.

Niestety, w ciągu tak krótkiego czasu i wobec „indiańskich” preferencji Rosario nie dane mi było zobaczyć wielu innych wspaniałych obiektów sakralnych tego miasta: kościoła i klasztoru Św. Klary, świątyni Matki Boskiej Łaskawej z cudownymi stiukami na ścianach i suficie, klasztoru Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, klasztoru i kościoła Karmelu Niskiego i Wysokiego, Św. Augustyna z przepięknymi stallami i nadzwyczaj ciekawą Salą Kapitularną, katedry, klasztoru i kościoła Św. Dominika  z olśniewająco pięknym sufitem arabskim artesonado, ani najdoskonalszej budowli sakralnej ekwadorskiej stolicy – świątyni Guápulo, położonej 5 km od starego centrum... Podkreślić należy, że każda z tych budowli ma ponadto wypełnione ciekawą roślinnością przestronne patio, czyli klasztorny dziedziniec arkadowy. Ograniczyliśmy się właściwie tylko do najbliższej okolicy hotelu, czyli wielkiego prostokątnego Placu Św. Franciszka z fontanną pośrodku i kilku sąsiednich ulic (niektóre z potężnymi łukami ponad jezdnią, na przykład Arco de la Ronda – Łuk de la Ronda), z których najpiękniejsza to ulica García Moreno z ciągiem białych jednopiętrowych domów o wystających dachach i kutych w żelazie balkonach, od połowy stromo wznosząca się do góry.

Inne ulice zamyka widok zielonych wzgórz porośniętych eukaliptusami. Quito, podobnie jak wenezuelska Mérida, leży w głębokiej dolinie andyjskiej. Z miasta widać jeno gigantyczne, poorane żlebami zielone zbocza. By zobaczyć niektóre szczyty trzeba opuścić centrum i wznieść się do dzielnic położonych wyżej. Tam też, już poza miastem, znajduje się osławiony Pomnik Linii Równikowej z czarnym globusem na szarym wyniosłym postumencie, z którego górnego tarasu roztacza się widok na leżące w dole miasto. Przy okazji wyjaśniam, że Ecuador znaczy po hiszpańsku równik. Nawet tam nie udało nam się dotrzeć! Rosario uznała, że najważniejsi dla niej są Indianie, ich zwyczaje i sztuka, a baroku ma dosyć w Hiszpanii. Ostatecznie to głównie Hiszpanie budowali te wszystkie kościoły i klasztory… Nie brała jednak pod uwagę faktu, że nie brakowało tu indiańskich artystów, którzy nadali barokowi kolonialnemu bardzo specyficzne ludowo-naiwne, niesłychanie interesujące cechy! Poza wieloma kościołami i klasztorami nie widzieliśmy także Muzeum Sztuki Kolonialnej i wyeksponowanych w nim, między innymi, wspaniałych rzeźb największego rzeźbiarza kolonialnej Ameryki Hiszpańskiej Indianina (sic!) Capiscary (1720-1796) …

W trakcie bezskutecznych poszukiwań dobrego przewodnika po mieście trafiliśmy do jednej z księgarń. Jej właścicielami okazało się dystyngowane starsze małżeństwo, które  nawiązało z nami rozmowę. Wyznali nam, że są Żydami z Polski i że wszyscy ich krewni zginęli w obozach koncentracyjnych. Mają więc bardzo bolesne wspomnienia z naszego kraju. Podczas kolacji w małej knajpce, a potem także przy innych posiłkach, zwróciliśmy uwagę, że kawę w Ekwadorze serwują w szklanych karafkach. Wchodzili tam co jakiś czas Indianie, by zjeść ukradkiem i w pośpiechu pozostawione przez konsumentów resztki jedzenia. Widok zaiste przykry!

