Wyspy Zielonego Przylądka, 2006. Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski (Wrocław)

Podróż autokarem z Wrocławia do Amsterdamu trwała 14 godzin i to z przygodami, bo po drodze, jeszcze na terenie Polski, dwukrotnie trzeba było się przesiadać. Autokar zatrzymał się w Amsterdamie przy dworcu kolejowym Amsterdam-Amstel, skąd dwoma pociągami, z przesiadką w Duivendrecht, dojechałem na lotnisko Schiphol. Tam koczowanie od 6-tej rano do 15-tej, bo samolot odleciał z prawie trzygodzinnym opóźnieniem. Lot trwał 8 godzin, licząc dwugodzinny postój na lotnisku w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Gdy o zmroku lądowaliśmy w Las Palmas, widać było wyłaniający się nad morzem chmur najwyższy szczyt Hiszpanii, El Teide.

W Prai na wyspie Santiago wylądowałem około 22.30 czasu miejscowego. Zamieszkałem w dzielnicy Palmarejo u mojego byłego studenta, Włodzimierza Szymaniaka, który od 2002 roku pracuje na uniwersytecie im. Jeana Piageta w Prai. Niewiele wiedziałem o tym archipelagu: kilkanaście pustynnych, wulkanicznych wysepek, była kolonia Portugalii, utworzony na bazie portugalskiego i powszechny tu w użyciu język kreolski, tęskne mornas i żwawe coladeiras śpiewane przez sławną na całym świecie Cesarię Evorę…

Po Rewolucji Goździków w 1974 roku wielu wyspiarzy osiedliło się w Lizbonie i spotykałem ich często w centrum portugalskiej stolicy, zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy mieszkałem u polskich pallotynów, przy Rua do Passadiço, powyżej Avenida da Liberdade. Kobiety z Wysp sprzedają tam na ulicy świeże ryby. Poza tym, gdy w 1989 roku jechałem pociągiem z Valladolid do Lizbony, w sąsiednim przedziale jechała cała grupka przesympatycznych wyspiarzy, którzy zaprosili mnie do swego przedziału na wino i miłą pogawędkę, tym milszą, że w moim przedziale siedzieli bardzo antypatyczni i niekomunikatywni młodzi półdzicy Holendrzy, przy których wyspiarze okazali się cudownymi wprost rozmówcami.

Przez pierwsze dni bywałem na dwóch pobliskich plażach: Quebra-Canela,  co znaczy„Łamie-Piszczele” (pewno z racji podwodnych głazów, na które łatwo wpaść podczas pływania) i Praínha, czyli “Mała Plaża”. Obie tworzą rodzaj podkowy ograniczonej z obu stron skalistymi skarpami, z tym, że Quebra-Canela jest większa, bardziej przestronna, ale ma czarny, bazaltowy piach, który na plaży Praínha jest znacznie jaśniejszy. Spod latarni morskiej widok na leżące w głębi stare centrum Prai zwane Plateau (obok tej francuskiej, oryginalnej, funkcjonuje także w piśmie nazwa portugalska Platô), bo w istocie jest to wysoko położony płaski cypel, górujący nad innymi dzielnicami miasta. Woda wspaniała, cieplejsza, niż w Egipcie o tej porze i czysta. Od młodego Asturyjczyka dowiaduję się, że dwa najciekawsze miejsca na tej największej z Wysp Zielonego Przylądka to miasteczko Tarrafal na przeciwległym jej końcu oraz Rui Vaz w górach, w centrum wyspy.

Już pierwszego dnia wieczorem występ baletu o nazwie Raiz di Polon: parodia Cesarii Evory w piosence Sodade (Tęsknota) i piosenkarz Mário Lúcio, kultywujący miejscowy folklor  muzyczny  w  najlepszym  wydaniu. Następnego  dnia,  w sobotę,  4 lutego, Cidade Velha (Stare Miasto), pierwsze na obszarze całego Archipelagu miasteczko założone przez Portugalczyków już w XV wieku. Znajduje się około 15 km na zachód od Prai. Pierwotna nazwa tego miasteczka to Ribeira Grande. Leży nad samym morzem, u wejścia do głębokiej doliny, której dnem płynął kiedyś strumień, czy nawet mała rzeczka (stąd ta dawna nazwa, która znaczy Wielki Strumień, Wielki Potok). Jego dawne koryto to teraz szeroka droga usiana wielkimi głazami i pełna wybojów. Po lewej wyniosłe palmy kokosowe i drzewa mangowe, a wśród nich domki i dwa kościoły. Po prawej na wysokim urwisku stara portugalska forteca São Filipe (Św. Filipa), która broniła ten mały port przed atakami piratów angielskich i francuskich. Mury i baszty stosunkowo niskie, za to dziedziniec obszerny z kaplicą o białej mauretańskiej kopule pośrodku. Działa armatnie wycelowane w kierunku morza. Widoki z murów na dolinę wspaniałe: ta zielona oaza wśród nagich, skalnych wzgórz prezentuje się bardzo malowniczo; pióropusze palm kokosowych zdają się drgać w rozgrzanym powietrzu.

Największą atrakcją miasteczka są ruiny katedry w jego centrum. Sterczą tam wyniosłe fragmenty pobielonych wewnątrz ścian, rzekłbyś, ich nagie kikuty. Nie widać jednak żadnych zabytkowych rzeźb czy malowideł. Oto pamiątka po zniszczeniach dokonanych w 1712 roku przez francuskiego korsarza Cassarda. Wcześniej kilkakrotnie napadał na miasto osławiony Francis Drake. Jedyna ulica opada stromo w stronę centralnego placu, gdzie dumnie wznosi się w cieniu palm kokosowych stary portugalski pręgierz. Dno rzeki zagłębia się w dolinę, gdzie w zieleni schowane oba kościoły. Po drodze, w zakątku otoczonym kamiennym murem, archaiczny, ale wciąż używany trapiche, czyli rodzaj kieratu do wyciskania soku z trzciny cukrowej, której sporo się tu uprawia. Dawniej poruszany był przez zaprzęg wołów, obecnie już obraca się mechanicznie. Znajdujący się na końcu doliny kościół i klasztor św. Franciszka stoi na stromym stoku. Wewnątrz, surowe, gołe mury, pozbawione wszelkich ozdób.

Znacznie ciekawszy jest leżący poniżej kościół Matki Boskiej Różańcowej. Był otwarty. W środku kilka kobiet stroiło ołtarze. Przyjrzałem się posadzce: jedna przy drugiej nagrobne płyty z białego marmuru z napisami pochodzącymi z… XVI wieku. Same arystokratyczne nazwiska portugalskie: Mascarenhas i inne. Tego bym się nie spodziewał tutaj, w tym gaju palmowo-mangowym, w tym miejscu zapomnianym na pozór przez Boga i ludzi…

Stare centrum Prai, owo Plateau lub Platô to właściwie jedno wielkie targowisko: wszędzie pełno kolorowo ubraych przekupek sprzedających głównie miejscowe jarzyny i owoce, ale także mięso i inne wiktuały. Poza tym nieciekawy, skromny kościół, ratusz, Pałac Prezydencki usytuowany na skarpie z pomnikiem Diogo Gomesa, portugalskiego odkrywcy Archipelagu (jego nazwisko bynajmniej nie figuruje na pomniku, dowiedziałem się o nim z informacji w internecie). W knajpce przy jednej z głównych ulic zjadłem znakomitą rybę z pysznie uprażonym ryżem z fasolą.  To  był  poniedziałek,  6 lutego i wieczorem w Instytucie im. Camõesa znany portugalski pisarz i dziennikarz telewizyjny José Rodrigues dos Santos miał ciekawy wykład na temat „Dziennikarstwo i literatura”. Z wielką przyjemnością posłuchałem sobie pięknej portugalszczyzny, której na ulicach nie uświadczysz, bo wszyscy mówią wyłącznie po kreolsku.

We wtorek, 7 lutego, późnym wieczorem wsiadłem na statek „Tarrafal”, który płynął do Mindelo na Wyspie św. Wincentego. Całonocna podróż była męcząca, choć można było wyciągnąć się na fotelach. Jednak płacz dzieci, głośne rozmowy kobiet często przerywały sen. Wychodziłem parę razy na górny pokład, by przewietrzyć się nieco, popatrzeć na czarny ocean i rozgwieżdżone niebo. Ciekawostką było to, że już na początku podróży pasażerom rozdano torebki foliowe, jak mi się wydawało, na śmieci. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to… spluwaczki: prawie wszyscy namiętnie pluli do tych torebek wdzięcznie przy tym charcząc!

Około 10-tej rano statek przybił do nabrzeża portu Tarrafal na Wyspie Św. Mikołaja. Podczas dwugodzinnego postoju do jego przestronnych ładowni wjeżdżały wielkie TIR-y obładowane workami ryżu i innych towarów. Słońce piekło nieźle. Obserwowałem z pokładu wyniosłe góry: żadnej roślinności, kamienna pustynia, a wszystko w kolorze ciemnej ochry, typowy powulkaniczny krajobraz. Na najbliższej plaży czarny piach leczniczy z domieszką tytanu. W planie jest założenie tu uzdrowiska dla chorych na reumatyzm. Tymczasem czekoladowi pasażerowie statku zainteresowali się białym, przy nich jakby obsypanym mąką starszym Luksemburczykiem, a teraz przyszła kolej na mnie: wszak byliśmy dwoma jedynymi cudzoziemcami na pokładzie! W trakcie rozmowy zwierzali mi się, że już z nim rozmawiali, więc i ja postanowiłem nawiązać z nim rozmowę. Wracał z Wyspy Fogo (Ogień) i od jakiegoś już czasu zwiedzał archipelag mając bazę w Mindelo, u brata, właściciela hotelu.

Dalsza trasa wiodła wzdłuż trzech niezamieszkanych wysp: Raso, Branco i Santa Luzia (Płaska, Biała i Św. Łucji). Niektóre skały na tych wyspach mają w istocie biały kolor, są inne, niż te widziane poprzednio. Przed nami pojawiła się nagle górzysta wyspa Santo Antão (Św. Antoniego), druga pod względem wielkości w tym archipelagu, po wyspie Santiago. Santo Antão, jako najbardziej zielona, słusznie uchodzi za najładniejszą. Teraz widzieliśmy jednak tylko jej południową stronę, a więc tę bardziej suchą. Wkrótce zza Wyspy Santa Luzia wyłoniła się São Vicente (Św. Wincentego), której skaliste góry utrzymane są w ciemnej, prawie czarnej tonacji. Za cyplem skręt w lewo i otwiera się obszerna zatoka zwana Porto Grande (Wielki Port) z samotnie tkwiącą pośrodku Ptasią Wysepką (Ilhéu dos Pássaros). Jakieś 20 minut później wpłynęliśmy do portu w Mindelo i około 16-tej, a więc po 17 godzinach podróży, wyszedłem na ląd. Było mi lekko na duszy, jak bym przeczuwał, że zaczyna się piękny sen!           

                                                  

Szedłem brzegiem oceanu. Jaskrawe słońce zalewało uśmiechające się do mnie wdzięczne kolorowe kamieniczki. Zapytałem policjanta o kościół, ale zanim tam poszedłem, zgłodniały, zasiadłem do stolika wprost na ulicy obok małej pizzerii. W dzikim tempie pożarłem dwa kawałki smacznej pizzy popijając piwem. Miły chłopiec z przykościelnej kancelarii zaprowadził mnie do hoteliku o nazwie Residencial Novo Horizonte (Rezydencja Nowe Horyzonty – sic!!!), gdzie po kąpieli runąłem do  łóżka na całe 12 godzin. Spałem jak kamień od 20-tej do 8-ej rano następnego dnia.

Jakże piękny wstał kolejny dzień, piątek, 10 lutego! Cudowne słońce, ani jednej chmurki i lekka bryza. Temperatura idealna, około 27 stopni. Z kafejki internetowej położonej w pięknym miejscu, na odkrytym tarasie pierwszego piętra budynku przy głównej ulicy, wysłałem kilka entuzjastycznych maili. Na Praça Nova pod drzewami oryginalny biało-bordowy kiosk, niczym lukrowany torcik. Dom Cesarii Evory jest dwupiętrową, ciemnoróżową kamienicą położoną w górnej części schodzącej ku morzu Rua de Lisboa (ulicy Lizbońskiej). Dowiedziałem się, że Cesária właśnie odpoczywa. Po obiedzie kawa i znakomite kremowe ciasteczka pastéis de nata w kawiarni Algarve.

Mikrobusy do opiewanego przez Cesarię małego, ukrytego za górami portu rybackiego Salamansa odchodzą z Placu Gwiazdy (Praça da Estrela), aliści trzeba czekać, aż mikrobus wypełni się całkowicie pasażerami. Na to nie mam ochoty. Targowisko na nabrzeżu, potem kopia lizbońskiej wieży Belém i w trakcie drobiazgowego oglądania ufundowanych przez miasto Porto w Portugalii kafelków z widokami dawnego Mindelo na ścianach straganów na Placu Gwiazdy, odjeżdża mój mikrobus, skręcając w prawo, ku rogatkom miasta. Taksówką na koniec miasta i autostop. Zatrzymuje się stary Ford, a w nim dwóch panów udających się po zioła do doliny Monte Verde (najwyższy szczyt na wyspie, 774 m). Pomyślałem sobie, że zawsze będę trochę bliżej Salamansy. Kręta droga wiedzie doliną wśród brązowych pokrytych lawą wzgórz. Okazuje się, że kierowca był w Polsce, w Gdyni, Gdańsku i Szczecinie jako marynarz, a w latach 80. mieszkał w Szwecji i przyjaźnił się z niejakim Grzegorzem. Ku mojemu zdumieniu obaj panowie wiozą mnie najpierw nad Zatokę Kotek (Baía das Gatas), specjalnie, by mi ją pokazać, a potem właśnie do Salamansy.  

Niesamowity wulkaniczny pejzaż, bliżej, ciemne zbocza gór, dalej, białe skały na Wyspie Świętej Łucji i białe grzywy fal na pierwszym planie. Salamansa jest schowana w głębi zatoki, u stóp wyniosłych szczytów. W centrum wioski przedwyborczy wiec: na estradzie dziewczyny tańczą i śpiewają. Nad brzegiem morza kilka kolorowo pomalowanych rybackich łodzi. Kierowca nazywa się José Heleno Fortes, a jego kolega ma na imię Frank. U stóp Monte Verde obaj zrywają jakieś powyginane białawe łodygi, które po złamaniu puszczają białe, lepkie mleczko. To  po portugalsku gestiba (Sarcostema daltonii),  która znakomicie leczy wszelkie trudno gojące się rany. Zrywają też dziko rosnące aloesy (po portugalsku babosas). Tych na wyspach zatrzęsienie: najwięcej ich rośnie wzdłuż dróg, tak jak  hortensje na Azorach i Maderze. Na przedmieściu wysiada Frank, a my jedziemy teraz do Calhau, małego portu na dalekim wschodnim wybrzeżu wyspy. Zmierzcha się już, ale José Heleno chce mi jak najwięcej pokazać, bo już wie, że w niedzielę wyjeżdżam, więc czasu mam niewiele. Mijamy budynki tutejszej Politechniki i przez pustkowie mkniemy na wschód.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/dominikana-4-12-lutego-2000-r-czesc-ii/

Kolejna część Wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego ukaże się w czwartek, 9 maja 2019 roku. 




Dominikana 4 – 12 lutego 2000 r. Część II.

 

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

W piątek, 4 lutego, kolacja u Krysi Orłowskiej, a w sobotę, 5 lutego, przyjaciel polskich księży z Los Alcarrizos, miły pan Bogdan  wiezie mnie do Latarni Morskiej Kolumba (Faro a Colón), wzniesionej  we wschodniej części miasta Santo Domingo  w 1992 roku. Mieści się tam Muzeum Ameryk i Mauzoleum Kolumba. Pan Bogdan kupuje mi na pamiątkę ozdobne gliniane lufki Indian Tainów w kształcie litery Y do wdychania przez oba otwory nosowe sproszkowanej rośliny halucynogennej o nazwie Anadenanthera peregrina. Te lufki wykonywane przez Indian z ptasich kości nosiły nazwę tobago i teraz już wiemy, co oznacza nazwa własna wyspy Tobago w Archipelagu Małych Antyli.

65 km na wschód od Santo Domingo, piękna plaża Juan Dolio, z lasem smukłych palm kokosowych na brzegu. Kąpiel i powrót. Po drodze interesujący pomnik trzciny cukrowej (Monumento a la caña de azúcar): prowadzony przez woźnicę zaprzęg trzech par wołów ciągnie dwukołowy wóz wyładowany ściętą trzciną, a z tyłu idzie kobieta z płaskim koszem na głowie. Bardzo oryginalny i od razu przypomniał mi pomniki wozu i dyliżansu z Montevideo, dość podobne.

Późnym popołudniem pani Ela Dycha i jej mąż Fernando zabierają mnie do Santiago de los Caballeros. Po drodze dowiaduję się, że najpierw będzie spotkanie u Hildy Melis, mojej znajomej Kubanki, która od lat w Santiago uczy gry na fortepianie. Jestem szczerze wzruszony wobec perspektywy spotkania jej po… 23 latach, wszak widzieliśmy się ostatni raz w Hawanie w 1977 roku. Tymczasem Hilda bardzo, ale to bardzo długo kąpie się w najlepsze, nie przejmując się nami zupełnie. W tym czasie podejmuje nas rozmową jej mąż Armando. Nie tak sobie wyobrażałem to spotkanie. Po kolacji u państwa Eli i Fernanda, Fernando odwozi mnie na nocleg do zagraconego pokoiku kolegi, gdzieś dość daleko od ich domu.

Niedziela, 6 lutego. Rano jedziemy na miejsce pierwszego miasta założonego  przez  Hiszpanów  w  Ameryce,  La  Isabela,  1493 roku.  Jego  ruiny znajdują  się  na północno-zachodnim wybrzeżu republiki,  około  40  km  od  Puerto  Plata.  To  tu  odprawiona została w 1494 roku pierwsza msza katolicka. Żywot miasta był jednak krótki, choć przyczyn tej sytuacji źródła nie wymieniają w sposób jednoznaczny. Dzisiaj można tam zobaczyć wystające z czerwonej ziemi fundamenty zabudowań i tabliczki informujące, gdzie znajdował się dom Kolumba, gdzie kościół, a gdzie zamek, rozmaite składy, warsztaty, cmentarz… Obecny kościół, zwany Świątynią Ameryk, został wzniesiony całkiem niedawno, bo w 1994 roku.

W Puerto Plata, wielkim ośrodku turystycznym, gdzie są domy w stylu wiktoriańskim, najciekawszy jest hiszpański Zamek Świętego Filipa (Castillo de San Felipe) z 1577 roku, płaski, rozłożysty fort z armatami wycelowanymi w morze. Piękny widok roztacza się z jego murów. Za Puerto Plata zaczyna  się Bursztynowe Wybrzeże (Costa del Ámbar) – dość wysokie góry, lasy palm kokosowych i turkus morza. 35 km  na południowy wschód od Puerto Plata, miejscowość Cabarete, gdzie zatrzymujemy się na kąpiel w Oceanie. Zachmurzyło się, a powrót do Santiago de los Caballeros jakoś mocno się dłuży. Ostatni odcinek przemierzamy nocą. Przed powrotem do domu, podjeżdżamy pod wysoki Pomnik Bohaterów Restauracji (ostatecznej Niepodległości Dominikany) z 1863 roku, wzniesiony w 1944 roku. Spod pomnika rozciąga się rozległy widok na miasto i okolice. U pani Eli i Fernanda pojawiają się Hilda Melis, jej mąż Armando i ich córka. Przyszli się pożegnać. Może trochę milsza była dzisiaj ta Hilda.

Poniedziałek, 7 lutego.

Fernando kupuje mi dwie karnawałowe maski „lechones”, czyli karnawałowych przebierańców. Jedna dzielnica Santiago robi maski w kształcie głowy byka z płaskim dziobem jak u kaczki i gładkimi rogami, a druga, z rogami pokrytymi długimi kolcami i także z dziobem kaczki. W biurze podróży opłacam jeden nocleg w hotelu „Punta Cana Beach Resort”, z piątku na sobotę, za 65 dolarów USA. Kupuję cztery taśmy z tutejszym typowym rytmem merengue. Odwiedzam panią Elę w jej salonie z kosmetykami. Jeszcze wizyta na poczcie, skąd telefonujemy, pani Ela i ja do Ambasady RP w Caracas w sprawie paszportów polskich dla niej i synów. Jacek Perlin, ówczesny ambasador RP, od razu rozpoznał mój głos i spytał: „ A co pan robi na Dominikanie?” Po południu powrót do Santo Domingo.

Wtorek, 8 lutego.

Wizyta w Domu Jezuitów (Casa de los Jesuítas) w dzielnicy kolonialnej. Spotkanie z panią dyrektorką mgr Elyzabeth Arzeno w sprawie publikacji, które mogłaby mi sprezentować. Potem Fundacja im. Oswalda Guayasamína (Fundación Oswaldo Guayasamín), jedna z trzech w Ameryce Łacińskiej, obok Fundacji w Quito i w Hawanie. Jedna z moich studentek pisze pracę magisterską o tym malarzu ekwadorskim i obiecałam jej materiały. Niewiele udało mi się zdobyć, ale zawsze. Wizyta u pani Zofii Jakowskiej.

Środa, 9 lutego.

O 10-tej rano spotkanie z doktorem Carlisle Gonzálezem, językoznawcą, na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Autonomicznego.  Dostałem  od  niego  kilka potrzebnych  mi  książek.  W  dzielnicy  kolonialnej  zwiedzam Muzeum Domów Królewskich: olbrzymie komnaty, meble, gobeliny,  malowidła, dokumenty. Potem odbieram  mnóstwo książek w Domu Jezuitów i czekam u pani Zofii Jakowskiej na pana Bogdana, który ma mi to wszystko przewieźć do Carmen Florentino.  Od dwóch dni nie ma ani światła, ani wody. Kataklizm!

Czwartek, 10 lutego.

Rano spotkanie z kierowcą Damianem w Parku Enriquillo. Okazuje się, że on nie jedzie w piątek do Higüey. Jedzie tam dzisiaj. Umawiamy się, że tam się z nim spotkam. Z Krysią Orłowską i jej synem Kamilem do Parku Archeologicznego im. Cayetano Germoséna (Parque Arqueológico Cayetano Germosén) w południowej części miasta. Bardzo ciekawa grota. Potem, w północno-zachodniej części Santo Domingo, Ogród Botaniczny, ogromny! Cudowne drzewa, piękne rośliny, stawy, mostki, fontanny. Jedziemy najpierw takim małym pociągiem dla turystów, a wracamy pieszo podziwiając z bliska najładniejsze zakątki i robiąc zdjęcia.

Po południu kolejna wizyta w Dominikańskiej Akademii Nauk. Potem zwiedzam Alcázar de Colón (Zamek Diego Kolumba, syna Krzysztofa) z 1514 roku. Budowla w stylu gotyckim z domieszką stylu mauretańskiego i renesansowego. Wewnątrz meble hiszpańskie, ceramika, obrazy i rzeźby. Kolejne muzeum, które oglądam, mieści się w dawnych magazynach królewskich (Atarazanas Reales), budowli gotyckiej z 1544 roku. Składa się z nawy głównej, dwóch bocznych i kilku pomieszczeń z dawnymi sklepieniami. Obecnie zgromadzone są tam przedmioty pochodzące z okrętów (także z zatopionych): działa, monety, naczynia kuchenne. Wyjątkowo interesująca ekspozycja.

Piątek, 11 lutego.

Tyle książek uzbierałem na Dominikanie, że siostra Gertruda zechciała mi podarować na nie dużą torbę. Rano właśnie siostra Gertruda odwozi mnie na dworzec autobusowy. Będąc przekonanym, że autobus ma końcowy przystanek na dworcu autobusowym w Higüey, jadę na sam koniec, gdzie okazuje się, że dworzec autobusowy to był przedostatni przystanek. Ustawiam więc moje liczne bagaże na murku przy chodniku i zastanawiam się, co dalej robić, gdy z sąsiedniego domku wybiega szczupła, młoda Mulatka i zrozpaczonym głosem woła do mnie: „No i co teraz? Co pan zamierza z tym wszystkim zrobić?”. Wyjaśniam jej sytuację, tłumacząc, że przez pomyłkę wysiadłem za późno, a jestem umówiony ze znajomym na dworcu autobusowym. Na co ona: „No to proszę, niech pan zostawi bagaże u mnie w domu”. Otwiera mi małżeńską sypialnię z ogromnym łożem i mówi, abym na nim poustawiał moje bagaże. Dziękuję i idę w kierunku dworca autobusowego, ale z duszą na ramieniu, czy mi czasem coś nie zginie. Nawet wstąpiłem do banku i zapytałem urzędnika, czy w tej sytuacji mogę być spokojny. Odpowiedział, że tak i że nie powinienem się martwić, bo to ta pani sama mi zaproponowała.                                                   

Odnalazłem Damiana i chwilę porozmawialiśmy. Odebrałem bagaże i okazało się w istocie,  że  absolutnie  nic mi nie zginęło, po czym udałem się na pobliski przystanek mikrobusów do Punta Cana. Bagaży miałem tyle, że musiałem zapłacić podwójnie, jak za dwie osoby, ale to i tak było o wiele taniej, niż gdybym pojechał taksówką.                                                

Mikrobus miał wytyczona trasę, na której się zatrzymał obok mojego hotelu. Wiodła doń bardzo długa aleja. Na szczęście jacyś chłopcy pracowali w pobliżu w ogrodzie hotelowym i natychmiast rzucili się ku mnie, by mi pomóc nieść bagaże. Z recepcji pojechałem wraz z moimi bagażami takim mini pociągiem do budynku, gdzie miałem mieszkać. Pokój był na parterze i miał mały taras od strony morza. Zasiadłem tam i rozkoszowałem się absolutnie rajskim widokiem: między pniami palm kokosowych widać było cudowny turkus morza, łagodnie dmuchała bryza.

Przed kolacją poszedłem popływać i znowu ten sam problem. Musiałem przemierzyć spory kawałek, aż znalazłem głębokie miejsce dobre do pływania. Widoki czarowne! Nie tylko cudowna plaża i przepiękny kolor wody, ale te palmy kokosowe powyginane w fantastyczne zgoła esy floresy, a w morzu kępy mangrowców z plątaniną korzeni wystających nad powierzchnią wody. Raj!

Kolacja i śniadanie nazajutrz były wspaniałe. Wybór potraw ogromny. Mnóstwo tropikalnych owoców. Gorzej było ze spaniem. Odwykłem zupełnie od klimatyzacji i właściwie przeszkadzała mi. Na dodatek, obok mojego pokoju był jakiś schowek, do którego stale przychodził pracownik i hałasował otwierając i zamykając drzwi przez całą noc. Pech!

Sobota, 12 lutego.

Po śniadaniu taksówką na lotnisko Punta Cana i odlot do Amsterdamu, skąd po długim oczekiwaniu samolotem do Warszawy. Zanocowałem w zimną lutową noc z niedzieli na poniedziałek u koleżanki szkolnej, Lali Gryckiewiczówny, a nazajutrz, w  poniedziałek, 14 lutego, byłem w domu.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

https://www.cultureave.com/dominikana-22-stycznia-3-lutego-2000-czesc-i/

Wspomnienia z podróży Zygmunta Wojskiego ukazują się w drugi czwartek miesiąca.




Dominikana 22 stycznia – 3 lutego 2000 r. Część I.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski  (Wrocław)

Sobota, 22 stycznia.