Po spędzeniu właściwie tylko jednego popołudnia w Quito, nazajutrz udaliśmy się do odległego o jakieś 80 km na północ miasteczka Otavalo. Znane jest w całej Ameryce ze sztuki ludowej mieszkających tam Indian, którzy nadal mówią językiem zwanym quechua lub quichua, najważniejszym i oficjalnym językiem Imperium Inków. Jego północny kraniec sięgał jeszcze dalej, aż poza granicę dzisiejszej Kolumbii, do regionu Pasto. Jechaliśmy zdezelowanym autobusem wypełnionym tłumem Indian. Ci biedni ludzie nie mają odpowiednich warunków do utrzymania higieny, toteż zaduch, by nie powiedzieć fetor, panował wewnątrz straszliwy!  Pewno z jakiegoś punktu po drodze widać było ośnieżony szczyt wulkanu Cayambe (5790 m. ), ale w zatłoczonym autobusie o malutkich oknach trudno było podziwiać krajobrazy.  Samo miasteczko jest bez wyrazu, niemal pozbawione atrakcji architektonicznych, ale na centralnym placu ogromna ilość straganów ze wszystkim: ceramika, kilimy, poncza, swetry z wełny z alpaki zwane w języku quechua chompas, wełniane czapki chullos i wszelkiego rodzaju ozdoby, wśród których wyróżniają się sznurki złotych korali z lubością noszonych przez większość Indianek.

Zaintrygowani tym faktem spytaliśmy, gdzie są produkowane i przez kogo. Jakież było nasze zdziwienie, gdy usłyszeliśmy, że pochodzą z … Czechosłowacji!!!!

Typowy strój Indianki z Otavalo to biała haftowana obszerna bluzka z dodatkowym kolorowym niebiesko-żółto-czerwonym haftem kwiatowym na piersiach i ramionach, no i właśnie owe „piętrowe” dosłownie zwoje tych złotych czechosłowackich paciorków na szyi. Targ bynajmniej nie ogranicza się do ozdób i rzemiosła artystycznego. Wielu Indian mieszkających w okolicznych wioskach na stokach gór znosi do Otavalo swoje produkty rolne, w tym wielkie snopy siana dla zwierząt i inne płody ziemi. Poza tym cała duża część targowiska to szereg małych knajpek oferujących rozmaite, na ogół pikantne, ostro przyprawione potrawy lokalne na bazie ryżu, słodkich kartofli i fasoli. Przysmakiem indiańskim często tu oferowanym (tak samo w Peru i Boliwii) są flaki i wszelkie wnętrzności z rusztu. Łatwo sobie wyobrazić, jak dalece niedokładnie są one oczyszczone z ekskrementów, toteż woń, jaka się tam roznosi przyprawia o mdłości… Przeszliśmy się trochę po miasteczku i ubawił nas widok grających w siatkówkę na biało ubranych, w spodniach do pół łydki, młodych Indian, których długie czarne warkocze w trakcie gry owijały im się zamaszyście wokół głów.

Trzeci i ostatni dzień pobytu w Ekwadorze przeznaczyliśmy na wyprawę do Santo Domingo de los Colorados, zakurzonej i dość zapadłej mieściny położonej już w strefie tropikalnej, około 150 km na zachód od Quito. W dżungli pod tym miasteczkiem, w bambusowych szałasach mieszkają Indianie Colorados (Jaskrawoczerwoni), zwani tak dlatego, że farbują sobie włosy właśnie takim jaskrawoczerwonym sokiem owocu achiote (Bixa orellana). Po jego wyschnięciu wygląda to tak, jakby mieli na głowie rodzaj czapek z daszkiem. Oprócz tego wokół ramion  i nóg malują sobie czarne pierścienie sokiem z innego owocu, z małego drzewa zwanego huito (Genipa americana) , a na biodrach tak mężczyźni jak i kobiety noszą kolorowe opaski. Teraz używa się już indiańskiej nazwy tego plemienia: Tsáchila i nawet miasto nazywa się teraz Santo Domingo de los Tsáchilas, a nie de los Colorados, jak wówczas.