Ląduję w Punta Cana na południowym wschodzie wyspy, w centrum turystyki, gdzie piękne karaibskie plaże o śnieżnobiałym piasku i turkusowym odcieniu morza. Pasażerów samolotu, który przyleciał z Amsterdamu, witają kolorowo ubrane tancerki i pozują do zdjęcia z każdym pasażerem. Taksówkarze informują mnie, że nie ma autobusów do pobliskiego miasta Higüey i że jedynym środkiem transportu są taksówki. Umawiam się z kierowcą dużej kamionetki, że zapłacę mu 30 dolarów USA za odcinek około 60 km do Higüey. Góry, piękna tropikalna przyroda, jest miło. Gdy dojeżdżamy do miasta autobus do stolicy właśnie rusza. Zatrzymał się jednak, ale okazuje się, że nie ma ani jednego wolnego miejsca. Kierowca wskazuje mi schodki koło siebie jako miejsce do siedzenia i wyściela je poduszkami. Cudowne miejsce. Jestem w siódmym niebie. Rozdaję współpasażerom jabłka. Nastrój się poprawia. Jest sympatycznie, a widoki nadzwyczajne: kwitnące drzewa, sielskość absolutna. Odległość do stolicy 155 km.

Zaprzyjaźniłem się z kierowcą Damianem. Jadę do końca, na dworzec autobusowy, gdzie po paru minutach pojawia się syn Krysi Orłowskiej, Kamil Arias z kolegą. Wiozą mnie do hotelu w centrum kolonialnym.

Niedziela, 23 stycznia.

Santo Domingo jest wielkim miastem, bardzo rozległym i ma aż 3 miliony 813 tysięcy mieszkańców. Przyznam się, że jego rozmiary zupełnie mnie zaskoczyły. Sporo wieżowców, ale z dużą ilością niskich zabudowań. Mnie najbardziej zainteresowała wspaniała dzielnica kolonialna. Katedra z 1546 to jedyna budowla gotycka w Ameryce, z domieszką renesansu i stylu plateresco. Zwłaszcza na zewnątrz prezentuje się wspaniale. W pobliżu Plac Kolumba z jego pomnikiem, dwa potężne Domy Królewskie (Casas Reales), XVI w., Dom Jezuitów   (Casa de los Jesuítas), 1502, pełniący także rolę Panteonu, Zamek Diego Kolumba (Alcázar de Diego Colón), 1515 r., Dom Pana Tostado z pięknym gotyckim oknem, Dom ze Sznurem (Casa del Cordón), Dom Nicolása de Ovando z ozdobnym renesansowym portalem, Forteca Ozama, 1508, tuż nad rzeką o tej samej nazwie i stare kolonialne uliczki z latarniami, kolorowymi krzewami bugenwilli, w tym najstarsza ulica w Ameryce, Calle de las Damas (ulica Dam). Wszystkie stare budowle są z jasnoszarego kamienia, tylko mury katedry są barwy żółtej. Plac Hiszpański (Plaza España), zwany też Placem Broni (Plaza de Armas) ma zabudowę do złudzenia przypominającą stare hiszpańskie miasta, zwłaszcza w Andaluzji.

Stamtąd, nad bulwar nadmorski o nazwie Malecón, tak jak w Hawanie. W pobliżu restauracyjka, dokąd chodziłem na ryż z czarną fasolą. Pani zawsze mnie pytała, czy chcę do tego mięso, a ja na to: „Nie, dziękuję, jestem wegetarianinem”. Oczywiście, z mięsem byłoby znacznie drożej, a ja musiałem oszczędzać! W czasie tego pierwszego spaceru dopadł mnie mały czyścibut i był tak wytrwały w swojej chęci wyczyszczenia mi butów, że udało mu się spryskać je jakimś płynem, mimo że opędzałem się przed nim wytrwale. Wróciłem później  do dzielnicy kolonialnej i na dziedzińcu fortecy Ozama spotkałem przewodnika,  który zaczął ze mną rozmawiać  po francusku. Poprosiłem go o radę w sprawie prywatnej kwatery w mieście, gdyż hotel na dłuższą metę był dla mnie stanowczo za drogi. Gdy skończył pracę poszliśmy razem do jego znajomej, starszej pani, która wynajmowała pokoje. Niestety, u niej wszystko było zajęte, ale zatelefonowała do swojej przyjaciółki, z którą umówiłem się na następny dzień.

Poniedziałek, 24 stycznia.

Rano telefonuję do polskich księży Michaelitów, którzy mają swoją siedzibę w Los Alcarrizos, około 15 km od stolicy i umawiam się z księdzem Dawidem Królem na popołudnie. Rano wizyta u tej pani, która wynajmuje pokoje. Stosunkowo blisko dzielnicy kolonialnej, stary, stylowy dom z przemiłą atmosferą wewnątrz. Duży, przewiewny salon, gdzie w bujanym fotelu starszy, niezwykle grzeczny pan (tylko w tropikach ludzie mogą być tak ujmująco grzeczni!). Pani pokazuje mi pokój z wielkim łożem i jakąś antyczną szafą. Podoba mi się. Proszę ją, by zatrzymała ten pokój dla mnie do godziny 21.00. W odpowiedzi słyszę: „Nawet jeśli pan nie przyjdzie, jestem szczęśliwa, że pana poznałam”.

Po południu do mojego hotelu przyjeżdża ksiądz Dawid i jeszcze jeden ksiądz i jedziemy (chyba już z moimi bagażami) do Szkoły im. Rosy Duarte (Hogar Escuela Rosa Duarte), którą kieruje polska zakonnica siostra Gertruda. Poleca mi Carmen Florentino, mieszkającą stosunkowo blisko Mulatkę, która pracuje jako nauczycielka w tej szkole. Okazało się, że Carmen przystała na cenę niższą nieco, niż u tamtej miłej pani i to zadecydowało, że u niej zostałem. Niestety, wszędzie wyłączali bardzo często światło i wodę, co w tropikalnym upale jest wyjątkowo trudne do zniesienia.

Wtorek, 25 stycznia,

przeznaczam na odpoczynek i spacer po najbliższej okolicy.  W dzielnicy, gdzie mieszkam, dość eleganckie wille w ogrodach i stosunkowo blisko bulwar nadmorski. W czasie mojego pobytu na Dominikanie kilkakrotnie odwiedzam siostrę Gertrudę, która okazuje mi wiele serca i jest zawsze bardzo gościnna. Kilkakrotnie odwiedzam też polskich Michaelitów w parafii Św. Antoniego Padewskiego (Parroquia de San Antonio de Padua), w Los Alcarrizos. Oni także są wyjątkowo życzliwi i gościnni.

Na najbliższe dni zaplanowałem wizytę u pani Zofii Jakowskiej  (1922-2005), która  mieszkała w pięknym kolonialnym domu przy ulicy Biskupa Meriño 154. Jej córka  Penelopa ma za męża malarza Juana Medinę, a pani Zofia była z zawodu botanikiem i zoologiem. Zajmowała się cytologią roślin i zwierząt, hematologią i patologią porównawczą. W dzielnicy kolonialnej odnalazłem bez trudu stylowy budynek Dominikańskiej Akademii Historii i nie omieszkałem odwiedzić go dwukrotnie, rozmawiając z pracownikam Akademii. 

Gdy chodzi o uczelnie, pierwsze kroki skierowałem na Wydział Humanistyczny Uniwersytetu Autonomicznego, gdzie przypadkowo poznałem panią Natachę González, która wykłada tam historię. Okazuje się, że jej brat od dawna mieszka w Warszawie, a teraz jest na Dominikanie jego syn Karol. Postanowiła zaprosić mnie do siebie, gdzie poznałem jej męża Mario i zjadłem wspaniały obiad. Zaserwowano słynne dominikańskie sancocho, czyli gęstą zupę z różnego rodzaju mięs i jarzyn, w tym lokalnych, których w Europie nie ma. Aromatyczna i bardzo smakowita potrawa!

Pani Natacha łączy mnie telefonicznie z bratankiem Karolem i umawiam się z nim na wieczór w Dominikańskiej Akademii Historii. Ma być wykład, którego temat wydał mi się interesujący. Umawiam się więc, że będę siedział w ostatnich rzędach, blisko wyjścia i że nazywam się Wojski, tak jak jeden z bohaterów Pana Tadeusza. Pod koniec wykładu słyszę za sobą donośny szept: „Tadeusz!”. Myślałem, że pęknę ze śmiechu! To był właśnie ów Karol, bratanek pani Natachy. Pochodziliśmy trochę po ulicach starego Santo Domingo. Pokazał mi dom, w którym wówczas mieszkał i odprowadził na przystanek minibusów.

W okresie od środy, 26 stycznia do piątku, 28 stycznia odbyłem cztery spotkania, z których pierwsze, z rektorem Uniwersytetu Inter-amerykańskiego (Universidad Interamericana), Gabrielem Readem, okazało się niewypałem, natomiast trzy pozostałe były pożyteczne i interesujące.  W Muzeum Historii Naturalnej (Museo de Historia Natural) rozmawiałem z wybitnym historykiem, prof. Emilio Cordero, a ze znakomitym humanistą i pisarzem, doktorem Mariano Lebrón Saviñón, w jego własnym kolonialnym domu, przy ulicy Estrelleta 261, niedaleko słynnej Bramy  Hrabiego (Puerta del Conde), konstrukcji z XVI wieku, nazwanej tak na cześć hrabiego de Peñalva, który w 1655 walczył przeciwko inwazji angielskiej. Dr Mariano Lebrón Saviñón podarował mi szereg własnych publikacji, w tym  monumentalne  trzytomowe dzieło Historia de la cultura dominicana  („Historia kultury dominikańskiej”).

W czwartek, 27 stycznia,

w Dominikańskiej Akademii Nauk rozmawiałem z moją znajomą z Valladolid, Irene Pérez Guerra, która sprezentowała mi z dedykacją wydane rok wcześniej – w 1999 r. – swoje wielkie dzieło Historia y Lengua. La presencia canaria en Santo Domingo. El caso de Sabana de la Mar (Historia i Język. Obecność kanaryjska w Santo Domingo. Przypadek Sabana de la Mar).

W sobotę, 29 stycznia,

skontaktowała się ze mną moja koleżanka z warszawskiej romanistyki, osiadła od lat na Dominikanie, Krysia Orłowska. Jedziemy na kolację do restauracji „Lumis Park”, przy Alei Abrahama Lincolna 809. Pyszna uczta na tarasie. Pamiętam mangú de plátano verde, czyli puré z zielonych bananów, wyjątkowo smakowite. Krysia zaprosiła mnie kilkakrotnie do swojego domku przy ulicy  La  Pinta  12,  w  dzielnicy  o  nazwie   Urbanización  Costa  Caribe  (Osiedle Wybrzeże Morza Karaibskiego) i była dla mnie zawsze wyjątkowo gościnna. Ona także przygotowała mi przy jakiejś okazji wspaniałą zupę sancocho, równie smaczną, co ta pierwsza u Natachy González. 

W niedzielę, 30 stycznia,

odwiedzam polskich księży w Los Alcarrizos, a w poniedziałek, 31 stycznia, po porannej rozmowie z dziekanem Wydziału Humanistycznego (Facultad de Humanidades) na Uniwersytecie Autonomicznym (UASD), doktorem  Ivánem Grullónem, wyruszam w moją pierwszą podróż po kraju. Wiezie mnie młody, bardzo miły ksiądz z Oławy, o imieniu Jimmy. Najpierw  miasto La Vega, znane z tutejszych hucznych karnawałów i specyficznych kolorowych masek karnawałowych. Odległość 128 km na północ od stolicy. Podziwiam pięknie kwitnące tropikalne akacje (framboyanes) wzdłuż ulic.  W tej samej prowincji, w pobliżu Jarabacoa, rzeka Yaque del Norte tworzy gigantyczny wodospad zwany Salto de Jimenoa, 50 m wysokości. Dalej, mijamy Jánico i malownicze miasteczko na stokach gór, Juncalito. Coraz bardziej sucho, kaktusy, opuncje i niemal pustynne wybrzeże Montecristi, ze skalistą wyspą w kształcie buta. Potem półkolista zatoka, gdzie wspaniała kąpiel w morzu.  W Santiago de los Caballeros, drugim pod względem wielkości mieście wyspy (622 tysiące mieszkańców), gdzie wyniosły pomnik Bohaterów Restauracji z 1863 r. (ostateczne odzyskanie  niepodległości), czeka ksiądz Dawid Król. Poznaję uroczą panią Elę Dychę z Lubaczowa. Mieszka tu od lat z mężem Dominikańczykiem, którego poznała w czasie studiów we Lwowie. Pożegnanie z księdzem Jimmym i powrót do stolicy. Odległość z Santiago de los Caballeros 166  km.

W środę, 2 lutego,

druga wyprawa w głąb wyspy.  Wyruszam wcześnie rano, a wiezie mnie ksiądz Jan z Los Alcarrizos. Po drodze do miejscowości Nagua cudowne, czerwono kwitnące drzewa árboles del fuego (Brachychiton acerifolium) i bardziej dyskretne, ale też przepiękne Erythrina poeppigiana, cały ich rząd. Nie mogę się napatrzeć i w pewnym momencie stajemy, by sfotografować takie drzewo rosnące tuż nad drogą. Potocznie wszystkie te drzewa o czerwonych kwiatach zwą się tutaj amapolas (czyli „maki”). W Kolumbii i Wenezueli funkcjonują słowa cámbulo, písamo i cachimbo. Nigdzie jednak nie występują w takiej obfitości jak na Dominikanie.

Na plaży w Las Terrenas jesteśmy dość wcześnie. Ludzi jeszcze niewiele. Ksiądz Jan ucina sobie drzemkę w samochodzie, a ja szukam głębokiego miejsca do pływania. Plaże na Dominikanie są krajobrazowo piękne, ale mają ten minus, że woda jest bardzo płytka i tylko w niektórych nielicznych miejscach można swobodnie popływać. Tego dnia byliśmy jeszcze na pięknej plaży Las Galeras, a na koniec wodospad El Limón. Przy drodze, gdzie zostawiamy samochód, domek strażnika. Wychodzi z niego wielki Murzyn Antonio Coplín i towarzyszy nam podczas długiego schodzenia  ścieżką przez las i z powrotem. Ostatni odcinek jest stromy i śliski. Ścieżka wiedzie obok rozlewającego się szeroko „welonu  panny młodej”, jaki tworzy wodospad (40 m wysokości). W całej okazałości można go podziwiać właśnie z dołu. Pięknie wyglądają spadające pasma wody! Nocujemy w hotelu w Samaná i kolacja w pokoju. Jemy stale polską kiełbasę, którą produkują polscy księża w Los Alcarrizos. Ksiądz Jan wziął ze sobą porządny jej zapas.