Niesamowicie wyboista droga  raptownie opada w dół z wyżyny andyjskiej zwanej tutaj Sierra w kierunku Costa, czyli Wybrzeża Pacyfiku. Jechaliśmy znowu starym, rozklekotanym autobusem i na dodatek, gdy wsiadaliśmy, zostały już najgorsze miejsca na szerokim siedzeniu z tyłu autobusu. Łatwo sobie wyobrazić, jak się tam wytrzęśliśmy na tych wszystkich dziurach po drodze. Mało tego: gdy autobus, nie zmniejszając bynajmniej ani trochę zawrotnej szybkości, przejeżdżał przez  jedną z takich głębokich wyrw, skoczyliśmy pod sam sufit autobusu, by runąć na siedzenie z ogromnym impetem. Wówczas poczułem ostry ból w niewymownej części ciała i okazało się, że jakiś zardzewiały prawdopodobnie gwóźdź przebił nie tylko spodnie, ale i moją szanowną sempiternę. Jąłem głośno protestować. Rozległy się śmiechy, głównie jadących z nami dziewcząt, ale mnie wcale nie było do śmiechu. Na szczęście, udało mi się nakłonić kierowcę i konduktora, by po przyjeździe do Santo Domingo de los Colorados poszli ze mną do kliniki i zapłacili za zastrzyk przeciwtężcowy.

Do Indian pojechaliśmy taksówką, bo to około 5 km od centrum i nie ma po prostu żadnego innego środka lokomocji. W pewnym momencie taksówka skręciła w lewo i zagłębiła się w tropikalnym lesie o rzadko rosnących drzewach. Podjechała pod jeden z bambusowych szałasów, z którego natychmiast wyszła trzyosobowa rodzina Indian: rodzice i kilkuletnia córeczka, przygotowani, odpowiednio pomalowani i ubrani, aby pozować do zdjęcia. Mają ustaloną stawkę za każde zrobione im zdjęcie. Próbowałem także nagrać na magnetofon rozmowę z Indianinem, ale zbył mnie, odpowiadając niechętnie i byle co. Na nagrania jeszcze nie zdążyli ustalić stawki… Rosario była tak zdegustowana  całą tą scenerią, że w ogóle nie wysiadła nawet z taksówki. Ona, która tak chciała zobaczyć Indian!

Po powrocie do Quito mieliśmy już bardzo niewiele czasu na zobaczenie czegokolwiek w tym arcyciekawym i pełnym zabytków mieście, które wówczas miało około 600 tysięcy mieszkańców. Dotąd myślę, że Quito jest chyba najpiękniejszym miastem południowoamerykańskim i marzę o tym, by tam jeszcze wrócić…       

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. 

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją Culture Avenue.


Galeria

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/atlas-wysp-kanaryjskich/




Atlas Wysp Kanaryjskich

Zygmunt Wojski

Kiedy jedna z moich byłych studentek zaproponowała mi napisanie tego Atlasu dla wydawnictwa SBM nie byłem w stu procentach zdecydowany. Przede wszystkim wiedziałem, że tekst nie będzie mój, lecz oparty na informacjach zawartych w innych źródłach, a ja będę tylko selekcjonował to, co moim zdaniem najciekawsze. Po drugie, muszę dostosować się do preferencji wydawnictwa, co było chyba najtrudniejsze (tekst musi być „przyjazny” dla czytelnika, a to polega na częstym używaniu przymiotników typu „urokliwy”, „znakomity”, zdań zaczynających się od „warto odwiedzić, zobaczyć”, etc. ).

Za podjęciem decyzji przemawiał fakt, że nie mam najmniejszych problemów z wykorzystaniem źródeł hiszpańskojęzycznych oraz że dwukrotnie odwiedziłem archipelag kanaryjski. Pierwszym razem to była Teneryfa i La Gomera w roku 1990, gdy byłem na hiszpańskim stypendium badawczym, a za drugim razem wziąłem udział w wycieczce na Lanzarote i Fuerteventurę w roku 2011. Wydawnictwo życzyło sobie, aby do tego zestawu czterech wysp dodać jeszcze koniecznie Gran Canarię, czyli jedyną wyspę, na której nie byłem. Potraktowałem ją chyba dlatego najobszerniej i najsolidniej.