Czwartek,  3  lutego. 

Samaná  jedziemy  w  kierunku północno-zachodnim wzdłuż wybrzeża. Nagua i las palm kokosowych przy plaży. Potem droga pnie się pod górę i oglądamy z wysoka przepiękne plaże Cabrera i Playa Grande. Obok wioski rybackiej Río San Juan, laguna Gri-Gri, rozlewisko wśród drzew o tej samej nazwie (nazwa łacińska Bucida buceras, a po niemiecku nazwa tych drzew brzmi Schwarze Olivenbaum, czyli czarne drzewa oliwne), gdzie wspaniałe mangrowce i groty. Pływamy po nim łodzią, a potem wypływamy na obszerną zatokę o krystalicznie czystej wodzie. Skaczę do morza z łodzi. Kąpiel cudowna! Na łodzi niejaka Jenifer, chilijskiego pochodzenia Amerykanka, która pisze pracę magisterską z literatury kobiecej u mojej dobrej znajomej, Luisy Campuzano w Hawanie. Jest też chłopiec z dobrze mi znanego miasta Gießen w Niemczech, gdzie miałem chyba 5 czy 6 razy wykłady.

Wracamy do Santo Domingo z dwoma postojami: w Moca, gdzie  nowy, elegancki kościół Najświętszego Serca Jezusa (Sagrado Corazón de Jesús) z 1956 r., o wysokiej, smukłej wieży i na Świętym  Wzgórzu (Santo Cerro) koło La Vega, gdzie  sanktuarium patronki Dominikany, Matki Boskiej Łaskawej, z 1880 r., miejsce pielgrzymek z całego kraju. 

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

http://www.cultureave.com/panama-1998-r/                       




Panama, 1998 r.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Poczekałem trochę na autobus, którym przez piękne góry prowincji Chiriquí do jej stolicy, miasta David, gdzie na dworcu autobusowym prawdziwy konkurs na miss Panamy: defilowały przede mną jedna za drugą piękne i zgrabne dziewczyny, jasne Metyski, czarująco uśmiechnięte. W istocie, uznałem to za wielką rekompensatę pechowej Kostaryki!  Telefonuję do matki Panamki studiującej medycynę we Wrocławiu, Marii Reineldy de Rosas Bonilla, czyli Doñii Neli. Najbliższy autobus do stolicy odjeżdża z David  o 20-tej i będzie w Mieście Panama dopiero o drugiej nad ranem. Odległość 440 km. W odpowiedzi słyszę następujące malownicze stwierdzenie: „No, cóż, każdemu może umrzeć wujek!” Obiecuje, że będzie czekać na dworcu autobusowym. Za oknem czarna noc, nic nie widać. Po sześciu godzinach jestem u celu. Doña Nela z synem czekają. Niestety, samochód psuje się po chwili i musimy jechać taksówką. To bardzo daleko, około 40 km od centrum. Proletariacka dzielnica biedoty, Pedregal, a właściwie Jezus z Nazaretu. Mam spać w jednym pokoiku z synem Doñii Neli. Pokoik ciasny, łóżka obok siebie i kręcący się wiatrak: kiedy dmucha na mnie, znakomicie, kiedy się ode mnie odwraca, duszę się po prostu! Mimo koszmarnego zmęczenia, śpię może trzy godziny.

Środa, 4 lutego. W towarzystwie syna Doñii Neli na lotnisko Paitilla, gdzie bilet na wyspę Ustupu, w Archipelagu San Blas (kraina Indian Kuna). Potem ruiny Starej Panamy, zdobytej i spalonej w 1671 roku przez angielskiego pirata Henry Morgana (1635 – 1688). Najlepiej zachowała się wysoka czworokątna wieża starej katedry, zbiornik na wodę i mury klasztoru Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia, a także stary kamienny most w kształcie łuku. Panama była w okresie hiszpańskiego podboju bardzo ważną bazą dalszego zdobywania hiszpańskich kolonii. To stąd wyruszały wyprawy do Kolumbii, Ekwadoru, Peru i Chile. Tu ładowano na statki hiszpańskie towary przewożone drogą lądową z wybrzeża Morza Karaibskiego i tu wyładowywano peruwiańskie skarby, by załadować je ponownie na statki oczekujące w Portobello na wybrzeżu karaibskim. Kolejny rozwój miasta przypadł na okres budowy Kanału Panamskiego, najpierw w latach 1880-1889 (Lesseps), a potem w latach 1904-1914, gdy Amerykanie definitywnie zrealizowali ten projekt. Dzisiaj Panama jest dużym nowoczesnym miastem (ponad 800 tysięcy mieszkańców), pełnym wysokich wieżowców. 

Uparłem się, że od dziś będę spał na maleńkim tarasiku na zewnątrz, ale Doña Nela, w trosce o mnie, wybija mi to z głowy: „Nie ma mowy! Napadli by pana, pokroili. To niebezpieczne!” I tak oto stanęło na tym, że będę spać w saloniku, gdzie telewizor. Będą mi rozścielać wieczorem materac na podłodze. I będę miał wiatrak wyłącznie dla siebie. Znakomicie!

Czwartek, 5 lutego. Najpierw zwiedzam Muzeum Nauk Przyrodniczych (Museo de Ciencias Naturales). Okazy z różnych stron świata, ale także miejscowe. Muzeum Afro-antylijskie (Museo Afroantillano) przedstawia kulturę Antyli i udział ich mieszkańców w budowie kolei żelaznej wzdłuż pierwszego Kanału Panamskiego (projekt francuski) oraz w budowie drugiego Kanału. W niezwykle malowniczej, choć nieco zaniedbanej starej części miasta (Casco Antiguo), Muzeum Kolonialnej Sztuki Religijnej (Museo de Arte Religioso Colonial), gdzie wyeksponowano rzeźby, obrazy, wyroby ze złota i srebra pochodzące tak z Miasta Panama, jak i innych miast Ameryki, a także dzieła sakralnej sztuki hiszpańskiej. W leżącej na półwyspie starówce znajduje się duża katedra, XVII – XVIII w., z pięknym frontonem ozdobionym licznymi posągami świętych, kościół Św. Józefa ze słynnym złoconym ołtarzem, ruiny klasztoru i kościoła Św. Dominika (tak zwany „Płaski Łuk” – Arco Chato), mury obronne zwane „Sklepieniami” (Las Bóvedas), kościół Św. Franciszka z Asyżu (Iglesia de San Francisco de Asís), XVIII w. W dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych kamienicach, znakomicie dostosowanych do tych najstarszych, mieszczą się dwa ważne muzea, w których później pracowałem: w budynku dawnego ratusza z 1910 r., Muzeum Historii Panamy (Museo de la Historia de Panamá) i w dawnym gmachu poczty z 1875, Muzeum Kanału Panamskiego.

W dzielnicy wieżowców Marbella, biuro polskiego radcy handlowego i konsulat RP. Konsulem jest bardzo uprzejmy pan Henryk Kobierowski (ur. w 1945 r.). Obiecuje pomoc w nawiązaniu kontaktu z poetką panamską, Elsie Alvarado de Ricord (1928-2005), moją znajomą sprzed… 31 lat, z Wyższego Kursu Filologii Hiszpańskiej w Maladze, w sierpniu 1967 roku. Wiem, że obecnie Elsie jest dyrektorką Panamskiej Akademii Języka Hiszpańskiego.                                                                

W piątek, 6 lutego, z lotniska Paitilla małą awionetką odlatuję rano na wyspę Ustupu w archipelagu Św. Błażeja (San Blas). Wydaje mi się, że mam ważną misję do spełnienia. Wiozę mianowicie cały plecak prezentów od żonatego z wrocławianką Indianina Kuny dla jego rodziny na wyspie. Awionetka po godzinie ląduje na trawie nad brzegiem Morza Karaibskiego, a na wyspę trzeba dostać się chyboczącym czółnem „dłubanką”, uiściwszy przedtem „podatek turystyczny” u wartownika. Okrągłe chaty z pionowych prętów bambusowych stoją jedna przy drugiej. Właściciel czółna prowadzi mnie do rodzinnej chaty Indianina z Wrocławia, Amancia Chiari. Poznaję jego rodziców, siostrę, brata i bratanka, jedynego spośród nich znającego język hiszpański. Wycieczka do stojącej nad samym morzem drewnianej toalety jest pretekstem dla tabunu indiańskich dzieci, aby mnie tam z radością i wrzawą odprowadzić. Ja nie podzielam tego entuzjazmu, niestety. 

Potem spacer po osadzie. Już na początku młodzi Indianie usiłują ode mnie wyłudzić kolejne datki pieniężne na jakiś „szczytny” cel. Odmawiam kategorycznie twierdząc, że ja tu przyjechałem w odwiedziny do rodziny znajomego i nie jestem żadnym turystą. Dalej ciekawy widok: na dachu nowej chaty wre praca, uwijają się Indianie układając wiązki liści palmowych. Sołtys opowiada mi, że jest to praca obowiązkowa dla wszystkich mężczyzn. Jeśli ktoś się nie zgłosi, musi zapłacić odpowiednią kwotę.

Najprzyjemniejsza była wyprawa do chatki dziadków mojego przewodnika i tłumacza, na obiad. Niebywała świetlistość powietrza, piękny gaj palm kokosowych nad brzegiem morza i samotna chatka na palach. Wejście do środka po drabinie. Dziadek poszedł do osady i zupełnie smaczny obiad w postaci rosołu z morskich ślimaków jedliśmy we trójkę. Naszym zwyczajem wyraziłem swoje uznanie, dziękując za smaczny obiad. W odpowiedzi babcia jęła się tak koszmarnie krzywić, kręcąc przedziwnie głową, że uznałem za stosowne już nic więcej nie mówić.

Powrót do osady wiódł przez bagno, w którym nogi zapadały się po kolana tak, że na nogach utworzyły się czarne „skarpety” ze szlamu. Gorąco niebywale, więc po dojściu do chaty zapragnąłem najpierw się umyć. „Łazienkę” stanowiła drewniana budka, z podłogą wyłożoną porowatymi kamieniami. W wiadrze woda. Po kąpieli siedzę sobie dłuższy czas na dziedzińcu i czekam cierpliwie na kolację. Mijają godziny i nic. Siostrzenica Indianina z Wrocławia rozmawia z koleżanką. W pewnym momencie wstaje, unosi krótką spódnicę i tuż przede mną zaczyna uwodzicielsko kręcić biodrami i wydatną sempiterną. Wreszcie sam pytam o kolację. Siostra Amancia pośpiesznie ją przygotowuje mówiąc do mojego przewodnika, że przecież nie chciałem nic jeść… Oni po prostu nie rozumieją po hiszpańsku! Rosół z kawałkiem kurczaka pachnie nieciekawie… (lodówek ani elektryczności nie mają).

Wieczorem spacer po osadzie. W wielkiej chacie, takim „domu kultury”, zebranie mieszkańców i przemówienia. Kolejni mówcy podkreślają, że jutro przyjeżdża jakiś przedstawiciel rządu z Panamy i że należy od niego wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy. Reszta przysypia. Mam ochotę na piwo i chociaż ojciec towarzyszącego mi chłopca ma sklep spożywczy, ten prowadzi mnie celowo do innego sklepu. W chacie stary ojciec Amancia klęczy na łóżku i odmawia głośne modły do swych indiańskich bogów. Próbuję spać, ale bez skutku. W chatach stojących ciasno jedna przy drugiej wciąż płaczą jakieś dzieci, świnie biegają głośno chrząkając, ani odrobiny ciszy i na dodatek straszny ból brzucha po tej kolacji. To wszystko plus fakt, że łódź motorowa, którą mieliśmy odwiedzić inne wyspy, jest zepsuta, powoduje, że nieodwołalnie podejmuję decyzję powrotu (jeśli nie jutro, to mógłbym dopiero za trzy dni, a tego sobie nie wyobrażam zupełnie!!!).                                                                             

Sobota, 7 lutego. Wcześnie rano w pośpiechu pakuję się. Siostra Amancia wyraźnie niepocieszona: nie zdążyła przygotować niczego dla swego brata, ale moja decyzja jest nieodwołalna. Bratanek Amancia odwozi mnie czółnem na ląd, gdzie żądają kolejnego podatku. O, nie, absolutnie odmawiam. Chłopiec potem wraca i przywozi strażnikom w zamian pomarańcze. Bardzo długo czekam na awionetkę na brzegu i w tym czasie koszmarnie kąsają mnie drobne muszki jejenes. Opędzam się bezustannie ręcznikiem, ale bezskutecznie. Te muszki pożerają mnie żywcem! Po powrocie do Panamy, na starówkę i do Muzeum Kanału Panamskiego. Robię bardzo dokładne notatki.

Niedziela, 8 lutego. Wyprawa autobusem do kościoła Św. Franciszka z Asyżu w San Francisco de la Montaña, z 1727 roku. Odległość 270 km. Towarzyszy mi Carlos, mąż Doñii Neli. W autobusie bardzo głośna muzyka – hałas nie do zniesienia! W niepozornym na zewnątrz kamiennym kościółku wewnątrz orgia barw i form. Drewniane, polichromowane ołtarze, wielobarwne kariatydy zwane cholas (dziewczyny), kandelabry, świeczniki, ambona – wszystko przepięknie wyciosane i wyraziście pomalowane. Postaci mają twarze wybitnie indiańskie. Widać, że artystami byli autentyczni Indianie. Dużo w tym wszystkim szczerej naiwności, ale jakie wspaniałe wyczucie barw, wśród których przeważa czerwień. Absolutny klejnot sakralnej architektury baroku. Wszystko tutaj przykuwa wzrok. W drodze powrotnej kościół Św. Jakuba Apostoła w Natá de los Caballeros, XVII-XVIII w., o cudownej barokowej szerokiej fasadzie z jedną wysoką, masywną wieżą. Wewnątrz drewniany sufit wsparty na drewnianych kolumnach, złocone ołtarze.

Poniedziałek, 9 lutego. Kolejna wyprawa, tym razem do odległego o 105 km Portobello nad Morzem Karaibskim. Towarzyszy mi sąsiad Doñii Neli, Toño. Fortece tworzą trzy wielkie kondygnacje i wybudowano je półkoliście na stokach wzgórz otaczających ogromną zatokę w końcu XVI i na początku XVII wieku. Do dziś najlepiej zachowała się forteca Św. Hieronima i budynek Komory Celnej (La Aduana). Miejsce o ogromnym znaczeniu dla Korony Hiszpańskiej, bowiem tu przywożono towary z Sewilli i Kadyksu, potem przewożone na łodziach rzeką Chagres i na grzbietach mułów do Panamy, nad Pacyfik, gdzie ładowano je na statki odpływające  do El Callao w Peru. Złoto, srebro i inne bogactwa Peru przemierzały tę trasę w odwrotnym kierunku i w Portobello były ładowane na statki udające się do Hiszpanii. Piraci często atakowali Portobello, zarówno Francis Drake jak i później Henry Morgan, a także Edward Vernon już w XVIII wieku. Znaczenie Portobello wygasło pod koniec XVIII wieku, gdy Hiszpanie zaczęli opływać Przylądek Horn i skierowali swe zainteresowania handlowe ku Filipinom.

Wspaniale prezentują się ruiny tych potężnych niegdyś fortec na tle ciemnozielonej pulsującej zieleni tropikalnej porastającej wzgórza nad zatoką. Tu, nad Morzem Karaibskim, często padają ulewne deszcze, stad tak ożywczy kolor roślinności. Zachowały się dwa stare kościoły w Portobello: kościół Św. Jana od Boga (San Juan de Dios) i kościół Św. Filipa (San Felipe). Przed powrotem do Panamy kąpiel na plaży zwanej Playa Langosta. Szeroka, nad wielką zatoką.

Wtorek, 10 lutego. Kuzyn Doñii Neli, taksówkarz Ventura, wiezie mnie do Polskiego Konsulatu, gdzie kontaktuję się telefonicznie z Elsie Alvarado de Ricord. Ona doskonale mnie pamięta i zaprasza do pobliskiej Panamskiej Akademii Języka Hiszpańskiego (Academia Panameña de la Lengua). Trwa międzynarodowe seminarium literackie i jest sporo ludzi. Ustalamy, że nazajutrz wygłoszę tam dwa wykłady: o moich badaniach językowych w Wenezueli i o twórczości poetyckiej Wisławy Szymborskiej, przedstawiając moje przekłady jej poezji na hiszpański. Muzeum Historyczne, a wieczorem kolacja w towarzystwie Elsie i jej męża historyka Humberta Ricorda w restauracji Las Tinajas (Dzbany). Zdjęcie z dziewczyną ubraną w piękną szeroką pollerę (typową ludową suknię panamską), z dekoracyjnymi tembleques na uszach.

Środa, 11 lutego. Kolejna wizyta w Polskim Konsulacie. Potem, Panamska Akademia Języka Hiszpańskiego i moje wykłady, które spotykają się z wielkim aplauzem audytorium. Znakomicie mi za nie zapłacono!  Po wykładach  w towarzystwie Elsie zwiedzam śluzy Miraflores na Kanale Panamskim. Kolacja w restauracji Mesón del Prado (Karczma na Łące). W nocy spędzonej u Doñii Neli wyszedłem do łazienki i zauważyłem na ścianie koło lodówki olbrzymią czarną tarantulę (po polsku ptasznik). Była większa, niż pięść. Sądząc, że może jest sztuczna, dotknąłem ją parasolką, a ta jak nie czmychnie pod lodówkę! Chyba ze 20 minut wierciłem się na materacu, zanim ponownie zasnąłem. Rano powiedziałem o tym zdarzeniu panu Carlosowi, a ten odparł bardzo spokojnie: „Trzeba będzie spryskać ściany. Już dawno tego nie robiłem”.

Czwartek, 12 lutego. Ventura wiezie mnie do miasta. Muzeum Historyczne, a potem Muzeum Religijnej Sztuki Kolonialnej, Las Bóvedas (Sklepienia) –podłużna budowla w murach osłaniających stare miasto od strony Oceanu Spokojnego. Znajduje się przy Placu Francji i służyła kiedyś za skład, bazę wojskową i więzienie. Na koniec oglądam Plac i Park Świętej Anny z całkiem ładnym kościołem jej poświęconym i wielką okrągłą muszlą koncertową, wspartą na klasycznych kolumnach.

Piątek, 13 lutego. Z Venturą na przystań (el Muelle), skąd godzinna podróż stateczkiem na wyspę Taboga, zwaną też Wyspą Kwiatów, w archipelagu Pereł (Las Perlas) na Pacyfiku. Jest to piękna górzysta wyspa z plażą, na którą podążają wszyscy pasażerowie statku oprócz mnie. Zauważyłem bowiem strzałkę kierującą ku ścieżce przez dżunglę. Tam skręciłem i pnąc się pod górę przemierzyłem cały suchy tropikalny las podziwiając po drodze olbrzymie niebieskie motyle morpho i słuchając wspaniałego śpiewu ptaków. Wyszedłem na najwyższy szczyt wyspy El Vigía (Strażnik), 307 m wysokości, skąd cudowny widok na całą wyspę i okolice. Zatoczyłem wielkie koło schodząc ku maleńkiej osadzie, gdzie w 1870 r. przez trzy miesiące przebywał Paul Gauguin (1848-1903) w czasie swej podróży na Tahiti. Jest w miasteczku tablica upamiętniająca ten pobyt.

Kościółek Św. Piotra uchodzi za jeden z najstarszych na kontynencie amerykańskim. Kolorowe domki, kwitnące krzewy bugenwilli. Krótka konsumpcja w restauracji „Chu”, a potem plaża La Restinga (Jęzor Piachu) i powrót do Panamy, gdzie po bardzo długim oczekiwaniu pojawia się Kubańczyk, znajomy Elsie. Jedziemy do jednej z jego panamskich koleżanek na urodziny małej siostrzenicy, która z energią rozbija kijem słynną piñatę (zawieszoną u sufitu wielką kulę z kolorowego papieru, wypełnioną słodyczami), w czym pomagają jej koledzy i koleżanki.

Sobota, 14 lutego. Rano wyprowadzam się od Doñii Neli. Dzisiaj skorzystam z zaproszenia córki Elsie (też Elsie) i jej męża i spędzę ostatnią noc u nich. Oboje są zamożnymi prawnikami i mieszkają w tej samej eleganckiej dzielnicy, co Elsie, parę domów dalej. Obiad w hotelu „El Panamá”, a potem wędrówka po parku atrakcji Mi Pueblito (Moje Miasteczko), na zboczu dominującej nad miastem góry Ancón, 199 m wysokości. Są tam sklepy z rzemiosłem artystycznym i typowymi pamiątkami.

Wieczorem kolacja u Elsie i długotrwały koncert piosenek latynoamerykańskich w naszym wykonaniu. Były nawet tańce! Elsie i Humberto pięknie śpiewają kubańską salsę pod tytułem Camina como chencha (Chodzi zamiatając nogami). Odwykłem już zupełnie od klimatyzacji i w pięknej willi córki Elsie było mi za zimno i jakoś nie najlepiej mi się spało.

Niedziela, 15 lutego. Obiad w restauracji „La Toja”. Powrót do Mi Pueblito, gdzie kupuję piękne indiańskie sandały z cienkiej skóry (w Panamie zwą się cutarras) i trzy mole, czyli typowe dla sztuki Indian Kuna kolorowe aplikacje na tkaninie. Przedstawiają zielone papugi i kolorowe tukany. Oprócz tego, piękne, kolorowe etui na okulary, przedstawiające papugę. To też jest mola.

Jeszcze dwie małe maski tak zwanych diablicos sucios, czyli „brudnych  diabełków”, które tańczą w czasie procesji Bożego Ciała głównie w miejscowościach Los Santos i La Arena w prowincji Los Santos, na Półwyspie Azuero. Kolejny, pożegnalny spacer po terenie Starej Panamy. Zdjęcie na kamiennym moście i przyjazd na międzynarodowe lotnisko Tocumen, gdzie przy głównym wejściu czeka Doña Nela z wnuczką, śliczną córeczką studiującej we Wrocławiu Maíty. Niezwykle wzruszające, że przyjechała. Łzy pojawiły mi się w oczach! W tak wspaniałym towarzystwie pożegnałem Panamę i przez Amsterdam i Berlin wróciłem do Wrocławia.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

Kostaryka, Nikaragua i Zachodnia Panama, 1998 r.




Kostaryka, Nikaragua i Zachodnia Panama, 1998 r.

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

Wtorek, 20 stycznia 1998 r. O siódmej rano odlatuję z Berlina do Amsterdamu, a o 10.30 z Amsterdamu do San José w Kostaryce, gdzie ląduję o 17.10. Skłębiony tłum przed kontrolą dokumentów. Widzę w pewnym momencie, że zwinnie wkręca się w ten tłum od strony miasta nieciekawa blondynka w okularach. Szuka, aż wreszcie trafia na mnie.  Jedziemy do hotelu „Kekoldi” za… $ 30! Z lotniska do miasta daleko. W hotelu dziwnie cienkie ściany i uginające się podłogi, istny domek z kart. A przede wszystkim stanowczo za drogo.

Środa, 21 stycznia. Znajoma z lotniska na moją prośbę wymienia mi w banku 50 dolarów (ona ma tam konto i nie płaci podatku). Przenoszę się do hotelu „Diplomat” w centrum za $ 18. Potem Ambasada Panamy. Składam wniosek wizowy. KLM: rezerwacja powrotu do Amsterdamu ze stolicy Panamy, na niedzielę, 15 lutego. W barze w centrum stwierdzam brak w portfelu równowartości 23 dolarów… „Ktoś” sobie dorabia do pensji najwidoczniej: za wymianę bez podatku, napiwek w wysokości 23 dolarów i to „pobrany” samowolnie.

Czwartek, 22 stycznia. W Ambasadzie RP zostawiam dużą walizkę, wszak jutro jadę do Nikaragui, tak już mam dosyć KostarykiSan José (340 tysięcy mieszkańców) jest zdecydowanie brzydkim miastem, zupełnie pozbawionym zabytków, brudnym, zaśmieconym, bez własnej osobowości. Po południu dwa muzea w San José: Muzeum Złota i Muzeum Narodowe. Bardzo ciekawe zbiory złotych ozdób prekolumbijskich w kształcie drapieżników, ptaków, gadów (jaszczurki), insektów oraz wspaniałej prekolumbijskiej ceramiki. Kupuję w Tica Bus bilet autobusowy na jutro do Granady w Nikaragui. Odległość ponad 400 km.

Piątek, 23 stycznia. Ruszam o 8.30 i w autobusie poznaję sympatyczną Japonkę zaopatrzoną w nadzwyczajny przewodnik japoński  po tanich hotelach w Ameryce Środkowej. Zna taki tani hotelik w Granadzie i obiecuje mnie tam zaprowadzić. To, co się dzieje na granicy kostarykańsko – nikaraguańskiej bardziej przypomina jakiś film z gatunku horroru, niż rzeczywistość. Kolejki są niesamowicie długie z jednej i z drugiej strony granicy. Bałagan nieludzki, czekanie wydaje się nie mieć końca i to częściowo na piekącym słońcu! Przekraczanie granicy trwa kilka godzin! Wreszcie wieczorem Granada, cicha, spokojna, piękne brązowe parterowe kamieniczki, kościoły i  w kolonialnym domu hotelik o nazwie „Hospedaje Cabrera” za … 4 dolary! Pokoje wychodzą na wewnętrzne patio, gdzie na środku prysznice i toalety. W pokojach tylko łóżko, szafka nocna i wiatrak. Towarzystwo międzynarodowe, przesympatyczne: Anglicy, Niemcy, Szwedzi, Argentynki… Nareszcie jestem w swoim żywiole!

Sobota, 24 stycznia. I oto w całej krasie piękne kolonialne miasto zwane „Wielką Sułtanką” (La Gran Sultana), ze względu na swoje podobieństwo do andaluzyjskiej Granady (105 tysięcy mieszkańców). Zwiedzam kościoły i Muzeum w Centrum Kulturalnym w  dawnym Klasztorze Św. Franciszka, początek XVI w. Na dziedzińcu stoi około dwudziestu posągów indiańskich znalezionych w XIX wieku przez Jezuitów na wyspie Zapatera i innych mniejszych wyspach na pobliskim jeziorze Nicaragua. Są to postaci siedzące, wykonane z ciemnego bazaltowego kamienia, tak zwane idole z „alter ego”, gdyż mają na głowach płazy, gady, drapieżne ptaki, jaguary. Wykonane dość schematycznie, można by rzec nieco topornie. W każdym razie jest to najcenniejsze znalezisko z najbliższych okolic Granady. Posągi pochodzą z  IX wieku naszej ery i należą prawdopodobnie do kultury Chorotegów.

Wśród kościołów kolonialnych należy wymienić w pierwszej kolejności kościół Matki Boskiej Łaskawej z XVI w. i Matki Boskiej z Guadalupe z początku XVII w. Zarówno katedra, jak i tak zwany kościół Xalteva (nazwa dawnej osady indiańskiej istniejącej na tym miejscu) uległy znacznym modyfikacjom w trakcie kolejnych rekonstrukcji i obecnie nie noszą już typowych cech kolonialnych. Natomiast liczne  parterowe kamieniczki zachowały swój dawny wygląd, zwłaszcza długie okapy dachów nad ulicami, drzwi, nieliczne okna z kratami i pięknie toczonymi w drewnie balaskami, wewnętrzne dziedzińce wypełnione bujną zielenią i kwiatami. W mieście jest kilka obszernych, zadrzewionych placów z fontannami.