Zacząłem od wstępu, który obejmuje ogólną charakterystykę wszystkich wysp wchodzących w skład archipelagu kanaryjskiego, czyli także dwóch wysp zachodnich, nie włączonych do Atlasu, El Hierro i La Palmy. Fakt, że są one najrzadziej odwiedzane przez turystów nie świadczy bynajmniej o tym, że są mało interesujące, wręcz przeciwnie: wśród Kanaryjczyków właśnie La Palma uchodzi za najpiękniejszą.

Historia odgrywa we wstępie i w całym Atlasie ogromną rolę, gdyż kulturze dawnych mieszkańców, Guanczów, nadaje się na Wyspach Kanaryjskich ogromne znaczenie. Zwłaszcza na trzech wyspach, Teneryfie, Gran Canarii i na Gomerze, w muzeach znajdują się liczne mumie Guanczów, ich ceramika, pieczęcie, malowidła ścienne i ryty naskalne. Ponadto na terenie tych wysp w rozmaitych punktach odnajdujemy bardzo liczne jaskinie sepulkralne i mieszkalne, spichlerze, nekropolie kurhanowe, specjalne miejsca kultu zwane almogarenami i ryty naskalne występujące często w terenie. W okresie kolonialnym wyspy były przez kilka stuleci – XV, XVI, XVII i XVIII wiek – obiektem ataków piratów angielskich, holenderskich i berberyjskich, stąd konieczność wznoszenia zamków, wież, bastionów i murów obronnych, zwłaszcza w dużych miastach (Las Palmas de Gran Canaria, Santa Cruz de Tenerife, Arrecife na wyspie Lanzarote).

Gdy chodzi o geografię i klimat archipelagu najważniejsze jest jego wulkaniczne pochodzenie, a co za tym idzie, charakterystyczne ukształtowanie terenu. Licznie występują tutaj głębokie wąwozy, kotły wulkaniczne, ogromne ostańce skalne, rozmaitość rodzajów kamieni, w tym drobne lapilli oraz tak zwane malpaíses, czyli słabo zerodowane skały wykorzystywane często do upraw rolnych. Medianías to tereny położone na wysokości od 600 do 1500 metrów, gdzie uprawia się winorośl, ziemniaki oraz drzewa owocowe. Klimat charakteryzuje bardzo częste zjawisko „morza chmur”, które utrzymują się poniżej najwyższych szczytów i nasycają ogromne tereny wilgocią, tak potrzebną roślinności.

Rzuca się w oczy ogromna dbałość o ochronę środowiska na Wyspach Kanaryjskich. Roślinność oraz w mniejszym stopniu fauna są endemiczne, chronione nie tylko w parkach narodowych, ale także w parkach naturalnych, parkach wiejskich i w strefach biosfery. Wymienić tutaj trzeba charakterystyczne drzewa smocze, lasy wawrzynowe, sosny kanaryjskie, całą gamę kaktusów, kolczaste krzaki Euphorbia balsamifera, strzeliste żmijowce rubinowy i niebieski, gigantyczne jaszczurki kanaryjskie. Na interesującym nas obszarze istnieją trzy parki narodowe: Park Narodowy Teide na Teneryfie, Park Narodowy Timanfaya na Lanzarote oraz Park Narodowy Garajonay na Gomerze.