Niedziela, 25 stycznia. Jadę autobusem do León, drugiego po Granadzie najstarszego miasta Nikaragui (184 tysiące mieszkańców). Odległość 140 km. Przesiadka na przedmieściach Managui, stolicy kraju i ni stąd ni zowąd jakiś wojskowy, śmiejąc się niezbyt mądrze, pyta, co ja mam w plecaku! Takiego pytania na ulicy jeszcze nikt mi nie zadawał! Kategorycznie odmówiłem odpowiedzi.

Obecne León jest w swej najstarszej części osiemnastowieczne. Założone w XVI wieku starsze miasto znajdowało się 25 km stamtąd, nad jeziorem Managua. Wobec groźby wybuchu wulkanu Momotombo (1258 m) i trzęsień ziemi, rajcy miejscy postanowili przenieść je w obecne miejsce. Przy dużym placu z pomnikami lwów (león to po hiszpańsku lew) króluje duża, lecz niska katedra z XVIII w., ale z późniejszymi uzupełnieniami i z grobem wielkiego poety, wynalazcy literackiego modernizmu w języku hiszpańskim, o nazwisku Rubén Darío (1867-1916). Na płycie nagrobnej wielki biały lew. Osiągnąłem w ten sposób jeden z głównych celów tej podróży: odbyłem pielgrzymkę do grobu poety.

Kilka ulic zachowało charakter kolonialny, w tym przede wszystkim Calle Central (Główna Ulica), zamknięta osiemnastowiecznym, kolorowym kościołem Kalwarii, stojącym na wzgórzu. Bliżej katedry stare mury kościoła Matki Boskiej Łaskawej, niedawno odnowione, a dalej od centrum chyba najładniejszy kościół kolonialny, kościół Rekolekcji z piękną trójkątną żółtą fasadą, bogato zdobioną, o wyraźnych wpływach meksykańskich. Podobnie jak w Granadzie, tutaj też wewnętrzne dziedzińce  ukwiecone i pełne zieleni. Najwspanialszy kolonialny dom to długie Kolegium Matki Boskiej Wniebowzięcia (Colegio de la Asunción), z lampionami pod dachem i kilkoma wejściami od strony ulicy. Młody człowiek opowiada mi w barze, jak wyglądały dyktatorskie rządy procastrowskich sandynistów po obaleniu Somozy. Skóra cierpnie!

Poniedziałek, 26 stycznia. Wczesnym popołudniem odpływa z Granady nabity turystami i tubylcami statek płynący na wyspę Ometepe i dalej, aż na koniec jeziora Nicaragua do miejscowości San Carlos. Świeci piękne słońce i wieje dość mocny wiatr. Rozmawiam z turystami ze Szwecji i z Izraela. Wszyscy w dobrych humorach. Podróż do słynnej wyspy trwa 6 godzin. Do Puerto de Gracia dopływamy już w nocy. Stamtąd dowożą nas do hotelu w największej na wyspie miejscowości Altagracia.

Wtorek, 27 stycznia. Jestem strasznie przeziębiony, mam gorączkę i mocny ból głowy. Dwie miłe Niemki (pielęgniarki ze Stuttgartu, jak się potem okazuje), mieszkające w tym samym hotelu, obok mnie, dają mi różne pastylki i dbają o mnie. Leżę cały dzień w łóżku i próbuję się kurować. Pogoda wspaniała.

W środę, 28 stycznia, czuję się już nieco lepiej i po południu wybieram się do miasta, skąd do miejscowości Pull (San Marcos de Pull), gdzie oglądam starą ceramikę indiańską. Potem przez dość suchy las do plaży o nazwie Playa de San Antonio. Rozfalowane ogromne jezioro o czekoladowej wodzie. Przy nim wąziutki pas kamieni. W drodze powrotnej widzę na wielkim drzewie nad ścieżką kilka małp kapucynek z zainteresowaniem przyglądającym się mojej osobie. Trochę boję się przechodzić pod nimi, bo małpy bywają nieobliczalne. Jakoś je spłoszyłem i przeszedłem bez kłopotów. W kościele w Altagracia grób księdza Władysława Chwalbińskiego, zmarłego tutaj w roku 1963.

Tymczasem moje Niemki wróciły straszliwie zmordowane z wyprawy na szczyt wulkanu Concepción (1610 m), dokąd wybrały się o świcie w towarzystwie miejscowego indiańskiego przewodnika. Oświadczyły mi, że nigdy jeszcze nie brały udziału w tak męczącej wycieczce. Ten wulkan ma bardzo strome zbocza, żadnych ścieżek dla turystów, pełno głębokich żlebów. Łatwo sobie  wyobrazić, że wejście nań musi być wyjątkowo trudne. Na drugim końcu wyspy jest wulkan Maderas (1394 m), na który podobno łatwiej się wspiąć. Oba te wulkany połączone są wąskim przesmykiem i tworzą tę  wyspę otoczoną niewielkimi płaskimi terenami. Wyspa przypomina swoim kształtem takiego dziwnego motyla z bardzo wypukłymi skrzydłami, a jej nazwa w języku náhuatl oznacza „dwie góry”.

Czwartek, 29 stycznia. Dziś w planie słynne petroglify. Trasa wiedzie od Altagracia przez Balgües do hacjendy Magdalena na zboczach wulkanu Maderas. W istocie, co kawałek głaz z wyrytymi spiralami, kołami, rozmaitymi figurami geometrycznymi, a nawet schematycznymi postaciami ludzi i zwierząt. Takich miejsc na wyspie jest więcej i dzięki temu zyskała sobie miano wyspy „spiral i kół”. Petroglify są, obok posągów z „alter ego”, kolejnym świadectwem obecności Chorotegów i uchodzą za ich kamienną biblię. Ścieżka wznosi się łagodnie i otwiera się widok na to wewnętrzne nikaraguańskie „morze”  i zielone brzegi wyspy. Oglądam te petroglify w towarzystwie turysty z Argentyny. Im wyżej, tym więcej ozdobionych ciekawymi rytami głazów.

Piątek, 30 stycznia. Powrót do Granady. Najpierw dojazd do drugiej największej na wyspie miejscowości, Moyogalpa, skąd promem do San Jorge. Tym razem przeprawa trwa tylko godzinę. Z San Jorge do Rivas i stamtąd do Granady. Dzisiaj ostatni nocleg w moim hoteliku u państwa Cabrera.

Sobota, 31 stycznia. Powrót do Kostaryki, niestety, tą samą drogą, którą już jechałem, a więc przez Peñas Blancas. Tym razem jednak przeprawa przez granicę odbywa się nieco sprawniej. W San José lokuję się w jeszcze tańszym hotelu w samym centrum, za 10 dolarów.

W niedzielę, 1 lutego, wycieczka do kolonialnego kościółka Franciszkanów św. Józefa z XVIII w., w Orosi, 32 km na południowy wschód od stolicy. Biały, skromny, niewielki, z jedną niską wieżą, jest jedynym w Kostaryce kościołem kolonialnym. W drodze powrotnej w Cartago bazylika Matki Boskiej od Aniołów (Basílica de Nuestra Señora de los Ángeles) z 1912 r., dość duża neobarokowa budowla z licznymi kopułami i białymi posągami aniołów.

Poniedziałek, 2 lutego. Wiza za 45 dolarów w Ambasadzie Panamy. W Ambasadzie RP, na szczęście, nie ma mojej „przyjaciółki”. Rozmawiam z bardzo miłym sekretarzem i odbieram walizkę. Pan sekretarz twierdzi, że będę pierwszym Polakiem, który jutro przekroczy granicę kostarykańsko – panamską na rzece Sixaola. Takie powziąłem stanowcze postanowienie po doświadczeniu na granicy Kostaryki i Nikaragui. Okazało się potem, że w stu procentach słuszne.

Po południu podróż autobusem do Puerto Viejo, nad Morzem Karaibskim. Odległość 210 km. Obok mnie siedzi starsza Mulatka i wiezie w torbie jakąś straszną – na szczęście bezbarwną – maź, która rozlewa się po podłodze. Fatalnie ubrudził mi się plecak. Zjeżdżamy ostro w dół z wysokości 1160 m, na jakiej leży San José, mijając słynny Park Narodowy Irazú. Przed Puerto Limón robi się płasko. Wielka równina nadmorska. Cel osiągam w nocy. Puerto Viejo to miejscowość tłumnie odwiedzana przez turystów z całego świata. Natychmiast podbiega do mnie  chłopak oferując tanie miejsce w jakiejś „kabinie” nad samym morzem. Zatrzymuję się w małym „ruchomym” hotelu (drewniane podłogi i tutaj uginają się i trzeszczą) za 10 dolarów.                                                                 

Wtorek, 3 lutego. Rano, w piekącym już słońcu, wyczekuję bardzo długo na autobus do Sixaoli przy granicy z Panamą. Już zaczynam wątpić, gdy wreszcie nadjeżdża.       

Przejazd do Sixaoli (to podobno tylko 40 km!) trwa całą wieczność!!! Droga straszna, szutrowa, kamienista, pełna głębokich dziur i wybojów. Kurz wdziera się całymi tonami przez okna autobusu. Po drodze wielkie plantacje bananów. Nie wiem, ale myślę, że to trwało ze trzy godziny. Makabra!!! Wreszcie Sixaola, absolutna dziura zabita deskami, bałagan niesamowity, rozgrzebane koczowisko. Podbiega mały chłopiec i wydziera mi walizkę z ręki, mimo moich wyjaśnień, że nie mam pieniędzy, by mu zapłacić. Uparł się i już jesteśmy na wysokim, rozpadającym się moście nad rzeką Sixaola. Po jego przejściu budka z grubą Murzynką wewnątrz: to panamski punkt kontroli granicznej i jestem jedynym turystą! Bez czekania, kulturalnie i błyskawicznie zostałem obsłużony i już jestem w Panamie, cały szczęśliwy, że mam za sobą tę koszmarną pod każdym względem Kostarykę! Kawa i zaraz potem taksówką po wspaniałej asfaltowej drodze z Guabito do Changuinola.

To pierwszy etap mojej podróży do miasta David na zachodzie Panamy. Razem: 206 km. Drugi przemierzam autobusem, czy zbiorową taksówką (już nie pamiętam) do miasta Almirante, a stamtąd przez całą wielką Zatokę Chiriquí, łodzią motorową, klucząc wśród wysp i wysepek aż do stolicy prowincji Bocas del Toro, miasta  Chiriquí Grande.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.

 

 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

Brazylia. Część II (1990).

 




Brazylia. Część II (1990).

Ameryka Łacińska, Hiszpania i Portugalia oczami polskiego iberysty

Zygmunt Wojski

W Rio de Janeiro w kościele w dzielnicy Botafogo odbywały się w co drugą niedzielę msze polskie. Poznałem  tam  starszą  siostrę  Heli  Biłoganowej,  Sarę,  z którą  kiedyś  po mszy wybrałem się na targ na placu Świętego Krzysztofa (São Cristóvão). Wiedziałem o tym, że zjeżdżają tam z północnego wschodu Brazylii ludowi poeci, którzy sprzedają książeczki ze swoimi wierszami, zawieszone na sznurze. Jest to tak zwana literatura de cordel, czyli „literatura sznurkowa”. Gdy tylko pojawiliśmy się na targu, usłyszeliśmy improwizowany śpiew ludowego poety o wyglądzie patriarchy:

Oto idzie, mili moi,

dama, Helena z Troi,

a tuż za nią kroczy do nas

pan, on ma coś z profesora.

To było o nas dwojgu! Niedaleko znajduje się Quinta da Boa Vista (Folwark z Pięknym Widokiem), a w nim, Pałac Świętego Krzysztofa z początku XIX w. Była to rezydencja króla portugalskiego Jana VI, a potem obu cesarzy Brazylii, Piotra I i II. Teraz jest tam muzeum kultury Indian brazylijskich (ceramika z wyspy Marajó, przy ujściu Amazonki), zbiory minerałów i owadów. I to jest właśnie to Muzeum Narodowe, które tak niedawno spłonęło.

Dzięki Sarze niejaki Moisés (Mojżesz) obwiózł mnie samochodem po obrzeżach Rio de Janeiro. Byliśmy w Puszczy Tijuca i na punkcie widokowym św. Marty zwanym po portugalsku Mirante de Dona Marta, skąd niezapomniany widok na południową część miasta, Głowę Cukru i zatokę Botafogo oraz duży fragment oceanu. Jednak najwspanialszy jest widok na miasto i okolice z góry Corcovado, u stóp posągu Chrystusa Odkupiciela, który mierzy 37 m wysokości. Pojechałem tam późnym popołudniem kolejką. To, co zobaczyłem, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Taka kumulacja piękna, jak nigdzie! Jest tam wszystko: ocean, wyrastające z niego czarne, obłe skały zwane morros, nieprawdopodobnie urozmaicony układ południowych dzielnic miasta, podzielonych tymi czarnymi skałami i wielkie jezioro Laguna Rodrigo de Freitas pośrodku. Potem zachód słońca i wreszcie rozbłysły światła, cudo!!! Siedziałem na tej górze ponad dwie godziny i bez przerwy szczypałem się, by uwierzyć, że to, co widzę nie jest jakimś fantastycznym kolorowym snem. Widok z Głowy Cukru też jest piękny, ale robi mniejsze wrażenie. Chyba dlatego, że na Corcovado jest się bliżej miasta i wszystko widać jak na dłoni.

Do Petrópolis pojechałem w towarzystwie poznanej w 1987 r. na Kubie Heleny Gryner, której też zawdzięczam kontakt z Zakładem Filologii i Lingwistyki Uniwersytetu Federalnego. Pochodzący z Sandomierza jej ojciec mieszkał właśnie w Petrópolis, mieście położonym w górach Serra da Estrela, na wysokości 845 m i oddalonym 68 km od Rio. To tu cesarz Piotr II wybudował w XIX w. letnią rezydencję, gdzie obecnie znajduje się Muzeum Cesarskie z eksponatami związanymi z życiem obu cesarzy. Najważniejszym jest słynna korona cesarska Piotra II. Także obrazy Pedro Américo (“Mowa tronowa”) i Symplicjusza Rodriguesa de Sá (portret Piotra I). Ponadto, sprzęty, meble, dokumenty. Wybudowana w połowie XIX w. droga bita między Rio de Janeiro a Petrópolis była pierwszą tego rodzaju drogą w Brazylii, a samo miasto wybudowali sprowadzeni z Niemiec osiedleńcy. W neogotyckiej katedrze z 1935 mauzoleum Piotra II.                                                                

Znajomy polski ksiądz Janek, zwany też po portugalsku Joãozinho (Jaś), zwolennik teologii wyzwolenia, zawiózł mnie samochodem do miasteczka Cachoeiras de Macacu, 99 km na północny zachód od Rio de Janeiro. Zostałem tam dwa dni u młodego polskiego księdza, który obsługiwał nie tylko miejscowych parafian z miasteczka, ale także wiernych w całej okolicy. Było wówczas pochmurno i wilgotno, nieciekawie. Mimo to obejrzałem znajdujące się nad miasteczkiem wodospady rzeki Macacu i pojechałem z księdzem jego dżipem do odległej wioski, gdzie w drewnianej kaplicy miał odprawić mszę. Padał rzęsisty deszcz, a polna droga pełna była kałuż, wybojów i błota. Tylko dżipem można było tam dojechać. Zgodnie z przewidywaniami księdza nikt nie pojawił się na mszy. Mieli świetną wymówkę: przecież padał deszcz, a oni nie mogą zmoknąć. To fakt, że mieszkańcy tropików unikają zmoknięcia jak ognia, o czym miałem okazję przekonać się kilkakrotnie.

Pojechaliśmy więc do pewnej parafianki, Mulatki, która właśnie przystała do jakiejś sekty protestanckiej. Oboje z mężem przyjęli nas bardzo gościnnie częstując kolacją (był to całkiem smaczny pieczony kurczak z ryżem). Ksiądz spokojnie powiedział: „Musi Pani wybrać, zdecydować się, albo być katoliczką, albo protestantką”. Na co ona: „Ale dlaczego? Przecież mogę być i katoliczką i protestantką. Zupełnie mi z tym dobrze”. Potem odbyło się spotkanie księdza z miejscowymi dziećmi (już było po deszczu). Ksiądz, rysując na tablicy dużą rybę, rzekł: „Oto ptaszek”, ale dzieci nie dały się nabrać.

Sporo słyszałem o kolonialnym mieście Ouro Preto (Czarne Złoto) w stanie Minas Gerais. Na początku nazywało się Vila Rica. W okresie kolonii, głównie w XVIII w.,  wzbogaciło się bardzo na wydobywanym tam złocie i diamentach i stąd jego bogactwo architektoniczne, głównie w aspekcie sakralnym. Nie przewidziałem jednego, a mianowicie faktu, że stan Minas Gerais jest położony na wysokim płaskowyżu (Ouro Preto ma wysokość 1179 m) i że nocą może być tam bardzo zimno. Już w autobusie włożyłem na siebie wszystko, co miałem, w tym nawet wciągnąłem szorty na spodnie, co na ulicach Ouro Preto wywołało sensację. Wycieczki szkolne wołały za mną: „Patrzcie, moda à la Ouro Preto!”

Odległość od Rio de Janeiro wynosi 384 km. Miasto leży w głębokiej dolinie na wzgórzach, stąd uliczki są strome, a liczne kościoły zbudowane wysoko. Samych zabytkowych kościołów jest tu ponad dziesięć, plus pałac, gdzie dawniej był ratusz i więzienie, a obecnie Muzeum Powstania w Minas Gerais z 1789 r. (Inconfidência Mineira), które to powstanie pod wodzą Tiradentesa dało początek walce o niepodległość Brazylii. W Muzeum pamiątki po powstańcach, a także obrazy i inne dzieła sztuki, w tym dzieła takich artystów jak Aleijadinho (jego projekty architektoniczne), Mistrz Ataíde, João Nepomuceno Correia e Castro, partytura Salve Regina Lobo de Mesquity, ex-vota ludowe.

Najwspanialsze są jednak liczne kościoły, na ogół o dwóch niskich wieżach nad frontonem ozdobionym nad wejściem głównym barokowymi płaskorzeźbami. Taki jest kościół Świętego Franciszka z Asyżu, XVIII w., gdzie cała architektura to dzieło Aleijadinha (1738-1814), a malowidła na sklepieniu przedstawiające Matkę Boską w otoczeniu aniołów-muzyków wykonał Mistrz Ataíde (1762-1830). Obaj są największymi artystami Minas Gerais.

Prawie cały dzień biegałem po mieście, a po południu pojechałem jeszcze do miasta Mariana (dawniej Vila do Carmo), 12 km od Ouro Preto, też na pofalowanym terenie, z licznymi kościołami na wzgórzach. Mariana była pierwszą stolicą stanu Minas Gerais. Tu także wydobywano w dużych ilościach złoto i diamenty. Osiemnastowieczny kościół Świętego Franciszka z Asyżu jest w stylu rokoko, późniejszej odmianie baroku. I tutaj  Aleijadinho był głównym architektem i budowniczym, a Mistrz Ataíde, pochowany niedaleko wejścia głównego, autorem malowideł. W katedrze Matki Boskiej Wniebowzięcia wspaniałe niemieckie organy z początku XVIII w. Katedra w Mariana ma, w odróżnieniu od kościołów w Ouro Preto, bardziej strzeliste i kryte dachówką wieżyczki w ścianie frontowej. Cała zabudowa miasta jest zabytkowa, w stylu baroku kolonialnego. Domy są barwne, na ulicach stylowe latarnie.

Na plażę Copacabana w Rio de Janeiro jeździłem parokrotnie, ale zawsze były tam bardzo wysokie fale i o ile z wejściem do wody nie było większych problemów, o tyle dopłynięcie do brzegu z powrotem i wyjście z wody wymagało sporego wysiłku.                                                               

Zdarzyło mi się, że fala nakryła mnie, zawinęła pod siebie i wyszedłem z morza ledwie żywy. Nie jest to w żadnym razie plaża bezpieczna, zresztą pozostałe plaże nad otwartym oceanem (Ipanema, Leblon, São Conrado) też nie. To są plaże do opalania się lub do gry w piłkę, nie do kąpieli. Mają rzeczywiście bardzo szeroki pas stosunkowo czystego białego piachu.

Kolejna daleka podróż zawiodła mnie do trzeciego (po São Paulo i Rio de Janeiro) miasta Brazylii, pierwszej stolicy tego kraju, Salvadoru, który przez dłuższy czas był nazywany Bahia, jako że leży nad Zatoką Wszystkich Świętych. Jest stolicą regionu  Nordeste, czyli Północnego Wschodu. Podróż autobusem wzdłuż wybrzeża Atlantyku trwała długo: musiałem pokonać niebagatelną odległość 1674 km. Miasto jest prawie trzymilionowe, a jego mieszkańcy to przede wszystkim potomkowie czarnych niewolników afrykańskich. Niewielka część miasta leży przy porcie, a więc nisko, a znacznie większa część na górnym tarasie, z którego można zjechać na dół windą Lacerda (1873). Zamieszkałem najpierw u wykładowcy fizyki, Polaka, o nazwisku Keller, a po kilku dniach przeniosłem się do jego kolegi, Edmunda Ratajczyka, też Polaka  i  także  wykładowcy  fizyki  na  tamtejszym  Uniwersytecie. Najciekawszą częścią miasta okazało się dla mnie Pelourinho (Pręgierz, czy raczej Plac wokół Pręgierza), gdzie Muzeum Miejskie i dom pisarza Jorge Amado (1912-2001), a niżej, stare, kolorowe kościoły kolonialne. Najwspanialszy jest kościół Świętego Franciszka XVIII, o arcybogatych złoceniach i ogromnej obfitości ozdób: floresów, aniołów, ptaków, gzymsów, wolut. Oprócz tego, wspaniałe niebieskie portugalskie kafelki ze scenami biblijnymi i napisami o treści moralizatorskiej. Malowidła wykonał brat zakonny Frei Jerônimo da Graça.

Któregoś wieczora wybrałem się tam do fryzjera, licząc na to, że właśnie w tej plebejskiej dzielnicy będzie taniej. Poszedłem na sam koniec długiej ulicy i znalazłem. Fryzjer był Murzynem, jego klientela także czarnoskóra, a atmosfera niesłychanie przyjemna. Gdy wracałem, grupki Murzynów przed domami patrzyły na mnie z niedowierzaniem. Pewno myśleli, że to zjawa. Na chodnikach spali żebracy z ręką zastygłą w proszalnym żebraczym geście. Gdy znalazłem się na placu, z pobliskiej kawiarni dobiegły mnie wdzięczne tony samby. Stanąłem, by posłuchać. Podszedł do mnie młody Murzyn i zapytał, czy nie mam ochoty na piwo. Na co ja: „owszem, ale ty stawiasz, bo ja nie mam pieniędzy!” Zgodził się, zaprosił, ale bezskutecznie próbował potem namówić mnie na capoeirę (rytualną walkę) w jakimś, jego zdaniem, „renomowanym” lokalu. Wykręciłem się od całkowitej akceptacji, tłumacząc mu, że muszę naradzić się z moimi gospodarzami. Przyjaciółka Edmunda, miejscowa Mulatka, wyjaśniła mi w domu, że to jakieś wyjątkowo podejrzane i niebezpieczne miejsce…

Miałem w tym mieście wieczne problemy z rozpoznaniem miejsca, gdzie powinienem wysiąść z autobusu koło domu Edmunda. Nieprawdopodobny labirynt! Którejś  niedzieli  pojechałem  z  moimi  Polakami  i  wymienioną wyżej Mulatką na wyspę Itaparica, znaną z malowniczych plaż. Pamiętam, że szliśmy długo plażą, robiąc co jakiś czas przerwę na kąpiel. Młody polski ksiądz obwiózł mnie potem po okolicy samochodem. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża aż za latarnię morską Itapuã, zatrzymując się w co ciekawszych miejscach. Widzieliśmy ładną i pustą plażę o tej samej nazwie i jeziorko zwane Lagoa do Abaeté, o ciemnej wodzie i bardzo białym piachu na plaży.

Byłem, a jakże, w Zakładzie Lingwistyki i Filologii miejscowego uniwersytetu federalnego i uzyskałem sporo publikacji. Pani, z którą pertraktowałem, nazywa się Suzana Cardoso. Wykładów nie udało się załatwić wobec trudnej sytuacji finansowej uczelni.

Niestety, pod koniec pobytu w Salvadorze poczułem się źle. Bolał mnie kręgosłup i przed samym powrotem, tym razem via Minas Gerais, miła polska zakonnica zrobiła mi zastrzyk przeciwbólowy, ale jego dobroczynne efekty nie wystarczyły na całą bardzo długą podróż. Dosłownie wyłem z bólu, gdy autobus wpadał na jakieś wyboje na drodze, a było ich dużo. Muszę przyznać, że współpasażerowie, biedna kolorowa ludność,   bardzo  mi  współczuli i pytali, czy wezwać lekarza,  czy mi pomóc w jakiś inny sposób. Po powrocie, nieoceniona Maria Aparecida Soares poszła ze mną do Szpitala Klinicznego na wyspie Fundão, gdzie wpakowano mnie do takiego rozgrzanego walca, z którego wystawała mi tylko głowa. Dostałem jakieś leki i w końcu bóle ustąpiły.

Druga Brazylijka poznana na Kubie w 1987 r., Mariluci, zaprosiła mnie pod koniec pobytu w Rio na kolację. Na ścianach w jej mieszkaniu dostrzegłem piękne ryciny jakiegoś kolonialnego miasteczka. Okazało się, że jest to Paraty, w stanie Rio de Janeiro przy samej granicy ze stanem São Paulo. Nigdy o nim nie słyszałem, ale coś mi mówiło, że powinienem je zobaczyć. Pojechałem i zachwyciłem się. Mała kolonialna mieścina, ale zadbana, nad wielką zatoką usianą wysepkami, o nazwie Baía da Ilha Grande. “Kocie łby” na ulicach, domy z portugalskimi oknami zwanymi janelas de guilhotina (okna-gilotyny), gdyż otwierają się poprzez podniesienie dolnej połowy do góry albo też górnej do dołu, kolorowo, pięknie. I kilka kościołów. Najbardziej znany, nad samym morzem, to kościół Świętej Rity de Cássia, z początku XVIII w. Z tego samego okresu kościół Matki Boskiej Różańcowej i Świętego Benedykta. Paraty było w okresie kolonialnym najważniejszym w Brazylii portem eksportu złota do Portugalii. Miasteczko powstało już w pierwszej połowie XVI w. Położenie jest czarowne: między zatoką i całkiem wyniosłymi górami o nazwie Serra da Bocaina. Jedyny minus – Paraty to inwazja turystów. Tłumy!

Pod koniec października 1990 r. przeniosłem się z akademika do księdza Zdzisława Malczewskiego. Przynajmniej pod koniec pobytu w Brazylii mieszkałem jak Bóg przykazał,  w czystym, porządnym domu w dzielnicy Botafogo. Był to wieżowiec i mieszkanie znajdowało się dość wysoko. Miałem stamtąd blisko do Ogrodu Botanicznego, gdzie byłem dwukrotnie, raz w towarzystwie Marii Aparecidy. Z tej wizyty pamiętam aleję bardzo wysokich palm cesarskich (na Kubie zwą się palmami królewskimi) i elegancką fontannę w samym centrum. Dość blisko jest też Muzeum Rui Barbosy (1849-1923), prawnika, polityka, dyplomaty, pisarza i filologa. Mieści się w bardzo eleganckim pałacu, w cienistym ogrodzie tropikalnym. Całkiem niedaleko, Muzeum Heitora Villi Lobosa (1887-1959), wybitnego kompozytora,  skromniejsze, ale pałacyk także mieści się w  uroczym ogrodzie. Wreszcie Muzeum Indian, też w dziewiętnastowiecznym pałacu w Botafogo, z ogrodem. Wewnątrz, zdjęcia i eksponaty głównie dotyczące Indian Guaraní i Xingu. Oprócz tego, sklep z rzemiosłem artystycznym Indian (korale, wisiorki, ozdoby z piór papuzich). Pojechałem wówczas także statkiem na wyspę Paquetá, daleko w głąb zatoki Guanabara. Uroczy zakątek, dość spokojny i pełen kwitnących akacji tropikalnych. W skażonej, niestety, brązowej wodzie zatoki, wielkie, dekoracyjne głazy.