Wśród muzeów najważniejsze są dwa: Przyrody i Człowieka w Santa Cruz de Tenerife oraz Muzeum Kanaryjskie w Las Palmas de Gran Canaria. Poza tym należałoby wymienić przynajmniej kolejne dwa: Muzeum Historii Teneryfy w mieście La Laguna oraz Muzeum Archeologiczne w Puerto La Cruz na Teneryfie. Wstęp obejmuje ponadto takie dziedziny jak rolnictwo na poszczególnych wyspach (głównie uprawa bananów, winorośli, palm kanaryjskich, których słodki sok jest  konsumowany zwłaszcza na Gomerze jako napój i jako miód), zwierzęta domowe pochodzenia kanaryjskiego (czarna świnia kanaryjska i dog kanaryjski) oraz typowa walka kanaryjska.

Wreszcie podstawa Atlasu, to znaczy opisy tras na wyspach: trzech tras na Teneryfie, dwóch na Gran Canarii i po jednej na pozostałych trzech wyspach. Jest to w istocie ogólna charakterystyka tych terenów, z podkreśleniem najbardziej istotnych ich walorów. Tu zwracam uwagę przede wszystkim na dawną architekturę i sztukę kolonialną, głównie wspaniałe mauretańskie artesonados, czyli sufity i plafony z sosny kanaryjskiej, drewniane dziedzińce z tejże sosny, całe długie galerie na piętrze budowli sakralnych i świeckich oraz sztukę sakralną, zwłaszcza dzieła miejscowego rzeźbiarza i architekta z wyspy Gran Canaria, José Lujána Péreza (1756 – 1815 ).

Należy wymienić jeszcze przynajmniej trzy nazwiska wybitnych osobistości związanych z archipelagiem. Benito Pérez Galdós (1843 – 1920), wybitny powieściopisarz i dramaturg hiszpański, urodził się i spędził dzieciństwo w Las Palmas de Gran Canaria, a uczył się w gimnazjum w La Laguna na Teneryfie. Miguel de Unamuno (1864 – 1936), wielki pisarz i filozof hiszpański, odwiedził w 1910 roku Artenarę na wyspie Gran Canaria. Na punkcie widokowym noszącym jego nazwisko stoi posąg pisarza. W roku 1924 spędził cztery miesiące na wygnaniu w  Puerto del Rosario na Fuerteventurze, a na wschodnim stoku wulkanu Montaña Quemada  na tejże wyspie wznosi się jego pomnik.

Czwartą osobistością jest „piewca Atlantyku”, wybitny poeta post-modernistyczny Tomás Morales (1884 – 1921), który urodził się w miasteczku Moya na północy wyspy Gran Canaria, a zmarł w stolicy wyspy, Las Palmas de Gran Canaria. Znany jest przede wszystkim jako autor tomu „Róże Herkulesa” (Las Rosas de Hércules). W jego domu rodzinnym w Moya funkcjonuje muzeum jemu poświęcone. W Las Palmas de Gran Canaria istnieje także rodzinny Dom – Muzeum Benita Péreza Gáldosa, a w samym centrum stolicy Fuerteventury, Puerto del Rosario, w domu, gdzie Miguel de Unamuno był na wygnaniu, urządzono muzeum jego pamięci.

Alfabetycznie ułożona lista wszystkich cytowanych w Atlasie miejscowości zawiera bardzo szczegółowe o nich informacje, łącznie z tymi, które dotyczą kanaryjskich przysmaków takich jak gofio (mąka z prażonych ziaren zbóż), ser „kwietny” (mleko ścina się po włożeniu do niego kwiatu niebieskiego ostu, rodzaju karczocha), rum miodowy, bienmesabe (migdałowa pasta kanaryjska). Najistotniejsze są jednak moim zdaniem pejzaże, szczególnie malownicze punkty widokowe: Pico del Inglés, punkt widokowy Humboldta i Ortuño, Los Roques na Teneryfie, wąwóz Los Berrazales i Guayadeque oraz punkt widokowy Unamuna na Gran Canarii, punkt widokowy Haría na Lanzarote, punkt widokowy Morro Velosa na Fuerteventurze oraz cudowne doliny Hermigua i Vallehermoso na Gomerze.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Atlas Wysp Kanaryjskich ukaże się w wydawnictwie SBM w 2018 roku.

Galeria

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/