Ostatnia moja podróż w czasie pobytu w Brazylii to wyjazd do Kurytyby, miasta założonego już w XVII wieku, położonego 852 km na południowy zachód od Rio de Janeiro. 1.800.000 mieszkańców. Znajduje się na wyżynie parańskiej, na wysokości 945 m, w odległości 110 km od Oceanu Atlantyckiego. W związku z wysokim położeniem klimat jest znacznie chłodniejszy, niż w Rio de Janeiro i Salvadorze. Zabudowa miejska pochodzi z XIX i XX wieku, a duży procent mieszkańców to imigranci z Europy: Niemcy, Włosi, Ukraińcy i Polacy. Są tam parki tych narodowości, między innymi Park Papieża, gdzie polskie chaty wiejskie. Miasto jest nowoczesne. Jego trzy podstawowe wizytówki to Muzeum im. Oscara Niemeyera  (architektura, design, sztuka nowoczesna) 2002 r., Druciana Opera (Ópera de Arame) 1992 r. oraz Ogród Botaniczny ( Jardim Botânico) 1991 r., z nowoczesną szklarnią.

Zatrzymałem się pod Kurytybą, w Pinhais, u pana Mariana Kawki, autora najlepszych słowników portugalsko-polskiego i polsko-portugalskiego. 6 listopada 1990 r. miałem wykład w Zakładzie Nowoczesnych Filologii Obcych Parańskiego Uniwersytetu Federalnego. Przyszło mnóstwo tamtejszych Polaków i była ożywiona dyskusja. Pan Mariano Kawka zawiózł mnie też do osady Araucária, 27 km od Kurytyby. Miasteczko leży na wysokości 857 m, nad rzeką Iguaçu. Odwiedziliśmy tam miejscowych Polaków, pana Romana Wachowicza (1907-1991) i tęgiego pana, z którymi zwiedzaliśmy założone w 1980 r. Muzeum Tingüi – Cuera, gdzie zgromadzono narzędzia rolnicze i przedmioty codziennego użytku. Muzeum  leży na terenie Parku Cachoeira, założonego w 1982 r., gdzie poza tym Wioska Solidarności,  z pierwszymi polskimi chatami zbudowanymi z pni araukarii, czyli tutejszej sosny. Mają one ponad 100 lat. Ponadto, w Parku Cachoeira kaplica, stodoła, chlew, sieczkarnia. Pan Roman Wachowicz sprezentował mi portugalską wersję swojej książki o Polakach z miasteczka Araucária. Tłumaczył ją na portugalski pan Mariano Kawka. Pan Wachowicz, już wówczas mocno starszy mężczyzna, zmarł kilka miesięcy po mojej wizycie. W 1995 utworzono w osadzie Park im. Romana  Wachowicza,  gdzie  kapliczka  Świętego  Michała  i  pomnik  imigrantów  polskich.

Ktoś (chyba był to zamieszkały od dawna w Rio de Janeiro i żonaty także z Polką, panią Otylią, pan Stefan Kucharski) odwiózł mnie w niedzielę, 11 listopada, na lotnisko na wyspie Gubernatora i po ponad dwóch miesiącach spędzonych w Brazylii, około południa odleciałem do Buenos Aires.

__________

Fotografie pochodzą z serwisu Flickr

Zygmunt Wojski, „Od Łupi do Parany i Amazonki”, s. 165. Impresje polskiego iberysty z podróży naukowych do Ameryki Łacińskiej, Hiszpanii i Portugalii, dotyczące historii i kultury odwiedzanych krajów. Ukazują się w drugi czwartek miesiąca.

Wydawców zainteresowanych publikacją  książki prosimy o kontakt z redakcją magazynu „Culture Avenue”.


 Galeria

Poprzednia część „Dziennika z podróży”:

http://www.cultureave.com/teneryfa-i-brazylia-czesc-i-1990-r/




Atlas Wysp Kanaryjskich

Zygmunt Wojski

Kiedy jedna z moich byłych studentek zaproponowała mi napisanie tego Atlasu dla wydawnictwa SBM nie byłem w stu procentach zdecydowany. Przede wszystkim wiedziałem, że tekst nie będzie mój, lecz oparty na informacjach zawartych w innych źródłach, a ja będę tylko selekcjonował to, co moim zdaniem najciekawsze. Po drugie, muszę dostosować się do preferencji wydawnictwa, co było chyba najtrudniejsze (tekst musi być „przyjazny” dla czytelnika, a to polega na częstym używaniu przymiotników typu „urokliwy”, „znakomity”, zdań zaczynających się od „warto odwiedzić, zobaczyć”, etc. ).

Za podjęciem decyzji przemawiał fakt, że nie mam najmniejszych problemów z wykorzystaniem źródeł hiszpańskojęzycznych oraz że dwukrotnie odwiedziłem archipelag kanaryjski. Pierwszym razem to była Teneryfa i La Gomera w roku 1990, gdy byłem na hiszpańskim stypendium badawczym, a za drugim razem wziąłem udział w wycieczce na Lanzarote i Fuerteventurę w roku 2011. Wydawnictwo życzyło sobie, aby do tego zestawu czterech wysp dodać jeszcze koniecznie Gran Canarię, czyli jedyną wyspę, na której nie byłem. Potraktowałem ją chyba dlatego najobszerniej i najsolidniej.

Zacząłem od wstępu, który obejmuje ogólną charakterystykę wszystkich wysp wchodzących w skład archipelagu kanaryjskiego, czyli także dwóch wysp zachodnich, nie włączonych do Atlasu, El Hierro i La Palmy. Fakt, że są one najrzadziej odwiedzane przez turystów nie świadczy bynajmniej o tym, że są mało interesujące, wręcz przeciwnie: wśród Kanaryjczyków właśnie La Palma uchodzi za najpiękniejszą.

Historia odgrywa we wstępie i w całym Atlasie ogromną rolę, gdyż kulturze dawnych mieszkańców, Guanczów, nadaje się na Wyspach Kanaryjskich ogromne znaczenie. Zwłaszcza na trzech wyspach, Teneryfie, Gran Canarii i na Gomerze, w muzeach znajdują się liczne mumie Guanczów, ich ceramika, pieczęcie, malowidła ścienne i ryty naskalne. Ponadto na terenie tych wysp w rozmaitych punktach odnajdujemy bardzo liczne jaskinie sepulkralne i mieszkalne, spichlerze, nekropolie kurhanowe, specjalne miejsca kultu zwane almogarenami i ryty naskalne występujące często w terenie. W okresie kolonialnym wyspy były przez kilka stuleci – XV, XVI, XVII i XVIII wiek – obiektem ataków piratów angielskich, holenderskich i berberyjskich, stąd konieczność wznoszenia zamków, wież, bastionów i murów obronnych, zwłaszcza w dużych miastach (Las Palmas de Gran Canaria, Santa Cruz de Tenerife, Arrecife na wyspie Lanzarote).

Gdy chodzi o geografię i klimat archipelagu najważniejsze jest jego wulkaniczne pochodzenie, a co za tym idzie, charakterystyczne ukształtowanie terenu. Licznie występują tutaj głębokie wąwozy, kotły wulkaniczne, ogromne ostańce skalne, rozmaitość rodzajów kamieni, w tym drobne lapilli oraz tak zwane malpaíses, czyli słabo zerodowane skały wykorzystywane często do upraw rolnych. Medianías to tereny położone na wysokości od 600 do 1500 metrów, gdzie uprawia się winorośl, ziemniaki oraz drzewa owocowe. Klimat charakteryzuje bardzo częste zjawisko „morza chmur”, które utrzymują się poniżej najwyższych szczytów i nasycają ogromne tereny wilgocią, tak potrzebną roślinności.

Rzuca się w oczy ogromna dbałość o ochronę środowiska na Wyspach Kanaryjskich. Roślinność oraz w mniejszym stopniu fauna są endemiczne, chronione nie tylko w parkach narodowych, ale także w parkach naturalnych, parkach wiejskich i w strefach biosfery. Wymienić tutaj trzeba charakterystyczne drzewa smocze, lasy wawrzynowe, sosny kanaryjskie, całą gamę kaktusów, kolczaste krzaki Euphorbia balsamifera, strzeliste żmijowce rubinowy i niebieski, gigantyczne jaszczurki kanaryjskie. Na interesującym nas obszarze istnieją trzy parki narodowe: Park Narodowy Teide na Teneryfie, Park Narodowy Timanfaya na Lanzarote oraz Park Narodowy Garajonay na Gomerze.

Wśród muzeów najważniejsze są dwa: Przyrody i Człowieka w Santa Cruz de Tenerife oraz Muzeum Kanaryjskie w Las Palmas de Gran Canaria. Poza tym należałoby wymienić przynajmniej kolejne dwa: Muzeum Historii Teneryfy w mieście La Laguna oraz Muzeum Archeologiczne w Puerto La Cruz na Teneryfie. Wstęp obejmuje ponadto takie dziedziny jak rolnictwo na poszczególnych wyspach (głównie uprawa bananów, winorośli, palm kanaryjskich, których słodki sok jest  konsumowany zwłaszcza na Gomerze jako napój i jako miód), zwierzęta domowe pochodzenia kanaryjskiego (czarna świnia kanaryjska i dog kanaryjski) oraz typowa walka kanaryjska.

Wreszcie podstawa Atlasu, to znaczy opisy tras na wyspach: trzech tras na Teneryfie, dwóch na Gran Canarii i po jednej na pozostałych trzech wyspach. Jest to w istocie ogólna charakterystyka tych terenów, z podkreśleniem najbardziej istotnych ich walorów. Tu zwracam uwagę przede wszystkim na dawną architekturę i sztukę kolonialną, głównie wspaniałe mauretańskie artesonados, czyli sufity i plafony z sosny kanaryjskiej, drewniane dziedzińce z tejże sosny, całe długie galerie na piętrze budowli sakralnych i świeckich oraz sztukę sakralną, zwłaszcza dzieła miejscowego rzeźbiarza i architekta z wyspy Gran Canaria, José Lujána Péreza (1756 – 1815 ).

Należy wymienić jeszcze przynajmniej trzy nazwiska wybitnych osobistości związanych z archipelagiem. Benito Pérez Galdós (1843 – 1920), wybitny powieściopisarz i dramaturg hiszpański, urodził się i spędził dzieciństwo w Las Palmas de Gran Canaria, a uczył się w gimnazjum w La Laguna na Teneryfie. Miguel de Unamuno (1864 – 1936), wielki pisarz i filozof hiszpański, odwiedził w 1910 roku Artenarę na wyspie Gran Canaria. Na punkcie widokowym noszącym jego nazwisko stoi posąg pisarza. W roku 1924 spędził cztery miesiące na wygnaniu w  Puerto del Rosario na Fuerteventurze, a na wschodnim stoku wulkanu Montaña Quemada  na tejże wyspie wznosi się jego pomnik.

Czwartą osobistością jest „piewca Atlantyku”, wybitny poeta post-modernistyczny Tomás Morales (1884 – 1921), który urodził się w miasteczku Moya na północy wyspy Gran Canaria, a zmarł w stolicy wyspy, Las Palmas de Gran Canaria. Znany jest przede wszystkim jako autor tomu „Róże Herkulesa” (Las Rosas de Hércules). W jego domu rodzinnym w Moya funkcjonuje muzeum jemu poświęcone. W Las Palmas de Gran Canaria istnieje także rodzinny Dom – Muzeum Benita Péreza Gáldosa, a w samym centrum stolicy Fuerteventury, Puerto del Rosario, w domu, gdzie Miguel de Unamuno był na wygnaniu, urządzono muzeum jego pamięci.

Alfabetycznie ułożona lista wszystkich cytowanych w Atlasie miejscowości zawiera bardzo szczegółowe o nich informacje, łącznie z tymi, które dotyczą kanaryjskich przysmaków takich jak gofio (mąka z prażonych ziaren zbóż), ser „kwietny” (mleko ścina się po włożeniu do niego kwiatu niebieskiego ostu, rodzaju karczocha), rum miodowy, bienmesabe (migdałowa pasta kanaryjska). Najistotniejsze są jednak moim zdaniem pejzaże, szczególnie malownicze punkty widokowe: Pico del Inglés, punkt widokowy Humboldta i Ortuño, Los Roques na Teneryfie, wąwóz Los Berrazales i Guayadeque oraz punkt widokowy Unamuna na Gran Canarii, punkt widokowy Haría na Lanzarote, punkt widokowy Morro Velosa na Fuerteventurze oraz cudowne doliny Hermigua i Vallehermoso na Gomerze.

Fotografie pochodzą z serwisów Flickr i Pinterest


Atlas Wysp Kanaryjskich ukaże się w wydawnictwie SBM w 2018 roku.

Galeria

Poprzednie części wspomnień z podróży Zygmunta Wojskiego:

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-i/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-ii/

http://www.cultureave.com/od-lupi-do-parany-i-amazonki-czesc-iii/

http://www.cultureave.com/argentyna-i-paragwaj/

http://www.cultureave.com/brazylia-argentyna-urugwaj/

http://www.cultureave.com/meksyk-gwatemala-honduras/

http://www.cultureave.com/pierwszy-pobyt-na-kubie/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-r-czesc-i/

http://www.cultureave.com/hiszpania-1967-1968-r-czesc-ii/